Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1994. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1994. Pokaż wszystkie posty

5 września 2024

Altar – Youth Against Christ [1994]

Altar - Youth Against Christ recenzja reviewHolendrzy z Altar potrzebowali aż czterech lat – choć tylko jednej, ale za to profesjonalnie przygotowanej demówki – żeby załapać się na kontrakt i zaprezentować światu swój debiutancki krążek. Trafili przy tym na okres przejściowy na niderlandzkiej scenie – weterani albo dawali sobie siana z graniem, albo zmieniali się nie do poznania, zaś prym zaczęły wieść kapele smutne, wolne, monotonne i – w swoim przekonaniu – progresywne. Wydawać by się mogło, że w takim towarzystwie dla Altar nie było miejsca, tymczasem zespół nie dość, że z przytupem zaznaczył swoją obecność, to od razu zgłosił pretensje do miejsca w czołówce największych ekstremistów.

Krótkie intro i… jazda! Na Youth Against Christ Holendrzy wyraźnie podkręcili tempo w stosunku do demówki, więc pierwsze takty „Throne Of Fire” naprawdę robią wrażenie, bo to już poziom agresji i intensywności znany z płyt Sinister, God Dethroned czy Deicide. W takich wyziewach Altar wydają się czuć najlepiej, bo i najlepiej im wychodzą, choć tak naprawdę to tylko proste, niemal grindowe napieprzanie na oślep, bez wielkiej finezji i polotu. Ważne, że czuć w tym zaangażowanie i chęć dania z siebie wszystkiego, co pozytywnie wpływa na odbiór takich partii. Nie samą sieczką jednak Altar żyje, bo już w pierwszym kawałku (zdecydowanie najlepszym) trafiają się pewne urozmaicenia (powiedzmy, że w stylu Unleashed, ale bez chwytliwości Szwedów), dzięki którym zespół unika monotonii.

Później bywa z tym niestety różnie. Holendrzy starają się udowodnić światu, że potrafią też zmiażdżyć zwolnieniami czy trochę zamieszać w ramach rozbudowanych struktur, ale średnio to wszystko przekonujące. Muzykom Altar brakuje wyczucia/pomysłów/umiejętności jak właściwie zagospodarować zwłaszcza te wolne fragmenty, więc uciekają się do najprostszych rozwiązań, które miejscami rażą topornością i fatalnie działają na dynamikę utworów. Przez to Youth Against Christ nie jest tak płynna, jak być powinna i momentami zamula. Sytuację mogłyby uratować wyraziste riffy albo wyeksponowane melodie, jednak w skali całego albumu jest ich stanowczo za mało. Skala albumu… no właśnie… Panowie z Altar mają niezrozumiałą dla mnie tendencję do przeciągania numerów na siłę i zapychania ich niezbyt rajcownymi/trafionymi pomysłami. To sprawia, że materiał jest za długi (48 minut) i pod koniec może już nużyć.

Youth Against Christ to nie tylko muzyka, ale i pewne treści… Przekaz płyty jest niemal karykaturalnie antychrześcijański – buntowniczy, wymierzony w boga, religię i jej orędowników. Już same tytułu w stylu „Jesus Is Dead!”, „Divorced From God”, „Cauterize The Church Council” czy „Hypochristianity” dają jasno do zrozumienia, że krzykacz Altar „do nieba nie chodzi, bo jest mu nie po drodze”… A czemuż to Edwin Kelder aż tak nie lubi chrześcijaństwa i wszelkich jego przejawów? Ano wychowywał się w małej wiosce o bardzo sztywnych, tradycyjnych wartościach, więc gdy tylko się usamodzielnił, postanowił wykrzyczeć (bo to nie jest tradycyjny growl) wszystko, co mu się nazbierało przez lata, a czego jego babcia z pewnością by nie pochwalała.

Brzmienie albumu trzyma całkiem niezły poziom, bo został zrealizowany w popularnym Franky's Recording Kitchen (czyli tam, gdzie chociażby debiut wspomnianego już God Dethroned), choć może nie do końca idealnie pasuje do stylu zespołu. Produkcja Youth Against Christ wydaje mi się zbyt czysta, wręcz sterylna, a dobrze by jej zrobiło trochę brudu znanego z demówki – na pewno wtedy zyskałaby na brutalności, a i w wolnych partiach byłoby więcej pożądanego mięcha.

Pierwszy krążek Altar to dla mnie jeden z wielu takich pół-klasyków albo klasyków małego kalibru. Wyrasta ponad przeciętność i wstydu jego twórcom nie przynosi, więc można go zarzucić raz na jakiś czas, jednak nie zawiera niczego, do czego można by wzdychać.


ocena: 6,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 czerwca 2023

Gorement – The Ending Quest [1994]

Gorement - The Ending Quest recenzja reviewCiąg dalszy mini-serii Stare-(Nie)zapomniane. Dziś na warsztat pójdzie szwedzka kapela z miejscowości Nyköping. Nic nie mówiące miasteczko oddalone jakieś 100 km od stolicy spłodziło Testicle Perspirant. A potem przemianowało się na Executioner… a potem na Sanguinary, aby wreszcie w 1991 nazwać się Gorement (notabene zmieniając nazwę na Pipers Dawn w 1996 roku, ale nas to już nie interesuje). W 1994 roku wydany zostaje jedyny pełniak The Ending Quest poprzedzony EP’ką oraz dwoma demami, my jednak skupimy się na tym jedynym albumie.

Technicznie to 10 utworów zmieszczonych w 42 minutach, więc bardzo rozsądnie. Styl Szwedów myślę, że nikogo nie zaskoczy. Kto się lubuje w tej nordyckiej szkole metalu z pewnością się nie zawiedzie, ale jeśli spodziewa się jakiś melodii to może się mocno zdziwić.

Otwierający album „My Ending Quest” owszem przywita nas melodyjnymi wstawkami, ale dość szybko pozostanie jeno wspomnienie. Album The Ending Quest to zasadniczo średnio-wolne tempa z konkretnym pierdolnięciem, ciężką, klimatyczną muzyką z głębokim growlem Jimmy’ego Karlssona. W krótkich momentach jak np. w „The Memorial” usłyszymy techniczne brzdęknięcie bassu Nicklasa Lilja, ale to pojedyncze momenty nie wpływające na odbiór całości (na plus lub minus jak kto woli). Zespół nie zmiażdży nas ciągłym napierdalaniem. Wolniejsze tempa skutecznie pompują tutaj mroczny klimat, który możemy zobaczyć na okładce. Z kolei przyśpieszenie nie pozwoli nam zasnąć i przypomina, że mamy tutaj do czynienia z metalem śmierci. Szwedzi doskonale żonglują tempem akcji i taki „Silent Hymn (For the Dead)” doskonale nam to potwierdzi. Niewielka ilość tekstu, śpiewany praktycznie na czysto, wolne granie, bardzo tematyczny, ba, niemal refleksyjny prawie 4 minutowy utwór utwierdzi nas w przekonaniu, że panowie wiedzieli co robią, co chcą nagrać i (co chyba najważniejsze) mają do tego umiejętności. „Sea of Silence” praktycznie kontynuuje styl muzyczny poprzedniego utworu, wracając jednak do death metalowego wokalu. Jednakże jeśliśmy przybili gwoździa to następny utwór „Obsequies of Mankind” delikatnie, acz stanowczo nas przebudzi, gdyż wracamy na tory death metalu. „Darkness of the Dead” również nie pozwoli nam na nudę. Ba! Usłyszymy tutaj nawet klawisze! Ostatni utwór „Into Shadows” zwolni jednak nieco tempo choćby początkowym graniem na klasycznej gitarze. Nie będziemy mieć wątpliwości, że dobiega koniec tego zacnego dzieła.

Słów kilka odnośnie produkcji albumu. Recenzuję wersję z 2012 roku wydanej w kompilacji „Within the Shadow of Darkness – The Complete Recordings” podzielonej na dwa CD. Pierwszy z albumem, a druga płytka zawiera wcześniej wspomniane dema i koncertowe nagrania. Jest to nie lada gratka, aby w jednej produkcji mieć całą dyskografię zremasterowaną przez znanego nam Dana Swanö i tą wersję polecam. Słucha się tego świetne bez uszczerbku na klimacie. Wszystko gra i buczy, aż milutko na czarnym serduszku!

Podsumowując: The Ending Quest jest albumem zajebiście solidnym, klimatycznym, nietuzinkowym i grzechem byłoby go nie polecić.


ocena: 9/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Gorement/137355626316306
Udostępnij:

16 czerwca 2023

Psychrist – The Abysmal Fiend [1994]

Psychrist - The Abysmal Fiend recenzja reviewPrzy okazji australijskiego Psychrist zmierzyłem się jednocześnie z wieloma archetypami Death Metalu Made in 1990-1994. Mianowicie, zacznijmy od mocnego wejścia. Psychrist, jak wiele przed nimi, mieli ogromną potrzebę pokazania się od brutalnej strony. Nie ma więc jakiegoś gównianego intro, jest od razu z grubej rury, wymierzone twardą rurą prosto w ryj. Jest to tzw. nieodżałowany wpływ Suffocation, jaki mieli na różnej maści żółtodziobów, którzy chcieli wejść do dużej ligi.

Kolejna rzecz – obowiązkowo pogmatwana solówka. Nie jakaś tam prosta slajerówka, a bardziej schuldinerówko-cavalerówka. Nieco oczywiste progresje, ale układające się w sposób wykraczający poza życie ziemskie. I te bestialskie wokale połączone z pędzącym obok dobitnym riffem przewodnim – coś, co Napalm Death doprowadził do perfekcji na „Harmony Corruption” (Benediction tyż).

Psychrist nie spoczywa jednak na laurach. Ich muzyka, czy to ze względu na produkcję, która sprawia, jakby to było nagrywane w jakimś grobowcu (na plus), czy też chęci bycia true, używają miłych melodii na zachętę, po to, aby po raz kolejny, bez cienia zażenowania, przywalić znów w ryj. Zwykło się mówić na to wpływy Grindcore, ale to jest najzwyczajniej w świecie szaleństwo i opętanie.

Ani wcześniej, ani też później zespoły nie były w stanie grać, czy to banalnych, czy też wydumanych riffów z taką uczciwością i entuzjazmem porywającym tłumy. Nie ważne co grają, robią to tak, że można w to uwierzyć. Obskurna produkcja działa na plus – i na cholerę te ProToolsy, te wszystkie programy i inne badziewia, jak można coś spartolić a i tak wyjdzie się na swoje? Bo to, że muzyka porywa, zachwyca i wciąga, jest wynikiem postawy muzyków – idą na całość, dają z siebie wszystko i nie biorą jeńców. Jesteśmy raczeni utworem za utworem, który mimo niewielkich różnic w wariacji zachwyca i sprawa, że prosimy o więcej. Tu coś pobuja, tu coś zaświruje schizolskiego, tu coś zapoda Thrash’owego. Jest pełen szwedzki stół – każdy znajdzie coś dla siebie. Jest powaga, patos, jest też wariactwo, humor. Zapewne sama grupa nie spodziewała się, że jakiś Polak po 30 latach to odgrzebie i odnajdzie ich grzechy młodości – tym lepiej, trzeba je naświetlić i postawić przed sądem dobrego gustu. Wszak cały czas nadchodzą nowe epoki, zmiatając w proch poprzednie. Ale ten skarb zachowałbym dla siebie.

Jest to bodajże mini album o długości prawie 30 minut i jest to najlepsza rzecz, jaką ten zespół stworzył. Ma te wszystkie elementy, które sprawiły, że o Death Metalu mówił Jim Carrey, czy też Morbid Angel mógł się załapać na kontrakt z Warner Bros. Jest to kapsuła czasowa, z krótkiej chwili zwycięstwa gatunku, zanim wszystko się z dnia na dzień spieprzyło. Wręcz ostatni wyziew. Dokładnie takiego Death Metalu szukacie i nie możecie znaleźć w dzisiejszych czasach (za wyjątkiem Skeletal Remains, Gorephilia, Deathrite, Teitanblood). Warto się czasem wrócić i oprzytomnieć, aby zrozumieć, dlaczego ta muza aż tak potrafi wciągać i nie tylko fanów Metalu.


ocena: 8,5/10
mutant
Udostępnij:

16 lutego 2023

Gutted – Bleed For Us To Live [1994]

Gutted - Bleed For Us To Live recenzja reviewGutted z amerykańskiego Toledo to nowe wcielenie grupy Demi-God, którą w 1990 roku powołali do życia trzej bracia o nazwisku Ditch. W 1992 roku chłopaków naszło na zmianę szyldu, więc przeprowadzili ją gładko i po taniości – do tego stopnia, że demo Demi-God rozprowadzali pod tytułem… „Gutted”. W 1993 roku zespół dorobił się drugiej demówki, już z całkowicie nowymi utworami, która szybko zapewniła im kontrakt z Red Light Records. Na potrzeby nagrań debiutu bracia ściągnęli do składu starego znajomka, Billy’ego Millsa – to dzięki niemu materiał został wzbogacony o kilka solówek i zyskał na ogólnej gęstości.

Bleed For Us To Live to trzy kwadranse ciężkiego i krwistego death metalu, który — co zaskakujące, biorąc pod uwagę czas powstania tej płyty — wcale nie sprowadza się do bezczelnej zrzynki z co sławniejszych kapel. Oczywiście muzyka Gutted w żadnym stopniu nie jest oryginalna (a przynajmniej ja nie wychwyciłem tu nic naonczas odkrywczego), bo chłopaki lubią wpleść tu i ówdzie riff pod Cannibal Corpse albo Morbid Angel, zaś tempa i motoryka materiału są dość charakterystyczne dla Benediction czy Grave, a mimo to nie można im jednoznacznie zarzucić naśladownictwa. Zamiast konkurować z innymi w ilościach blastów i stopniu skomplikowania struktur, Amerykanie postawili na masywną ścianę dźwięku, raczej umiarkowane (choć urozmaicone) tempa i bardzo wyraźny groove. Muzycznej mielonce towarzyszy odpowiednio głęboki i czytelny wokal Marka.

Nagrywając debiut, zespół powtórzył wszystkie utwory z dema „Disease”, co mogłoby nie najlepiej świadczyć o jego kreatywności, gdyby nie to, że wszystkie zostały odrobinę podkręcone, uzupełnione nowymi solówkami i podane w nad wyraz dobrym brzmieniu. No i jest wśród nich „Death Before Dismember” – zdecydowanie największy hicior na płycie. Gdyby aż tak chwytliwych kawałków — czy ogólnie wybijających się fragmentów — było na Bleed For Us To Live więcej, muzyka na pewno mogłaby jeszcze szybciej zagnieździć się w pamięci, a tak mamy niemal monolit, z którym trzeba spędzić trochę czasu, żeby należycie poznać jego mocne strony. Tych na szczęście nie brakuje i dlatego debiut Gutted to porządna deathmetalowa uczta.

Bleed For Us To Live mogę śmiało polecić miłośnikom fachowo zagranej mielonki w amerykańskim stylu. Zespół braki oryginalności nadrabia jakością muzyki, więc po sesji z tym krążkiem nikt nie powinien czuć się zawiedziony. To klasyk, choć raczej przez małe „k”.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Gutted-1671041726534855/
Udostępnij:

4 czerwca 2022

Tenebris – The Odious Progress [1994]

Tenebris - The Odious Progress recenzja reviewZ perspektywy czasu, łódzki Tenebris zaliczył niemały „wstrętny progres” (nawiązując do tytułu płyty). Od rasowego Death Metalu, po szeroko rozumianą muzykę Metalową z elementami, które innym kapelom nie mieszczą się w głowie. Od samego jednak początku słychać, że nie mamy tutaj do czynienia z „kolejną” grupą Death Metalową.

Muzyka ambitna generalnie kojarzy się ludziom z pretensjonalnym bombardowaniem słuchacza zagęszczeniem ciężkostrawnych pomysłów. Tenebris wyszedł z innego założenia i postawił na granie bez kompleksu wyższości, ale zamiast tego subtelnie plotoąc pozornie zagmatwane utwory, w oparciu o niezwykle mroczny klimat. Czyli taką muzykę, jaką tylko Polacy potrafią wysmażyć. Bo moi drodzy czytelnicy, aura tutaj jest naprawdę ciężka i gęsta, prosto z najgłębszych czeluści piekieł, mimo braku blastowania.

Posępnie nastrojone gitary kiepskiej marki grające pogrzebowe riffy tylko wzmagają poczucie dźwiękowej otchłani, w którą grupa wrzuca słuchacza i to bez większego wysiłku. Przez cały czas trwania płyty pojawiają się różnorakie efekty dźwiękowe (np. pioruny, dzwony kościelne), jak i keyboard, stanowiące uzupełnienie atmosfery tajemniczości albumu, nie inaczej jak to się miało w Nocturnusie.

Choć nie nazwałbym stylu tej płyty ani Symphonic, ani Gothic, ani Doom, ani też Prog, to takowe elementy się przewijają pod różnymi postaciami i nie zawsze są one oczywiste. Muzycznie to chciałoby się rzec, że mamy bardziej do czynienia z labiryntowymi dziwactwami, które robił Demilich, choć nie aż tak pokręconymi. Uważam jednak, że przypinanie jakiejkolwiek łatki Tenebrisowi ich deprecjonuje, gdyż mają swoje markowe brzmienie, którego nie da się pomylić z nikim innym.

Jako wizytówkę płyty muszę wymienić, poza otwierającym „In Searches”, takie gwiazdy jak „Quetzalcoatl”, „Ancient Clairvoyance”, lub mój ulubiony „Black Heart”, w którym notabene nagromadzone jest chyba najwięcej pomysłów. Jest też kilka instrumentali i, w przeciwieństwie do większości tego typu zapchajdziur u innych zespołów, stanowią one integralną część płyty, spinając ją w logiczną podróż dźwiękową.

Re-edycja która posiadam (z 2022 r., krakowskiego Defense Records) ma jeszcze jako bonus instrumentalne outro „My Dying Bride”, które nie wydaje mi się być coverem twórczości brytyjskiej legendy o tej samej nazwie (no chyba że bardzo luźnym [Nie tak znowu luźnym, to parodia „Sear Me” – przyp. demo]), zwłaszcza że jest zbyt odjechane gatunkowo, aby miało cokolwiek przypominać, co też chyba stanowi pewien przedsmak kierunku, w którym formacja planowała zmierzać w przyszłości.

Reasumując, dla mnie jest to podstawa podstaw, bez której tak naprawdę trudno mówić o byciu koneserem. Kto tego nie zna, niech się tym nie chwali wszem i wobec, a zamiast tego nadrabia braki.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 kwietnia 2019

Asphyx – Asphyx [1994]

Asphyx - Asphyx recenzja okładka review coverZa sprawą „The Rack” i „Last One On Earth” Asphyx zapisali się złotymi zgłoskami w historii europejskiego death metalu, więc nic dziwnego, że z każdym kolejnym materiałem mieli już tylko pod górkę. W dodatku sami też sobie nie ułatwiali życia. Do nagrań trzeciego oficjalnego krążka Holendrzy przystąpili w drastycznie odmienionym składzie: van Drunena zgodnie z wcześniejszym planem zastąpił Ron van Pol, zaś ostatni z ojców założycieli Bob Bagchus stracił posadę na rzecz Sandera van Hoofa. Te personalne przetasowania musiały w jakiś sposób odbić się na muzyce i faktycznie – Asphyx dość znacznie różni się od poprzednich albumów, jednak nie na tyle, żeby można było mówić o całkowicie nowej jakości.

Podstawowa różnica dotyczy mocniejszego zaakcentowania elementów doom metalu – wolne i bardzo wolne tempa występują w większym nasyceniu, a towarzyszą im odpowiednio miażdżące riffy i gęsta, prawdziwie grobowa atmosfera gdzieniegdzie doprawiona chórami i klawiszami. To, co na wcześniejszych płytach było raczej dodatkiem i urozmaiceniem, na Asphyx stanowi poważny procent trwającego godzinę materiału. Dla zachowania równowagi i dynamiki Holendrzy zadbali również o sporo rytmicznych galopów, niekiedy nawet dość szybkich (nowy perkman świetnie się w nich spisuje) i tego pięknego piłowania tremolem znanego głównie z debiutu. Innymi słowy na Asphyx bardzo dobrze dobrano proporcje między doom a death, dzięki czemu krążek wydaje mi się ciekawszy od „Last One On Earth”, a już na pewno bardziej różnorodny.

Wystarczy rzucić uchem na początek płyty, kiedy piekielnie ociężały „Prelude Of The Unhonoured Funeral” przechodzi w dający kopa, wielowątkowy „Depths Of Eternity” – czuć moc! Jak dla mnie prawie wszystkie kompozycje są tutaj zmyślnie poskładane, zespół z wyczuciem posługuje się zmianami tempa, więc na nudę nie można narzekać. Ponadto w wielu fragmentach pojawiają się znajome riffy (choćby „’Til Death Do Us Apart” i „Initiation Into The Ossuary”) czy super charakterystyczne przeciągnięte solówki w typie „klasyczny Asphyx”, ale to nie wszystko, co Asphyx ma do zaoferowania słuchaczowi. Obok tych jakże rozpoznawalnych rozwiązań pojawiają się również i takie, które do zespołu niespecjalnie pasują (np. solo w „Thoughts Of An Atheist”) albo zbytnio odchodzą od wypracowanej formuły i nieco zaburzają odbiór całości. Mam tu na myśli zwłaszcza „Incarcerated Chimaeras”, przy którym moje pierwsze skojarzenia biegną w kierunku Benediction. Nie chodzi o to, że muzyka jest słaba — bo nie jest — tylko o pewne ubytki w sferze tożsamości.

Jest jeszcze kwestia wokalu. Ja akurat zaliczam się do tych, dla których Ron van Pol całkiem sprawnie wywiązał się z powierzonych obowiązków, jednak w życiu nie przyznam, że wyziewnością w jakikolwiek sposób dorównuje poprzednikowi, to nie ta liga. Jego głos bardziej przypomina Chrisa Reiferta, choć i tu należy zaznaczyć, że nie powiewa od niego aż taką patologią. Czy van Drunen zaśpiewałby tu lepiej? Przypuszczalnie tak, niemniej to tylko domysły. Pewne natomiast jest, że „trójka” odznacza się bardzo dobrym, super selektywnym i wgniatającym brzmieniem Stage One. Zajebiście mi się podoba to połączenie pracującej w niskich rejestrach gitary i mających dużo przestrzeni garów. Przy takim podejściu do produkcji słyszalny jest nawet bas, mimo iż cudów nie prezentuje.

Nie jest łatwo stworzyć doom-death’owy album. Ciekawy doom-death’owy album. A już zwłaszcza taki, który trwa godzinę. Asphyx podołali, choć jak czas pokazał – kultu z tego nie było i dalej nie ma.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 października 2018

Samael – Ceremony Of Opposites [1994]

Samael - Ceremony Of Opposites recenzja okładka review coverSamael skończył się na „Blood Ritual”. To prawda, ale na Ceremony Of Opposites narodził się na nowo – bardziej zadziorny i charakterystyczny, a tak po prawdzie to lepszy pod każdym względem. Samael dojrzał i rozwinął się, a tym samym dał pretekst co bardziej krewkim fanom, by oskarżyć go o skomercjalizowanie się. Owszem, Ceremony Of Opposites był jednym z bestsellerów swoich czasów, ale cała otoczka płyty — prowokacyjna okładka i bezpośrednie teksty (najjaskrawszy przykład mamy w genialnym „To Our Martyrs”: „I spit at your god’s face / I piss on the cross / I vomit on the holy bible / I shit on the blessed whore and her bastard son”) — są bardziej diabelskie aniżeli kiedykolwiek wcześniej i zdecydowanie mocniej walą w twarz. Zaś co do muzyki – już od pierwszych taktów „Black Trip” słychać postęp kompozytorsko-wykonawczo-brzmieniowy. Szwajcarzy zrobili pewny i logiczny krok naprzód, za punkt wyjścia biorąc chyba „With The Gleam Of The Torches” z „Blood Ritual”, bo właśnie tamten kawałek odznaczał się sporą dynamiką i zdradzał pewne progresywne zapędy zespołu. Na Ceremony Of Opposites Samael rozwija twórczo (i w dodatku w szybszych tempach) najlepsze pomysły z poprzednika oraz wprowadza mnóstwo innowacji – jak choćby bardzo rozbudowane partie klawiszy czy donioślejszy udział basu. W przeciwieństwie do wcześniejszych materiałów tu każdy numer ma swoje indywidualne wyróżniki i nie sposób pomylić go z innymi, a przy okazji odznacza się nieprzeciętną chwytliwością. Oczywiście największa w tym zasługa riffów, które (wreszcie) nabrały należytej wyrazistości dzięki bardzo zgrabnemu połączeniu prymitywnej agresji z zapadającą w pamięć linią melodyczną. Nie bez znaczenia jest także zajebista motoryka nowych kompozycji (zwłaszcza „Flagellation”), która sprawia, że trząchanie banią w rytm muzyki włącza się u słuchacza automatycznie, bez udziału świadomości. W rezultacie powstał zestaw murowanych koncertowych hitów, spośród których prawie każdy (a nie tylko „Baphomet’s Throne”) można wskazać jako ten najlepszy. Prawie, bo numer tytułowy nieco odstaje pod względem chwytliwości, ale nadrabia to gęstszym klimatem. Pozostała dziewiątka zamiata aż miło, nie dając najmniejszych powodów do narzekań. Kolejny wielki plus Ceremony Of Opposites wpływający na przystępność płyty to wokale – bardziej jadowite, a jednocześnie czytelne i pełne majestatu. Właśnie od tego momentu można mówić o Vorphalacku jako wokaliście prawdziwie rozpoznawalnym. Jak wynika z powyższego tekstu, Ceremony Of Opposites to dla mnie album praktycznie bez wad. Nawet brzmienie by Waldemar Sorychta mile zaskakuje ostrością i ciężarem. Przy okazji „Passage” deaf jebnął krótki konkret „Samael at its best”, o Ceremony Of Opposites mogę napisać to samo.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

14 września 2018

Brutal Truth – Need To Control [1994]

Brutal Truth - Need To Control recenzja okładka review coverBrutal Truth na pamiętnym debiucie zawiesili sobie poprzeczkę cholernie wysoko, ale tak na dobrą sprawę wcale nie musieli jej później przeskakiwać. Wystarczyło im tylko nagrywać kopie tamtej płyty, żeby za każdym razem świat padał im do stóp. Amerykanie postanowili jednak zaryzykować już przy pierwszej okazji i na „dwójkę” stworzyli materiał w dużym stopniu odmienny. Miejsce czystego, krystalicznie brzmiącego i diabelnie szybkiego grind core’a zajęło granie znacznie bardziej szorstkie, nieokiełznane, momentami nawet drażniące, choć ekstremalnością wcale nie ustępujące temu z „Extreme Conditions Demand Extreme Responses”. To dlatego Need To Control może być z początku ciężkostrawny i odpychający. Po kilku wnikliwszych przesłuchaniach człowiek zaczyna jednak dostrzegać w tym metodę, a przede wszystkim nieliche pokłady szaleństwa, jakie Amerykanie zamknęli w tych dźwiękach. Brutalności tutaj z pewnością nie brakuje, ale jebać ją, bo ważniejszy wydaje się klimat, jaki Brutal Truth osiągnęli na albumie, a ten jest z lekka schizolski i niszczy. Największy wpływ mają na niego oczywiście wokale Kevina Sharpa, który ani przez sekundę się nie oszczędza, płynnie przechodząc od niskich growli do paranoicznych wrzasków. Zwłaszcza ta druga forma ekspresji, na granicy utraty głosu, zostawia trwały ślad w psychice słuchacza. Druga duża cegiełka do klimatu Need To Control to surowe i przenikliwe brzmienie. Zespół pożegnał się z Colinem Richardsonem i produkcję albumu powierzył mniej utytułowanemu i niezbyt obeznanemu w ekstremie Steve’owi McAllisterowi. Także to ryzyko się opłaciło, bo ekipa znad jeziora Ontario zyskała sound bardziej pasujący do ich pojebanej natury – gęsty, przybrudzony i… zadymiony. O wypolerowanej produkcji nie ma tutaj mowy. Zestaw utworów spiętych klamrą Need To Control sam w sobie też może nieźle skołować, bo mamy tu do czynienia z szalenie zróżnicowaną (jak na grind) muzyką. Począwszy od ociężałych i dziwnie hipnotyzujących „Collapse” i „Ordinary Madness”, przez najlepsze w zestawie, zdrowo pogrzane „Godplayer” i „I See Red”, po krótkie bezpośrednie strzały w typie „Choice Of A New Generation”. Cover The Germs wolałbym przemilczeć, natomiast obecność dwóch szumiących zapchajdziur — które oprócz dłużyzn nic wartościowego nie wnoszą — mogę podsumować tylko soczystą kurwą. To taki bezwartościowy odpowiednik kilku minut ciszy przed końcówką „Unjust Compromise” z „Extreme Conditions Demand Extreme Responses”. Bez tych bzdur byłoby super, a tak – tylko bardzo dobrze. Z plusem.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutaltruth

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

13 maja 2018

Napalm Death – Fear, Emptiness, Despair [1994]

Napalm Death - Fear, Emptiness, Despair recenzja okładka review coverBirmingham, mamy problem… Po kilu latach naparzania grind core’a i czterech szalenie ważnych dla gatunku płytach, z których każda była lepsza od poprzedniej, Napalm Death wzięło na odświeżenie stylu. A konkretnie na zwrot w kierunku death metalu w lekko industrialnym (czyżby znak czasów?) sosie. Nigdy nie mogłem pojąć, po co im były tak drastyczne zmiany, bo ani wyczerpanie wcześniejszej formuły ani chęć poeksperymentowania z modniejszymi rozwiązaniami do mnie nie przemawiają. Muzyka na Fear, Emptiness, Despair brzmi czyściej i potężniej niż kiedykolwiek wcześniej, jest też precyzyjniej zagrana, a poza tym zawiera sporo nowoczesnych elementów (co słychać zarówno w podejściu do riffów jak i rytmów), ale bardzo, naprawdę bardzo brakuje jej ducha starych (czyli choćby sprzed dwóch lat, heh) Napalmów. Album rozpoczyna „Twist The Knife (Slowly)”, który jest bezbarwny, anemiczny i całkowicie pozbawiony kopa. Na wielbiciela „Utopia Banished” coś takiego działa jak zimny prysznic – aż strach słuchać dalej. A dalej — o dziwo! — jest już lepiej, choć szalenie nierówno, jakby Brytole sami nie mogli się zdecydować, co, jak i dla kogo grać. Stąd też utworom dobrym i bardzo dobrym (będącym niestety w mniejszości) towarzyszą zupełnie nijakie, nieprzemyślane, przekombinowane i ewidentnie wymuszone. Co ciekawe, trudno jednoznacznie zrzucić na kogoś odpowiedzialność za ten misz-masz, bo poszczególni kompozytorzy podpisali się zarówno pod lepszymi jak i gorszymi numerami. Nawet Barney raz wydziera się z charakterystyczną dla siebie furią, a już po chwili pokrzykuje bez przekonania. Wobec powyższego należy uznać, że w kwestii spójności ciała dał cały zespół. Nie zmienia to jednak faktu, że na Fear, Emptiness, Despair jest dość materiału na wypasioną epkę: „More Than Meets The Eye” (najdłuższy i zdecydowanie najlepszy w zestawie), „Plague Rages”, „Throwaway”, „Remain Nameless”. Te numery do perełki, które jakoś ratują ten album; są intensywne, brutalne, pojawiają się w nich zabójcze riffy i nieszablonowe zagrania. Takiego Napalm Death można słuchać z dużym zainteresowaniem i gdyby całość trzymała ten poziom, ani bym myślał narzekać. Tak dobrze nie ma, bo niemrawych i drażniących fragmentów uzbierało się tu stanowczo za dużo, więc Fear, Emptiness, Despair potrafi męczyć.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

6 października 2017

Phlebotomized – Immense Intense Suspense [1994]

Phlebotomized - Immense Intense Suspense recenzja reviewPhlebotomized to zespół wyjątkowy, nietuzinkowy i oryginalny. I jak to z takimi bywa – niedoceniony. Holendrzy wystartowali bardzo udaną demówką „Devoted To God”, później przyszła pora na dwie jeszcze lepsze epki, zaś apogeum zajebistości swojego stylu osiągnęli w na debiucie Immense Intense Suspense, po którym zdołali nagrać już tylko jeden, w dodatku zupełnie inny album. Opisywany krążek z jednej strony jest logicznym rozwinięciem tego, co zespół robił na poprzednich wydawnictwach — co zrozumiałe, bo kilka starszych utworów nagrano na nowo — z drugiej zaś zadziwiającym konglomeratem mnóstwa odważnych/nietypowych rozwiązań i inspiracji, których wcześniej próżno było szukać w twórczości zespołu. Całość można w wielkim uproszczeniu określić jako progresywny death-doom, ale ta etykieta w żadnym wypadku nie wyczerpuje tematu. Przy pierwszym kontakcie płyta Phlebotomized sprawia wrażenie potwornie niespójnej, chaotycznej i poskładanej bez pomysłu z kompletnie niepasujących do siebie części, no bo jak tu sensownie pogodzić wpływy Napalm Death, Morbid Angel, Nocturnus, My Dying Bride, czegoś na kształt folku i jazzu. Awangarda dla wytrwałych, ot co. Nic więc dziwnego, że dla większości ówczesnych słuchaczy materiał był kompletnie niezrozumiały i niestrawny, a ze względu na osobliwą okładkę – odpychający. Tymczasem by w pełni docenić kunszt Immense Intense Suspense, trzeba poświęcić temu albumowi naprawdę sporo czasu, uwagi i… cierpliwości. To jedna z tych płyt, które zyskują z każdym kolejnym odpaleniem, aż w końcu trafiają do kategorii „ulubione”, dając sporo takiej snobistycznej satysfakcji, wynikającej z obcowania z czymś niepospolitym. Phlebotomized na debiucie stworzyli muzykę bez zamykania się w jakichś sztywnych ramach, czerpiąc zarówno z metalu, klasyki czy rocka, przez co nabrała ona zajebiście progresywnego charakteru, stała się wielowymiarowa, a spodziewać się po niej można dosłownie wszystkiego. Ekstremalne britcore’owe napierdalanie? Nie ma sprawy! Subtelne klawiszowe pasaże z czystymi wokalami? Czemu nie! Na Immense Intense Suspense skrajność goni skrajność, a przeciwieństwa — zgodnie ze starym powiedzeniem — się przyciągają, sprawiając, że cały materiał jest nieszablonowy, szalenie skomplikowany (nie mylić z techniczny) i po prostu epicki. Od bogactwa klimatów na przestrzeni nawet jednego utworu może zakręcić się w głowie, natomiast przebrnięcie przez wszystkie wywołuje u słuchacza już tylko chęć sięgnięcia po aviomarin. Czegóż chcieć więcej od prawdziwie eklektycznej muzyki? Następnego przesłuchania, a jak!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.phlebotomizedmetal.com

inne p³yty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 września 2017

Luciferion – Demonication (The Manifest) [1994]

Luciferion - Demonication (The Manifest) recenzja okładka review coverJest rok 1994, po wielkim death metalowym boomie z przełomu dekad zostało tylko wspomnienie, prekursorzy gatunku wykruszyli się albo zmienili dyscyplinę, zaś przy starych ideałach pozostali tylko nieliczni, coraz bardziej zresztą spychani na bocznicę blackowym trendem. W tych niesprzyjających warunkach powstała płyta, która mogła tchnąć w gatunek nowe życie i przywrócić go na salony, ale nie tchnęła, bo było już za późno, a i sam zespół został szybko pogrzebany. Mimo to Demonication (The Manifest) wciąż pozostaje ozdobą kolekcji wielu death metalowych maniaków, którzy cenią sobie zaangażowaną muzykę na najwyższym poziomie. Debiut wspaniałego Luciferion to materiał praktycznie pozbawiony uchybień, natomiast jedyne do czego w jego kontekście można się (na siłę) przyczepić to dyskusyjna oryginalność. Wojtek Lisicki wraz kompanami na Demonication (The Manifest) połączyli bowiem klasyczne szwedzkie brzmienie (mam na myśli sposób obróbki muzyki) z amerykańską brutalnością, rozmachem i poziomem technicznym. Produkcja albumu w zasadzie nie odbiega od sztokholmskich kanonów z typowo zapiaszczonymi gitarami, jednak o dziwo nie jest owocem pracy Tomasa Skogsberga a Fredrika Nordströma i jego rozkręcającego się studia Fredman. Rezultat do dziś kopie po dupie (jeśli komuś nie przeszkadza strigerowana perkusja) i w niczym nie przypomina tego, co później osiągały w tym przybytku hordy melodyjnych zespołów z Goeteborga. W amerykanizacji muzyki Luciferion poszli natomiast jeszcze dalej niż koledzy z Seance, ale nie mam z tym najmniejszego problemu — ba! właśnie dzięki temu jest to bodaj mój ulubiony szwedzki krążek z tamtego okresu — zwłaszcza że rozchodzi się o wpływy takich tuzów jak Deicide i Morbid Angel. Od tych kapel Szwedzi zaczerpnęli sporo rozwiązań rytmicznych i aranżacyjnych, co jednak wcale nie przeszkodziło im w stworzeniu czegoś swojego, rozpoznawalnego i z charakterem. Doskonale to słychać w urozmaiconych strukturach, wyjątkowo zaczepnych riffach i przede wszystkim w doskonałych, wypieszczonych solówkach, którymi Demonication (The Manifest) zachwyca do dziś. Kontrast stworzony między brutalnym podkładem a melodyjnymi (zazwyczaj) popisami sprawił, że utwory są zajebiście ciekawe, ponadnormatywnie bogate, klimatyczne i wyraziste. To dlatego, niezależnie od indywidualnego tempa, każdy numer z tej płyty to prawdziwy death metalowy hit, którego upływ czasu nie jest w stanie wymazać z pamięci. Wystarczy tylko raz zapoznać się z potęgą „Rebel Souls”, „Graced By Fire”, „Christ Dethroned”, „The Manifest” czy „Hymns Of The Immortals”, żeby już zawsze wracać do tego albumu z przyjemnością i niesłabnącym zainteresowaniem. Jakby tego było mało, Demonication (The Manifest) wyróżnia się także błyskawicznie wpadającymi w ucho klasycznymi tekstami w antychrześcijańskiej konwencji i świetnym, naprawdę ekspresyjnym wokalem Michaela, który te wszystkie bezeceństwa wyśpiewuje. Autorskie kawałki zespół uzupełnił baaardzo dobrym i rozbudowanym intrem oraz brawurowo odegranym coverem Sodom, w którym obowiązki wokalne przejął lider Luciferion. A teraz podsumowanie dla leniwych: ten album to haniebnie niedoceniony death metalowy klasyk.


ocena: 9,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 listopada 2016

Gorefest – Erase [1994]

Gorefest - Erase recenzja okładka review coverW połowie lat 90-tych ubiegłego wieku grunt pod death metalem w Ameryce gwałtownie się załamał, sprawiając, że na powierzchni pozostały tylko najwytrwalsze kapele: Deicide, Cannibal Corpse, Obituary, Incantation, Malevolent Creation… W Europie sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, bo albo zespoły drastycznie zmieniały swój styl (Szwecja) albo jak muchy padały jeden po drugim (reszta kontynentu). W tej degrengoladzie, spotęgowanej dodatkowo modą na black metal, Gorefest wydał przełomowy — choć dla wielu już kontrowersyjny — Erase. Dla mnie trzecie dzieło Holendrów to najlepszy (a przynajmniej jeden z trzech) album na death metalowym poletku jaki powstał w 1994 na starym kontynencie. Bestseller w swoim czasie, później – krążek wyjątkowo niedoceniany i, o zgrozo, deprecjonowany także przez samych muzyków. W moich oczach wyjątkowość Erase wynika przede wszystkim z tego, jak doskonale ten materiał łączy w sobie death’owe korzenie zespołu z jego nowymi fascynacjami z kręgów hard rocka. Taki gatunkowy mariaż nie był może czymś specjalnie odkrywczym (wcześniej wpadli na to choćby w Finlandii i Szwecji), ale rezultat uzyskany przez Gorefest zwyczajnie zwala z nóg – i to już w pierwszej minucie „Low”. Zajebisty ciężar gitar (przysłuchajcie się ostatniemu riffowi w „To Hell And Back” – miaaazga), wyborne technicznie melodyjne solówki, charakterystyczne gorefestowe melodie, wyraźny bas, potężna perkusja, zaczepna rockowa motoryka, mocarny wokal i w końcu niepodrabialny feeling – oto wizytówki tego albumu. Od pierwszego do ostatniego utworu płyta wgniata w fotel i nawet odczuwalnie lżejszy i nieco eksperymentalny „Goddess In Black” (dwa lata później doczekał się wersji orkiestralnej) tego nie zmienia. Ja naprawdę nie widzę ani nie słyszę tu czegokolwiek, do czego można by się przypieprzyć. Ja. Bo wielu tego entuzjazmu nie podzielało. OK, jeszcze rozumiem zarzuty dotyczące złagodzenie muzyki – z nimi polemizować nie można, bo Erase to absolutnie nie ten poziom brutalności co „False” czy „Mindloss”. Żeby jednak oddać Holendrom sprawiedliwość – przyłoić też potrafią, czego najlepszy przykład mamy w killerskim „Peace Of Paper”. Natomiast kompletnie nie pojmuję narzekań na rzekomo słabe brzmienie albumu. Przecież tak potężną, krystalicznie czystą i pełną przestrzeni produkcją mogły się wówczas pochwalić jedynie kapele rockowe, w dodatku te z wyższej półki. Że mało w tym brudu? Ano mało, ale taki Gorefest i tak łeb urywa! Zresztą, czym tu się przejmować, skoro sam Jan-Chris de Koeijer ucisza malkontentów na początku wiele mówiącego „I Walk My Way”: „I won’t run or hide / Nor apologize”. Pozamiatane.


ocena: 9,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

30 marca 2015

Eternal Solstice – The Wish Is Father To The Thought [1994]

Eternal Solstice - The Wish Is Father To The Thought recenzja okładka review coverWielokrotnie już rozpisywaliśmy się o zespołach niedocenionych i zapomnianych, choć nietuzinkowych. Teraz, dla równowagi, będzie o kapeli z drugiego bieguna. Wprawdzie nie jest to przykład krańcowy, ale jednak. Odnoszę bowiem wrażenie, że legendarny status Eternal Solstice, z jakim mamy obecnie do czynienia, jest zdecydowanie przesadnie napompowany, a po chłopsku i uczciwie mówiąc – z dupy wzięty. Tak na dobrą sprawę, to nawet na upartego nie znajduję niczego, co kultowość Holendrów mogłoby w wiarygodny sposób uzasadnić. Wiekowość? Owszem, zaczynali dość wcześnie, ale nie na tyle, żeby załapać się do forpoczty gatunku. Zawirowania personalne? Owszem, mieli pewne problemy ze skompletowaniem sensownego składu, ale kto ich wtedy nie miał. Fakt, że nie zawojowali świata? Owszem, sukcesy dla Eternal Solstice to coś całkowicie obcego, ale głównej przyczyny tego stanu rzeczy upatrywałbym w… muzyce, nie zaś w braku koniunktury, kiepskim zaangażowaniu wytwórni czy nieprzychylności mediów. Taka prawda. Wydany w 1994 roku debiut Eternal Solstice to proste granie na naprawdę dobrym poziomie i tak też brzmiące (przy okazji – bardzo typowo dla Excess), jednak nie prezentujące sobą niczego niezwykłego, zaskakującego czy wybijającego zespół ponad średnią gatunkową. Naonczas tak podany death metal, zwłaszcza na tle holenderskiej sceny, był już nieco nie na czasie, a z upływem lat wcale nie nabrał uroku ani dodatkowej świeżości. Próżno na The Wish Is Father To The Thought szukać wizjonerstwa Pestilence, eklektyzmu Phlebotomized, topowej produkcji Gorefest, brutalności Sinister czy komercyjnego rysu The Gathering. Nie oznacza to jednak, że z tą płytką nie można spędzić kilku miłych acz niezobowiązujących chwil. Można, chociaż materiał zauważalnej podniety nie wywołuje – jak to zwykle bywa w przypadku rzemieślniczych wyrobów. Wykonawczo wszystko jest OK, kompozycyjnie co najwyżej średnio. Patenty zapożyczane od Massacre i starego Death oraz wyraźniejsza praca basu tego obrazu zbytnio nie zmieniają – The Wish Is Father To The Thought tylko z rzadka zwraca uwagę słuchacza.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Eternal-Solstice/384594534885754
Udostępnij:

14 grudnia 2014

Pestilence – Mind Reflections [1994]

Pestilence - Mind Reflections recenzja reviewDebestofy to jak wiadomo doskonały sposób na zarobienie szybkiej kasy – koszt przygotowania czegoś takiego jest niewielki, nakłady pracy również, a zawsze jest pewność, że wpadnie z tego tytułu trochę grosza. Nic więc dziwnego, że tony takich wydawnictw zalegają na sklepowych półkach. Jednak pośród tego szamba czasem można wyłowić coś ciekawego – czymś takim na pewno jest Mind Reflections. Nikomu nie muszę tłumaczyć, że na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku Pestilence wielkim zespołem był i pozostawił po sobie genialne nagrania, toteż od razu przejdę do zawartości płytki. Pierwsza część to 10 kawałków na maxa standardowego „the best of”. Wśród nich znajduje się „Hatred Within”, który jako pierwszy numer Zarazy doczekał się wydania na winylu (na składance „Teutonic Invasion Part II" – i tylko tam) i przy okazji zapewnił chłopakom kontrakt z Roadrunner Records. Niewiele odbiega on od materiału znanego z „The Penance”, oprócz tego, że jest znacznie bardziej złożony i lepiej nagrany. Już chociażby dla tego utworu warto kupić Mind Reflections. Pozostałe wałki to m.in. takie cuda jak „The Process Of Suffocation”, „Parricide” czy doskonały „Land Of Tears”. Każdy średnio zorientowany fan powinien natychmiast zauważyć, że różnią się one od oryginałów znanych z płyt – zostały bowiem zremasterowane, a to niezwykle dobrze wpłynęło na ich jakość. Druga część Mind Reflections to kawałki live — sztuk sześć — zarejestrowane podczas Dynamo Open Air w 1992 r. Znakomity dowód na to, że Pestilence i na żywo zabijali każdym dźwiękiem, szczególnie że precyzja wykonania poraża (na kolana przed Mamelim!). Szkoda tylko, że dwa numery (oba z „Consuming Impulse”) się dublują i umieszczono je zarówno w wersji studyjnej jak i koncertowej. Można było tego spokojnie uniknąć, bo na Dynamo zagrali nieco więcej (m.in. „Stigmatized”!), więc było z czego wybierać. Bajdełej, polecam bootleg z tego wydarzenia. Pewne zastrzeżenia mam także do biografii i notki umieszczonych we wkładce, bo raz, że są zdawkowe i uproszczone, a dwa że zawierają błędy. Mimo to jak najbardziej mogę polecić Mind Reflections każdemu miłośnikowi technicznego death metalu, ta muzyka broni się od lat!


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 listopada 2013

Symphony X – Symphony X [1994]

Symphony X - Symphony X recenzja reviewNajbardziej malmsteenowski ze wszystkich gitarzystów, ba, bardziej malmsteenowski niż sam Malmsteen, tak pod względem umiejętności, aparycji, jak i zamiłowania do barokowych koszul. Nawet serdelkowate palce zgapił od Szweda, zgapił, ale i przebił. Jak już wspomniałem – lepsza, bardziej okrągła wersja Yngwiego. A tym panem jest oczywiście Michael Romeo. I ten pan w 1994 roku powołał do życia kapelę nazwaną Symphony X, której debiutancki album Symphony X mam dziś przyjemność zrecenzować. O samym Michaelu nie ma potrzeby rozpisywać się za wiele, bo jest ikoną neoklasycznego shreddingu i gitarowym geniuszem. Shreduje przy tym na takim luzie, z takim wyjebaniem (co widać na jakimkolwiek wideo z jego udziałem), że momentalnie odechciewa się jakiejkolwiek nauki gry na gitarze, bo i po co. Dla niego zagranie solówki to jak dla Krzysztofa Manca z „Alternatyw 4” wypicie szklanki spirytusu z bosmanem. No ale dość o Michaelu. Debiutancki krążek Amerykanów to bardzo zgrabne i ponadczasowe połączenie neoklasycznych aranżacji, power metalu i fascynacji Queen. Ponadczasowe, bo nawet dzisiaj albumu słucha się bez konsternacji i zażenowania i nie czuć dwóch dekad na jego karku. Co prawda niektóre melodie, a także wokalizy Roda Tylera trącą myszką i brzmią bardzo dziecinnie, żeby nie powiedzieć infantylnie, ale całość nie pozostawia po sobie niesmaku. Sam Tyler radzi sobie lepiej niż dobrze i obok Romeo jest najjaśniejszym punktem krążka. Jak na powerowe standardy ma dosyć szorstkie i męskie brzmienie, co jest niepodważalną zaletą i pozwala przetrawić album także tym, którzy na co dzień trzymają się od poweru na dystans. Całkiem nieźle radzą sobie także basista i klawiszowiec, szczególnie basista, czego niestety nie można powiedzieć o garowym. Słychać go, oczywiście, ale nie wnosi nic oryginalnego klepiąc dość pospolite motywy. Podsumowując stronę instrumentalną, Symphony X jest płytą gitarowo-wokalną, co może być tak zaletą, jak i wadą. Mi to jak najbardziej pasuje, bo dobrego szarpania druta nigdy za wiele. Zdążyłem już wspomnieć, że kompozycje są dobre, a melodie — z kilkoma, raczej krótkimi, wyjątkami — przyjazne dla ucha, jeżeli dodać do tego sporą różnorodność temperamentów oraz dużo akcji na każdym z planów to wyjdzie, że mamy do czynienia z albumem ze wszech miar udanym i przyjemnie lekkostrawnym. I nawet, gdy pojawia się jeden z tych lukrowanych, popowych momentów, po kilku chwilach idzie w niepamięć za sprawą wyjebanej solówki. Trudno mi natomiast wskazać prawdziwe perełki, gdyż płyta jest bardzo równa i jeżeli coś szczytuje, to będzie to najpewniej jakaś solówka Romeo, ale tylko solówka, a nie cały utwór. Warto, mimo tego, zagłębić się w muzykę, bo potrafi zaskoczyć i to niejednokrotnie. Tym albumem Romeo pokazał światu, że należy się z nim liczyć, bo talent ma chłop nieprzeciętny i za co się nie weźmie, cokolwiek związanego z gitarą, zrobi to w mistrzowskim stylu, bez potknięć i niedoróbek. Bardzo dobry album, nie tylko dla fanów shreddingu.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.symphonyx.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 listopada 2013

Obituary – World Demise [1994]

Obituary - World Demise recenzja reviewPoprzedniej płycie Nekrologu zarzucałem przesadną „równość” materiału i niespecjalną innowacyjność. Z World Demise sprawa wygląda już inaczej, bowiem panowie Amerykańcy wykonali odważny krok naprzód i nieco odmienili swoje granie, co wielu osobom zdecydowanie nie przypadło do gustu. O żadnej wielkiej rewolucji mowy oczywiście nie ma, ale jak na ten zespół przeobrażenia i tak są wyraźne. W muzyce pojawiło się trochę bezpośrednich hard core’owych elementów, gdzieniegdzie powplatano rozmaite sample (w tym także o zabarwieniu „etnicznym”), większy nacisk położono na uwypuklenie rytmu (brawa dla Donalda i Franka!), zaś riffy stały się rwane i bardziej plastyczne. Nie zmienia to faktu, że rdzeń całości pozostał nienaruszony – prosty i dość mozolny death metal starej szkoły. Brzmienie jest dużo ciekawsze niż na poprzedniej produkcji – bardzo przestrzenne, organiczne, soczyste i jak zwykle niesamowicie ciężkie. Trzeba przy tym zauważyć, że te utwory pulsują, żyją własnym wewnętrznym rytmem. Wspomniałem wyżej o samplach; owszem, pojawiają się, niemniej jednak w ogóle nie przeszkadzają i w kilku miejscach wyszły całkiem całkiem (np. w „Final Thoughts”). Jak powszechnie wiadomo, John Tardy to prawdziwy mistrz w wyrzygiwaniu „tekstów”, więc i tym razem spisał się znakomicie. Płytę rozpoczyna „Don’t Care” – jeden z tych niewielu numerów, przy których idzie się w tany bez względu na okoliczności i późniejsze konsekwencje – przy nim po prostu rzuca słuchaczem jak rannym niedźwiedziem, obłęd i tyle! Dalej też jest nieźle. „Redefine”, „Solid State”, „Burned In” – to tylko niektóre z ciekawych kawałków na tym albumie. Solówki prezentują się raczej standardowo dla Obituary, choć jest też chlubny wyjątek w postaci dwóch naprawdę dobrych i klimatycznych popisów w „Set In Stone”. Niezły jest też wyjąco-mielący „Killing Victims Found”, który pojawił się na rozszerzonej wersji płyty. World Demise to interesujący i w pewnym sensie dość oryginalny krążek death metalowy, przez który może być trudno przebrnąć za pierwszym razem (ponad 50 minut), ale ja jestem przekonany, że warto spróbować.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

29 kwietnia 2013

Cannibal Corpse – The Bleeding [1994]

Cannibal Corpse - The Bleeding recenzja reviewThe Bleeding. Najwznioślejsze dokonanie Kanibali z Barnesem, ich największy komercyjny sukces, wielkie źródło inspiracji dla innych kapel i jedna z najlepiej sprzedających się płyt w dziejach niekomercyjnego death metalu, a to wszystko przy drastycznie zmniejszającym się zainteresowaniu gatunkiem i kretyńskich działaniach cenzorskich. Tu nie ma przypadku, choć raczej nie stoi za tym trzęsący światem żydowsko-masońsko-metalblade’owski spisek. Ten album to po prostu świetny materiał, który nawet po prawie 20 latach od premiery potrafi wywołać drżenie serca u maniaków krwistej (a jak!) sieczki. Wprawdzie próżno szukać w tych 37 minutach świadectwa tak wielkiego rozwoju w stosunku do wcześniejszego krążka, jakiego byliśmy świadkami między „Butchered At Birth” a „Tomb Of The Mutilated”, ale równie trudno oprzeć się wrażeniu, że The Bleeding w każdym aspekcie przewyższa bardzo udanego poprzednika – jest jeszcze bardziej dopracowany, urozmaicony i całościowo ciekawszy. Profesjonalizm pełną gębą. Już samo brzmienie jest znacznie pełniejsze, cięższe i bardziej selektywne – po ingerencji Scotta Burnsa ani jedna nuta nie ma prawa umknąć słuchaczowi, nawet mimo tego, że muzyka zyskała na złożoności. The Bleeding składa się wyłącznie z bardzo udanych utworów, ale nawet kuszony łapówką nie napisałbym, że są one utrzymane na równym poziomie. Oczywiście dziwnie pokręcony numer tytułowy albo ociężały „Return To Flesh” są jak najbardziej fajne, jednak nieco bledną przy wybuchowym początku krążka. Chodzi mi o zestaw obowiązkowy w postaci „Staring Through The Eyes Of The Dead” (hit!), „Fucked With A Knife” (totalny hit!), „Stripped, Raped And Strangled” (hit może i mniejszy, ale to mój ulubiony numer spośród wszystkich kanibalistycznych wytworów) i „Pulverized” (też hit, ale przez małe „h”), które mocno wyrastają ponad pozostałą szóstkę. Czym? Hmm… jebnięciem, chwytliwością, brutalnością, technicznymi zagrywkami… trochę by się tego nazbierało. Nawet ja — człek, który przez lata uważał się co najwyżej za umiarkowanego fana Cannibal Corpse — traktuję je jako absolutny death’owy kanon, z którym każdy powinien się zapoznać. Zreeesztą, przecież tego samego statusu dorobił się ten album. Jasne, nie każdemu musi pochodzić styl Amerykanów, co nawiasem mówiąc doskonale rozumiem, ale jakości ich muzyce odmówić nie sposób.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

5 września 2012

Dissonance – Look To Forget [1994]

Dissonance - Look To Forget recenzja reviewTechniczny death metal ze Słowacji to nie lada rzadkość, a już szczególnie taki prezentujący przyzwoity poziom. U naszych południowych sąsiadów chyba nigdy nie było wyraźnego zainteresowania taką muzyką, skupiano się bardziej na prostym napierdalaniu. Nic więc dziwnego, że Dissonance na tle swych rodaków prezentuje się naprawdę dobrze, czy nawet okazale. Wobec tego chwała im za to, że woleli pójść w innym kierunku i zrobić coś oryginalnego. Oczywiście miejcie na uwadze fakt, że opisywana płytka do najnowszych nie należy. Chcąc nieco dokładniej określić muzykę Słowaków, powiedziałbym, że penetrują podobne obszary co Oppressor na debiucie z okazjonalną gitarową jazdą w stylu Death z czasów „Human” (np. w takim „Mankind” albo „Possessed By Desire”). Jest więc brutalnie, dynamicznie i porządnie pod względem warsztatowym. Solówki wprowadzają odrobinę melodii, a sposób operowania klimatem przywodzi na myśl band z Illinois. Ciekawa sprawa, że album Dissonance i „Solstice Of Oppression” łączy nawet dość słabe, nieprzystające do poziomu muzyki brzmienie. Nie przekonuje mnie wokal w typie growlu standardowego dla Europy Wschodniej początku lat 90-tych ze strasznym kaleczeniem języka angielskiego. Poza tym Look To Forget nie fascynuje na tyle, żeby podczas słuchania siedzieć z głową przy głośniku; same kawałki nie dostarczają powodów do wielkiego zachwytu, nie zostają też w głowie na nie wiadomo jak długo. Jednak nie zaszkodzi od czasu do czasu zarzucić tej płytki na tackę odtwarzacza. Trzeba przyznać, że jak na tamte czasy i tą część Europy, Słowacy stworzyli materiał udany i nietypowy.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dissonancesk

podobne płyty:

Udostępnij:

26 września 2011

Testament – Low [1994]

Testament - Low recenzja okładka review coverPrzed nagraniem Low Testament, jak to się ładnie mówi, zaliczył doła, doszły do tego istotne zmiany składu (odejście Skolnicka) i kłopoty z wytwórnią – w takiej sytuacji nie można było oczekiwać po zespole cudów, tym bardziej, że tenże zespół wydał już pięć płyt, którymi raczej wyczerpał temat. A tu coś takiego! Testament wbrew przeciwnościom losu podniósł się w glorii i chwale. Z wielkiego syfu powstał krążek, który z miejsca dołączył do ich największych osiągnięć – zaskakujący, mocniejszy niż którykolwiek wcześniej, bardzo zróżnicowany, świeży i przede wszystkim utrzymany na zajebiście wysokim poziomie. Panowie skomponowali wielowymiarowy choć bardzo składny materiał, w którym do odkrytego na nowo thrash’u dodali zwiększające siłę wyrazu elementy death metalu i zaaranżowali wszystko tak, żeby każdy mógł nagrać się do syta. Artystycznie Amerykanie ulżyli sobie najdosadniej w „Urotsukidoji” – popieprzonej instrumentalnej plątaninie robiących wrażenie różnorakich popisów każdego z muzyków. Ogólnie, na Low zajebichy jest co nie miara, tak w spokojnym („Trail Of Tears”, „Last Call”), jak i agresywnym („Low”, „All I Could Bleed”, „Ride” i w sumie pozostałe) wydaniu, ale wszystko to blednie przy totalnie poniewierającym, zajebiście brutalnym „Dog Faced Gods”. Raz, że to jeden z absolutnie najlepszych utworów Testament, a dwa, że ozdabiająca go solówka Murphy’ego jest z kolei jedną z jego najbardziej udanych – genialnym połączeniem technicznego mistrzostwa i niczym nie skrępowanej ekspresji. To trzeba usłyszeć! To trzeba znać na pamięć! Już za sam ten numer należy się dziesiątka – arcydzieło! Warto zaznaczyć, że wspomniane już wolniejsze/spokojniejsze fragmenty — w przeciwieństwie do poprzednich płyt — ani nie usypiają, ani nie denerwują, co koniecznie należy zaliczyć na plus. Cieszyć może mała rewolucja w obrębie brzmienia – zyskało na ciężarze (dotyczy to szczególnie gitar – sprawdźcie „Shades Of War”!) i soczystości, stało się pełniejsze, bardziej dynamiczne i przekonywające. Zmiany dotyczą także wokali Billy’ego – z jego śpiewu zniknęły przyprawiające mnie o ból głowy wycie i zawodzenie, a w ich miejsce pojawił się konkretny ryk. Jakby ktoś jeszcze nie załapał, Testament dzięki tej płycie, jak to się ładnie mówi, wrócił z dalekiej podróży. I to od razu do czołówki gatunku.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 stycznia 2011

Edge Of Sanity – Purgatory Afterglow [1994]

Edge Of Sanity - Purgatory Afterglow recenzja okładka review coverDługo można by się spierać, który krążek Edge Of Sanity z chwalebnej trójcy „The Spectral Sorrows”-Purgatory Afterglow-„Crimson” jest tym najlepszym w karierze zespołu, bo za każdym z nich przemawiają pierońsko mocne argumenty. Łatwiej, a na pewno szybciej będzie skonstatować, iż wszystkie trzy są dosyć zajebichne i stanowią piękne przykłady niegdysiejszej szwedzkiej death metalowej potęgi. Z tego grona Purgatory Afterglow to bodaj największy komercyjny sukces zespołu. Należy dodać, że sukces w pełni zasłużony, bo trudno wskazać tu jakieś konkretne uchybienia. Album wyraźnie różni się od poprzedniego, ale to akurat można powiedzieć i o pozostałych, ważne, że sam styl Szwedów pozostał nienaruszony i w pełni rozpoznawalny. Co ciekawe, ewolucja w muzyce dokonała się w kilku, czasem zupełnie przeciwnych kierunkach – jest zatem brutalniej/szybciej niż wcześniej (do tego wyjątkowo dużo piachu w brzmieniu gitar), a jednocześnie bardziej melodyjnie i lajtowo. Te granice ponaciągano jednak na tyle inteligentnie, że pomiędzy nimi nie pojawiły się żadne pęknięcia i wszystko zachowało naturalną spójność. Innymi słowy: różnorodność po byku. Jak trzeba – Edge Of Sanity piłują ekstremalnymi riffami i blastują na całego, potrafią nawet udanie zacytować Carcass („Song Of Sirens”), innym razem (albo i w tym samym kawałku) wjeżdżają z klawiszami, czystym wokalem i patentami ewidentnie miętkimi. Najdziwniejsze, że z jakichś względów te elementy pozostają w harmonii i nawet to skoczne okołogrunge’owe cholerstwo „Black Tears” (za pierwszym razem powoduje szok, a zrobili do tego teledysk) trzyma się kupy pośród ciosów pokroju „Of Darksome Origin” czy „Elegy”. Jasne, dla ucha nieprzywykłego do specyfiki tej kapeli płyta może być co najmniej dziwna, nawet niespójna, ale to uczucie powinno minąć szybciej niż żałoba narodowa, bo Purgatory Afterglow to przede wszystkim mocny, cholernie chwytliwy materiał, który aż domaga się kolejnych przesłuchań. Do tego dawka muzyki jest w sam raz (45 minut), by wywołać pewien niedosyt.


ocena: 8,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij: