Wyjątkowo znanych i popularnych zespołów death metalowych jest na świecie przynajmniej kilka, ale rzadko który może poszczycić się takim statusem, jak DEICIDE. Wrażenie robi także armia oddanych fanów, jak i zdeklarowanych przeciwników. Co prawda nie wszyscy znają samą muzykę, ale dla większości ta nazwa nie jest jednak obca. Sporo wspólnego mają z tym obligatoryjne skojarzenia z satanizmem i osobą Glena Bentona, szczególnie za sprawą jego 'znaków szczególnych'. Cokolwiek by jednak nie mówić, to Amerykanie za sprawą swej dwudziestoletniej działalności miejsce w historii metalu mają zapewnione!
Początki Deicide sięgają 1986 roku, kiedy to w przyszłej mekce death metalu, miejscowości Tampa w stanie Floryda zwąchali się perkusista Steve Asheim i gitarzysta Brian Hoffman. Wspólnie zabrali się za pisanie muzyki i dość szybko powstały trzy kawałki, jeszcze bez tekstów i tytułów. Prawdziwy zespół — AMON — sformował się dopiero w 1987, gdy do składu na drugą gitarę dołączył Eric Hoffman (brak Briana, gdyby były jakieś wątpliwości) oraz wokalista i basista w jednej osobie, Glen Benton, z którym zapoznali się przez ogłoszenie w gazecie muzycznej. Tak wspomina to Glen: Dałem ogłoszenie w jakimś piśmie muzycznym, oni je zobaczyli i zadzwonili do mnie. Wtedy im powiedziałem, o co mi, kurwa, chodzi i założyliśmy zespół. Według słów Erica w składzie był wówczas jeszcze ktoś: Używał [Glen] wtedy pseudonimu 'Rock'. Był strasznym wokalistą, więc zatrudniliśmy naszego przyjaciela z Degradation [thrash metalowego z Florydy – przyp. autora], żeby z nami śpiewał. Był bardzo dobry, ale nie potrafił właściwie artykułować fraz. Wtedy Glen spróbował pokazać mu, w jaki sposób powinny być artykułowane teksty, ponieważ je pisał; zrobił to growlem. Powiedziałem "To brzmi jak diabeł, więc dla zwrócenia uwagi zachowuj się jakbyś był diabłem." Wtedy pozwoliliśmy drugiemu wokaliście odejść. Gdy skonstatowano, że w składzie jest diabeł, wszystko stało się klarowne, Glen: Kiedy się poznaliśmy, powiedziałem im, o czym chcę pisać. Chciałem zawsze pisać o Szatanie. A oni to przyjęli i dalej tak poszło. I tak po kilku tygodniach wytężonej pracy przystąpiono do nagrania pierwszej demówki. "Feasting The Beast" zarejestrowano na ośmiu śladach w garażu jednego z chłopaków w sierpniu 1987 roku. Nie rozprowadzano jej szerzej, miała być po prostu świadectwem ich pierwszych pomysłów. Jak to w przypadku wielkich kapel bywa, próbowali zrobić coś swojego, czerpiąc z tego, co grali ich ówcześni idole — METALLICA, SLAYER, SODOM i DESTRUCTION — chociaż z uwagi na słabiutkie brzmienie wyszedł im raczej hałas z elementami dudnienia.
Drugie demo — "Sacrifical" — powstało dwa lata później i w zdecydowanie lepszych warunkach. Była to pierwsza wizyta AMONA w prawdziwym studiu i to od razu w jakim – w rozkręcającym się Morrisound! Kompozycje były już dobrze przemyślane i oszlifowane w stopniu, w jakim było to wtedy możliwe i zagrane z ogromnym wykopem. Ponadto porządne brzmienie uwypukliło ciekawe podejście do muzyki i zawarte w niej szaleństwo. Nagrania te były przyczyną wzmożenia aktywności koncertowej (chociażby występy u boku ATHEIST i NOCTURNUS), a także stały się przepustką do podpisania papierków z Roadrunner Records. Sam proces pozyskania kontraktu wyglądał ponoć następująco: Glen wparował do biura Monte Connera (łowca talentów Roadrunner), pieprznął kasetą z "Sacrifical" o stół i krzyknął w te słowa: Kontrakt dupku! Podziałało. Jeszcze przed nagraniem płyty pojawiła się potrzeba zmiany nazwy, padło na DEICIDE (z ang. zabójstwo Boga, lub bogobójstwo). A wyglądało to mniej więcej tak, Glen: Brian napisał ten kawałek, a ja siedziałem nad tekstem. Właściwie to on był już gotowy, ale poszukiwałem dla niego dobrego tytułu... Zacząłem przeglądać słownik i trafiłem na to słowo, które pasowało, jak ulał, do mojego tekstu... (...) zaczęliśmy się zastanawiać, jak zmienić nazwę naszego zespołu. I jakoś tak wyszło, że nazwaliśmy się Deicide. Zresztą był to pomysł mojej poprzedniej żony... Steve sprawę zmiany szyldu wyjaśnia następująco: Właśnie mieliśmy nagrywać płytę (...) W tamtym czasie KING DIAMOND wydawał jakieś nagrania, które miały w tytule "Amon" (...) chcieliśmy po prostu uniknąć zamieszania lub podejrzeń o zerżnięcie czegoś, no i nie chcieliśmy być oskarżeni o nieoryginalność i powtarzanie się. Chęć bycia oryginalnym i nie powtarzania się... jakże to rzadkie dziś cechy!
Przywołane wyżej wesołe zabiegi z gatunku autopromocji i public relations doprowadziły do tego, że już w trzy miesiące po nagraniu "Sacrifical" młodzieńcy z DEICIDE ponownie wkroczyli do Morrisound, by wraz ze Scottem Burnsem nagrać upragniony debiut. Ponownie zarejestrowano wszystkie kawałki z drugiej demówki, dorzucając do nich jeszcze cztery nowe. Krążek "Deicide" ukazał się w czerwcu 1990 roku i — mówiąc nieco kolokwialnie — pozamiatał. Tak skondensowanego diabelstwa, nienawiści i pogardy dla ogólnie przyjętych wartości nie zaprezentował nikt przed nimi. Szokiem dla mas była świetna, pełna świeżości i naturalnej brutalności muzyka, ale nie tylko... Swoje zrobił też satanistyczny wizerunek kapeli (choćby wesołe/obrazoburcze fotki we wkładce) oraz wypowiedzi i zachowanie frontmana, Glena Bentona. Głośne deklaracje uwielbienia dla Szatana i plucie na chrześcijańskie świętości zdobyły mu (im) tylu zwolenników co przeciwników. Wypalony na czole Bentona 'firmowy' odwrócony krzyż też nie pozostawiał wątpliwości, co do zapatrywań lidera. Budził natomiast wątpliwości, co do stanu jego psychiki... Pytania te pogłębiła zapowiedź o chęci odebrania sobie życia w wieku 33 lat (tyle miał mitologiczny Jezus, gdy zginął). Sprawa ciągnęła się latami i dopiero nie tak dawno temu wyszło na jaw, że był to po prostu... pijacki żart jednego z Hoffmanów. Inną, równie osobliwą 'atrakcją' okazało się upublicznione przez jeden z magazynów morderstwo, jakiego Glen dopuścił się podczas wywiadu na... wiewiórce. Ot po prostu, zastrzelił szkodnika na oczach osłupiałych dziennikarzy. Obrońcy zwierząt byli tym zachowaniem oburzeni i z miejsca wciągnęli zespół na czarną listę. I na tym się nie skończyło... Wracając do muzyki, płyta odniosła ogromny komercyjny sukces (absolutna czołówka jeśli chodzi o death metal), do dziś sprzedano jej grubo ponad 100 tys. egzemplarzy tylko w USA, bo świecie poszło ponoć ćwierć miliona kopii. Te wielkie osiągnięcia nie zmieniły jednak naszych milusińskich, szczególnie Glen dawał popisy koleżeństwa, występując (rycząc) gościnnie na płytach CANNIBAL CORPSE ("Eaten Back To Life" z 1990 i "Butchered At Birth" 1991), NAPALM DEATH ("Harmony Corruption" z 1990) oraz CANCER ("Death Shall Rise" z 1991).
Na sukcesora debiutu nie trzeba było długo czekać, bo już w 1992 po wizycie w studiu (ponownie Morrisound na Florydzie) ukazał się złowieszczy "Legion". Niektórzy poczuli się rozczarowani, bo styl zespołu ewoluował w kierunku bardziej technicznego, zakręconego, a przy tym jeszcze szybszego grania. Te opinie szybko jednak zostały zagłuszone przez głosy entuzjastów nowego oblicza kapeli, bo co tu dużo mówić – "Legion" wymiata, tylko czyni to w nieco inny sposób. Intensywność tego materiału jest porażająca, riffy i solówki zmieniają się jak oszalałe, a towarzyszy im niemal nieustanny blast generowany przez Asheima. Co ważne, przy tym całym muzycznym zgiełku nie zatracono diabelskiego charakteru. Zresztą, takie tytuły jak "Satan Spawn, The Caco-Daemon" czy "In Hell I Burn" mówią wszystko. Ogólne przyjęcie płyty było na tyle znakomite (Roadrunner ponownie opchnął w Ameryce ponad 100 tys.), że zespół wyruszył na swoją pierwszą naprawdę dużą trasę. Było fajnie, choć nie obyło się bez niespodzianek. Wyraz swemu niezadowoleniu dawali członkowie z organizacji obrońców zwierząt (to się bodaj Animal Millitia nazywało, a czepiali się m.in. za mięcho rzucane podczas koncertów w publikę, o wiewiórce też pamiętali), organizacji chrześcijańskich (wiadomo czemu) oraz skandynawscy wojownicy o czystość muzyki (i rasy przy okazji). Norweskie leśne ludki z pomalowanymi pyszczkami, jak na prawdziwych ekstremistów przystało, wpisali zespół na czarną (zapomnieli, że bycie na czarnej jest bardziej 'evil') listę największych pozerów, wysyłając przy okazji jakieś listy z pogróżkami. Czy odważyli się na bezpośrednią konfrontację? Coś mi się nie wydaje, bo wcześniej zdążyli nawiać przed muzykami GOREFEST (tych pogardliwie — a jakże! — nazywali 'life-metalowcami'), zaś Eric już wtedy był wyraźnie dopakowany... Bomby jednak wybuchały, jak ta w Sztokholmie. Do dziś nie wiadomo, przeciw komu była skierowana i kto ją podłożył. Tak zrelacjonował to Steve: (...) podczas tego wybuchu spałem w autobusie. Słyszałem że coś wybuchło w tamtym miejscu, ale ten koncert był w takiej nieco uprzemysłowionej okolicy i eksplodować tam mogło cokolwiek. Leżąc, słyszałem jak gra GOREFEST, potem usłyszałem wybuch bomby i nie zauważyłem aby oni przestali grać, więc doszedłem do wniosku, że to nie było nic wielkiego. (...) poszedłem na górę aby się przygotować, a tu patrzę... wysadzili tylne drzwi! Po latach jeden z muzyków GOREFEST wyraził ciekawą opinię o tym zajściu, mówiąc, że to mogła być robota menadżera DEICIDE, który chciał 'podgrzać' atmosferę przed występem. To się nazywa promocja z hukiem!
W 1993 roku wydano obie demówki AMONA pod wspólnym tytułem "Amon: Feasting The Beast", co spotkało się z ciepłym przyjęciem ze strony fanów (wszak sami się ich bardzo domagali), bo nie dość, że wreszcie mogli zapoznać się z pierwszą (pierwotnie przeznaczona była tylko dla zespołu i słyszało ją raptem kilka osób), to i nadarzyła się okazja by skonfrontować materiał z "Sacrifical" z debiutem. Nie bez znaczenie był też fakt, że całość wrzucono na srebrny krążek i ładnie poddano masteringowi.
Okres cholernie intensywnego koncertowania po wydaniu "Legion" trzeba było w końcu przerwać, żeby solidnie przygotować się do nagrania bardzo oczekiwanego przez fanów trzeciego albumu. Chyba nie będzie w tym wielkiej przesady, gdy powiem, że to jeden z największych opusów bezbożności i bluźnierstwa, jakie kiedykolwiek ujrzał świat. To jedna z tych płyt, które mogą powalić/zaszokować/zniesmaczyć/oburzyć jeszcze przed jej odpaleniem. I to wszystko za sprawą samej okładki. Jej autorem jest brytyjski grafik Trevor Brown, specjalizujący się głównie w fetyszyzmach. Przy tej okazji mógł sobie pozwolić na coś innego... Pierwszy rzut oka na obrazek przedstawiający przykrytą prześcieradłem (zakrwawionym w kilku miejscach – m.in. głowy i korpusu) postać Jezusa, pozwala stwierdzić, że coś jest nie tak... I owszem, bo dopiero przerzucenie strony daje prawdziwego kopa. Po zdjęciu tego prześcieradła ukazuje nam się Zbawiciel na stole sekcyjnym. Ręce i stopy ma 'standardowo' przedziurawione, gruby szew na czole (jak po wyjęciu mózgu), ale to jeszcze nic. Z rozciętej klatki piersiowej wylewają się jelita, gdzieś obok leży wątroba, zaś usunięte żebra odsłaniają serce. Większość typowych odbiorców w tym momencie wymięka. Krążą różne głosy na temat tego, który rysunek miał być na froncie. Benton upiera się, że prześcieradło to nie żadna cenzura, tylko sprytny zabieg artystyczny. Tak czy tak, efekt jest niezły. Oczywiście posypały się zaraz oskarżenia o przeginanie pały, listy z pogróżkami, itd. (spory zbiór tych reakcji umieścił kiedyś był Brown na swojej stronie internetowej). W niektórych krajach płytę zbojkotowano (często wiązało się to także z zakazem koncertowania), niektóre sklepy w ogóle nie chciały jej sprzedawać, nawet z 'cenzurującą' okładkę przesłonką. Nietrudno się domyśleć, że to doskonale wpłynęło na promocję i tam gdzie był dostępny, krążek schodził jak ciepłe bułeczki. A co z muzyką, ktoś zapyta. No właśnie, szkoda by było ją pominąć, bo jest naprawdę wartościowa. "Once Upon The Cross" (1995) to przede wszystkim gęsta i bardzo brutalna rzeź, dodatkowo zaopatrzona w wyjątkowo masywną produkcję (oczywiście odpowiadał za nią Scott Burns, a podobny efekt uzyskał na "Pierced From Within" SUFFOCATION z tego samego roku). Zmiany w stosunku do poprzednich płyt są wyraźne, mimo to każdy fan z miejsca rozpozna, co to za zespół. Nie ma już zawijasów znanych z "Legion", tu dźwięk dokładnie zgrywa się z tekstami, dając cholernie bezpośrednią całość. Żadnych niedomówień, kopniak prosto w zęby! Jak z każdą znaną 'trzecią' płytą, tak i z "Once Upon The Cross" wiąże się pewna anegdota. Tym razem dotycząca długości krążka. Początkowo nagrany materiał był znacznie krótszy, niż to, co mamy na płycie, więc — co chyba stanowi jakiś ewenement na skalę światową — zespół nagrał wszystko jeszcze raz. Wolniej! Tak wyjaśnia to Steve: (...) patrząc wstecz, "Once..." wydaje się bardzo wolny. Na żywo gramy te numery znacznie szybciej. Właściwie to zawsze graliśmy je szybciej niż na płycie. (...) gdy nagrałem ślady bębnów z taką szybkością, z jaką ćwiczyliśmy te numery, wyszło że mamy tylko 22 minuty (...) więc nagrałem je ponownie, bardziej pilnując tempa, co i tak w sumie dało nam tylko pół godziny. 28 minut i 12 sekund, jeśli chcemy być dokładni. Jak na tak krótką produkcję, to hitów tu co niemiara, bo jak inaczej nazwać "When Satan Rules His World", "They Are The Children Of The Underworld", "Kill The Christian", że o tytułowym nie wspominając?
Czwarty album DEICIDE ukazał się w 1997 roku, w czasie, gdy uwaga metalowego świata zwrócona była bardziej na umalowanych i bzyczących patałachów ze Skandynawii (także wspominanych już wojowników, żyjących i nie), tudzież na (również) umalowanych homo-niewiadomo (i też w sumie patałachów) z gotyckich dyskotek, aniżeli na potężny death metal rodem z Florydy. W tych to gównianych okolicznościach przyrody powstała jedna z najlepszych (jeśli nie najlepsza) płyt w dyskografii Amerykanów. "Serpents Of The Light" to jeden wielki majstersztyk – genialnie chwytliwe riffy, dzikie solówki, szybkie, brutalne blasty, dynamiczne aranżacje i świetne, wyjątkowo zrozumiałe wokale (jak dla mnie najlepsze, jakie Benton kiedykolwiek nagrał). Nie ma tu chociażby jednego słabszego kawałka, wszystkie są rewelacyjne. Momentami aż ciężko uwierzyć, że taki materiał powstał, gdy większość przedstawicieli death metalowej sceny była na wymarciu, a w najlepszym przypadku w głębokim kryzysie. Jedyne, do czego można mieć jakiekolwiek zastrzeżenia, to brzmienie całości, bo mogło by być mocniejsze. Niektórzy zarzucają także jego wygładzenie i zanik brutalności, ale jest w tym sporo przesady, bo dupy w żadnym wypadku nie dali. Jeszcze słowo o tekstach. Po raz pierwszy obok tradycyjnych bluźnierstw (wpadających w ucho, trzeba przyznać) Glen napisał coś, co odnosi się bezpośrednio do jego prywatnego życia. Był wówczas w trakcie rozwodu, więc dał upust swej wściekłości w jednym kawałku o wymownym tytule "This Is Hell We're In". Dziennikarze często wyciągali ten temat w wywiadach, więc wiele z nich Benton dość gwałtownie przerywał, zrażając tym samym do siebie kolejne zastępy pismaków.
Duży sukces "Serpents Of The Light" (ponad 50 tys. egzemplarzy sprzedanych w samym USA przy nędznej koniunkturze na death metal to naprawdę porządny wynik) przełożył się w sposób wymierny na ilość odbywanych tras. Ludzie żądni profesjonalnie podanej ekstremy w bluźnierczym sosie walili na koncerty drzwiami i oknami, co niejako musiało doprowadzić do zarejestrowania albumu live. Musiało – bo takie wydawnictwo mieli już na swym koncie MORBID ANGEL, a to właśnie oni — według prasy — byli głównymi konkurentami DEICIDE. Na miejsce kaźni wybrano znany klub House Of Blues w Chicago, gdzie przed rozgrzaną publiką DEICIDE zaserwowali mocarny, godzinny set, składający się z 17 kawałków z wszystkich płyt. "When Satan Lives" (premiera październik 1998) nie jest może wielką rewelacją, ale słucha się jej bardzo przyjemnie, szczególnie że zawiera wszystko to, co w muzyce Amerykanów najlepsze, będąc swoistym "the best of". Krążek nie jest 'czystym' zapisem koncertu, gdyż — i zespół się tego nigdy nie wypierał — w studiu poprawiono chociażby gitary. Nie tknięto za to wokali – były dokładnie takie, jak podczas występu, tak przynajmniej zaklinał się Benton. Przyjemnym (chociaż jak dla kogo) dodatkiem jest umieszczona we wkładce pieta w wersji Nizina Lopeza...
Przerwa od ostatniego studyjnego krążka zaczęła się nieprzyjemnie wydłużać, więc koniecznie coś trzeba było z nią zrobić. Posłużyła temu kolejna wizyta w Morrisound, podczas której powstał "Insineratehymn" (2000) – wciąż najbardziej kontrowersyjne dokonanie zespołu. Glen: (...) kiedy zastanawialiśmy się, jak ją nagrać, to doszliśmy do wniosku, że powinno być tak, jak na początku. Kompletna surowość. Więc weszliśmy do najmniejszego studia w Morrisound. Całość zaczyna się imponująco i przez jakieś trzy minuty rokuje nadzieje na naprawdę porządną rzeź. Niestety, już po kilkunastu sekundach znienawidzonego później przez wielu "Forever Hate You" (tytuł zobowiązuje, hehe) zaczyna się dramat. Czemu? Ano panowie zaczynają się bawić w... zwolnienia. Jasne, od wolnych temp nikt jeszcze nie umarł, ale trzeba mieć pojęcie, jak je aranżować i co z nimi robić, żeby zmasakrować, gwałcić i zmiażdżyć. Spawa wygląda tak, że DEICIDE przez kilkanaście lat napieprzania na najwyższych obrotach po prostu nie byli w stanie przeskoczyć na drugi biegun. Zamiary może i były szczytne, ale zdecydowanie zabrakło umiejętności i szerszej wizji. W efekcie mamy wolno-szybki przekładaniec, w którym pewne elementy w ogóle do siebie nie pasują, co daje album niezbyt porywający i średnio ciekawy, poziomem bardzo odstający od poprzednich. Inaczej widzi to Benton: Muzyka jest więc kurewsko surowa, ale przy tym ciężka jak nigdy. A poza tym takiej brutalności, jaka tam jest, to nie słyszałeś chyba nigdy, nawet na naszych wcześniejszych płytach. Ciężko to owszem, ale tylko się zgodzić z powyższą opinią. Nie mówię, że jest to kompletna katastrofa, po której nie można się podnieść, ale to z pewnością materiał zdecydowanie poniżej oczekiwań. No i to całe gadanie o powrocie do korzeni można sobie między półdupki wsadzić. Wszak od początku zwolnień unikali jak diabeł wody święconej.
Wiadomo, że po jednej nieudanej płycie, nie można zespołu spisywać na straty, bo wypadki przy pracy zdarzają się każdemu, nawet najlepszym. Ale co zrobić, gdy kolejna jest jeszcze słabsza? Wtedy już chyba można mieć wątpliwości, co do kondycji zespołu. No właśnie... W 2001 roku ukazał się "In Torment In Hell" – album, w moim przekonaniu, gorszy od poprzednika. Składa się nań osiem nudnych, wtórnych i byle jakich kompozycji ubranych w bardzo słabe brzmienie (mimo to Benton podkreślał, jak to tanio udało im się wszystko nagrać, choć to akurat żaden powód do dumy). Oczywiście są i momenty — umownie — ciekawsze, jednak ich liczba jest niewystarczająca, bowiem większość materiału poważnie rozczarowuje. Osoby zniechęcone wolnym "Insineratehymn" miały zapewne przyciągnąć większe (ale nie imponujące) szybkości rozwijane na nowym materiale, ale i tu nastąpiła klapa – krążek został słabo przyjęty, a i jego sprzedaż pewnie nie wyglądała za ciekawie. Nie ma się czemu dziwić – w końcu (ale po pewnym czasie) muzycy sami przyznali, że "In Torment In Hell" nagrali tylko po to, żeby zakończyć kontrakt z Roadrunner. Nawet na trasach — rzekomo promujących tę płytę — jak urzędu skarbowego unikano grania nowych kawałków. Brian: Ten album miał potencjał, ale robiliśmy go w wielkim pośpiechu. Nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu alby opracować poprawne struktury utworów. Nie mieliśmy nawet czasu na zrobienie odpowiednich solówek. Zgadza się, to słychać, ale to jeszcze nie wszystko, bo Steve rzuca trochę światła na relacje wewnątrz kapeli: Kiedy dostaliśmy świetny kontrakt z Earache, ciągle nie byliśmy na 100% swoich możliwości. Wtedy zrozumiałem, że to nie wina wytwórni tylko nasza, mieliśmy siebie dość, szczególnie Hoffmani i Glen cholernie siebie nienawidzili, a ucierpiały na tym sprawy zespołu i fani. Pomimo tego robili groźną minę do złej gry, pozostając przynajmniej solidną machiną koncertową.
Po dłuższej chwili ciszy (a był już początek 2002) pojawiły się skąpe informacje jakoby Glen Benton miał dołączyć do VITAL REMAINS. Plotki okazały się częściowo prawdziwe – Benton nagrał bowiem gościnnie wokale na doskonały "Dechristianize" (krążek ukazał się dopiero w 2003). Współpraca trwała jeszcze przez jakiś czas, bo Glen swoim głosem wspomagał ich jeszcze na niektórych koncertach. Jak się później dowiadujemy, współpraca ta wcale nie była dziełem przypadku: Istotnie, miał gościnnie nagrać wokale na "Into Cold Darkness", ale nic z tego nie wyszło. Niemniej jednak od tamtego czasu wciąż utrzymywaliśmy ze sobą kontakt – ujawnia Dave Suzuki.
Rok 2003 okazał się dla zespołu istotny nie tylko za sprawą dodatkowej promocji przez sukcesy VITAL REMAINS. Steve: Myślę, że ludzie skreślili nas i Glena szczególnie po "In Torment In Hell". (...) Jego współpraca z VITAL REMAINS rozgrzała świat. To dało mi do myślenia, że może jeszcze nie jesteśmy skończeni i może Glen nadal chce grać. To był również ostatni dzwonek, by się ocknąć i zobaczyć, że napięcia w zespole zabijają chęci do tego stopnia, że moglibyśmy już więcej razem nie pracować. Na początku tego roku DEICIDE wreszcie kończą umowę z Roadrunner i szczęśliwi przenoszą się do odradzającej się po kilku kiepskich latach Earache Records z zamiarem nagrania dla nich nowej płyty. Niemniej jednak i przy tej okazji Roadrunner wyczuł okazję do zarobienia łatwej kasy – wydał na świat 'pożegnalny' składak "The Best Of Deicide", zawierającego przekrój twórczości (w sumie dwadzieścia numerów) diabłów z Florydy, od debiutu po "Insineratehymn" (jak więc widać i oni olali "In Torment In Hell"). Mniej więcej w tym samym czasie pojawiły się pierwsze informacje o przygotowaniach do nagrania świeżego albumu.
Następny rok (jak się miało okazać – przełomowy... dosłownie) był dla DEICIDE bardzo pracowity. Na początku współpracy z Earache sfinalizowali prace nad swoim pierwszym (w ogóle!) profesjonalnym teledyskiem do utworu tytułowego z nadchodzącej płyty. Efekt końcowy na kolana na pewno nie powala (Harley’e i ogólny bezsens ku uciesze Glena), ale zawsze to coś innego (lepszego?) niż kolejne ujęcia z koncertu. W każdym razie zajawka "Scars Of The Crucifix" była bardzo obiecująca, choć z wiadomych przyczyn euforii wywołać nie mogła – wszyscy przecież doskonale pamiętali, jak wyglądała sprawa z niesławnymi "Insineratehymn" i "In Torment In Hell". Album ukazał się dość szybko, bo końcem lutego, a fani początkowo podchodzili doń jak pies do jeża. Jednak po bliższej konfrontacji kamień spadł im, a przynajmniej większości z nich, z serc – w ten sposób kapela nie grała od czasów "Serpents Of The Light"! Powrót okazał się bardzo udany, tak za sprawą muzyki jak i bardzo dobrze przeprowadzonej promocji ze strony nowej wytwórni. Nigdy wcześniej zespół nie miał tylu różnych formatów nowego wydawnictwa (np. kilka kolorów winylu z alternatywną okładką) i tak wielu bajerów z nim związanych. Do edycji rozszerzonej dodano też 35-minutowe DVD "Behind The Scars – Under The Skin Of Deicide", dokumentujące prace nad krążkiem i przybliżające pozamuzyczne zainteresowania członków grupy. Pewną ciekawostką może być fakt, że nie ma na nim ujęć pełnego składu... Dobre przyjęcie płyty ze strony mediów i fanów, niezłe relacje z wytwórnią i świetne warunki dla obu stron ("Scars Of The Crucifix" to najlepiej sprzedająca się w 2004 płyta Earache) sprawiły, że w przypływie podniety przedłużono kontrakt na dwa kolejne albumy.
Z końcem 2004 w DEICIDE nastąpił nieoczekiwany (dla fanów) rozłam! Bracia Braian i Eric Hoffman zostali wyrzuceni z zespołu, który właściwie sami założyli (ale jest też wersja, że sami odeszli). Co więcej, stało się to w bardzo dziwnych okolicznościach; pojawiły się zarzuty o tworzenie przez nich rozmaitych problemów, utrudnianie w przeprowadzeniu tras, uzależnienie od narkotyków (u Erica) czy pomiatanie przez własną babę (u Briana)... Benton naświetla najbardziej prozaiczny powód rozłamu: Wszystko zaczęło się wtedy, gdy zakończyliśmy umowę z Roadrunner a rozpoczęliśmy nową z Earache, daliśmy im do zrozumienia, że prawa do nagrań już nie będą rozdzielone po równo na każdego z nas, ale będą zależały od tego, co kto napisze. W tym biznesie to standard. Brian pisze jeden numer na album, Eric dwa, a chcą kasy za to wszystko, co pisze Steve. To, kurwa, nie jest fair. Doszło do tego, że Glen określił ich nawet mianem nazistów, choć kilka lat wcześniej zarzekał się, że odejście kogokolwiek będzie oznaczało definitywny koniec kapeli. Braci szybko zastąpili Dave Suzuki (z przywoływanego już nieraz VITAL REMAINS) i Jack Owen (który nieco wcześniej rozstał się z CANNIBAL CORPSE, gdyż... przejadł mu się death metal i chciał od gatunku odpocząć) no i życie miało spokojnie toczyć się dalej... Do czasu! Bo oto na początku 2005 roku Eric Hoffman wystosował ciekawe i bardzo kontrowersyjne oświadczenie (ukazało się w serwisie blabbermouth.net) dotyczące Glena, Steve’a, spraw związanych z DEICIDE oraz z wytwórnią. Oto jego treść.
Zatrudniłem Glena Bentona z ogłoszenia w lokalnej gazecie muzycznej. Używał wtedy pseudonimu 'Rock'. Był strasznym wokalistą, więc zatrudniliśmy naszego przyjaciela z DEGRADATION, żeby z nami śpiewał. Był bardzo dobry, ale nie potrafił właściwie artykułować fraz. Wtedy Glen spróbował pokazać mu, w jaki sposób powinny być artykułowane teksty, ponieważ je pisał; zrobił to growlem. Powiedziałem "To brzmi jak diabeł, więc dla zwrócenia uwagi zachowuj się jakbyś był diabłem." Wtedy pozwoliliśmy drugiemu wokaliście odejść.
To, że Steve pisze wszystkie utwory to jakiś żart. Napisał zaledwie kilka, ale i tak wszystkie były aranżowane przeze mnie. Wszystkie numery są aranżowane przeze mnie i on o tym wie. Glen słucha kilku ich wariantów, ale zawsze kończy się na tym, jak ja je zaaranżowałem.
Ostatnio Glen zabrał pieniądze z praw autorskich i okłamał opinię publiczną na temat odwoływania koncertów, krótkich setów i prób, żeby uratować swoją dupę. Było zupełnie odwrotnie niż mówił, i to dlatego Brian i ja opuściliśmy zespół. Jesteśmy teraz na drodze prawnej z Glenem i Earache. Earache przesyła Glenowi wszystkie honory, pieniądze z merchandisingu i praw autorskich.
Temat video dla Earache to pomysł Glena. Chciałem, aby DEICIDE miał naprawdę 'evil' teledysk, a nie jego jeżdżącego na motocyklu. Powinni zrobić zabójcze video, występ w piekle przed samym Szatanem i machającymi głowami demonami.
Ani razu nie widziałem Glena oddającego cześć diabłu. Wziął ślub w kościele. Wszystko jest na pokaz.
Nigdy nie mógł grać dłuższych setów. Przez lata próbowaliśmy go namówić do grania większej ilości numerów z "Legion" i wielu innych. Pan Benton tylko ostatnio, podczas trasy po Europie, żeby uratować swoją dupę, musiał zagrać więcej niż 10 kawałków. Zawsze mówiliśmy mu, żeby grać więcej piosenek, nawet fani tak mówili. Chcieliśmy opanować nowy materiał do grania podczas koncertów, ale on nie pojawiał się na próbach, żeby się go nauczyć. Nawet wytwórnia to wie, prawda Al?!
Nie zagrał nawet wszystkich swoich partii basu w studio, nie mógł grać bardziej technicznych riffów.
Nagrałem jedną z moich piosenek, 'The Pentecostal', na jego basie. Steve nagrywał prawie wszystkie jego partie basu na poprzednich albumach. Właściwie to sam musiałem mu kupić bas, bo aż takie było jego nieprofesjonalne podejście.
Nigdy nie pokazywał się na próbach, nawet przez sześć miesięcy. Kilka lat temu próbował podpieprzyć kupę pieniędzy za występy. Powiedział mi wtedy prosto w twarz, że pierdoli cały zespół, fanów i mnie. Więc skopałem mu dupę.
Nigdy nie zobaczyłem czeku ani danych ze sprzedaży merchandisingu. Jest przecież wokół sporo koszulek DEICIDE; następny proces będzie wkrótce przeciwko Blue Grape (firma od merchandisingu).
Wielokrotnie był wywalany z zespołu za to, że nie pokazywał się na próbach, nawet Steve powiedział mu żeby się odwalił, ale on zawsze wracał. Teksty pisał dopiero wtedy, gdy byliśmy w studio.
I jest jeszcze kilka innych tematów.
Nikt się nawet nie odezwał w sprawie udawanego stosunku seksualnego w tle "Torment In Hell". To dlatego nie zagrałem solówek na tym wydawnictwie.
Bębnienie Steve’a, musiałem kazać mu uderzać na werblu obiema pałkami, ponieważ nie był w stanie zagrać odpowiednio szybkich blastów w nowych numerach. Zauważcie, że we wszystkich ultraszybkich blastach ze "Scars Of The Crucifix" dwie pałki grają naprzemiennie i dodano do tego symulowany ride.
Zwróćcie uwagę na to, że mój brat obecnie buduje kilka zajebistych gitar i już niedługo będziemy mieli nowy zespół.
Następne będzie video z pracy Pana Bentona w studio. Sprawdźcie pozę Bentona leżącego na końcu kanapy. Każdy inżynier dźwięku mówił, że to najgorszy basista jakiego kiedykolwiek słyszeli. Scott Burns i Neil Kernon mogą o tym kiedyś opowiedzieć.
Szambo się wylało, więc co jakiś czas pojawiały się kolejne rewelacje którejś ze stron, bo co powiecie na coś takiego – Steve: Kiedy nie mieli już punktu zaczepienia, zaczęli udowadniać, że kawałki, które napisałem były ich autorstwa. Albo to – Glen: Teraz musimy sobie radzić z groźbami Erica pod adresem Steve’a. Przyjeżdża pod jego dom i wydziera się pod oknem o 22:30, wydzwania z pogróżkami, wygaduje jakieś bzdety dla Blabbermouth o śmierci ojca Steve’a. Wie dobrze, żeby do mnie nie przychodzić – ja najpierw strzelam, a potem zadaję pytania. Taki cyrk trwał w najlepsze. Kto więc ma w tym sporze rację? Tego chyba nigdy nie uda się odgadnąć, bo niedawni przyjaciele wzajemnie sobie zaprzeczają. No, ale to nie koniec zmian, bo ostatecznie Dave’a Suzuki na gitarze zastąpił Ralph Santolla (niedługo wcześniej opuścił ICED EARTH, grał też chociażby w wielkim DEATH). W tym też składzie panowie zabrali się za pisanie nowego materiału. Nie próżnowali też bracia Hoffman. Nie dość, że ostro procesowali się z Earache (przede wszystkim o pieniące, ale też honory) i z Bentonem (o prawa do nazwy i pieniądze), to jeszcze zabrali się za pisanie nowych utworów i zbieranie ludzi do 'nowego' DEICIDE. Natomiast Glen, w przypływie wolnego czasu, wziął udział w przedsięwzięciu o nazwie "Roadrunner United – The All Star Sessions" i zaśpiewał w jednym z numerów tej składanki.
Po wielu obietnicach, 23 stycznia 2006 roku Earache Records wypuściła w świat wydawnictwo "When London Burns" z zapisem koncertu z 29 listopada 2004. Jest to pewien ewenement na skalę światową, bo zaprezentowali się Glen Benton, Steve Asheim, Jack Owen oraz... Dave Suzuki, który wstąpił do DEICIDE tylko na dwa tygodnie, by wziąć udział we wcześniej zaplanowanej trasie – chłop się nie narobił, a jego poczynania zostały udokumentowane na zawsze. DVD pojawiło się i zawiodło: raz, że zawiera koncert zagrany w przejściowym składzie (a to pomysł co najmniej kretyński, nie mający żadnego uzasadnienia), dwa – objętość tego 'cudownego' DVD nie jest imponująca, trzy – sprawia wrażenie zrobionego na odpierdol (prawie amatorska realizacja, 'dodatki'...). Ponadto zastanawiać może sceniczna dyspozycja Bentona, który albo miał wyjątkowo zły i 'evil' dzień, albo po prostu solidnie przyćpał. Poślizg w wydaniu tego cholerstwa był niemały, a stosunek jakości do ceny (przynajmniej w Polsce) to już jakiś chory żart, więc nie ma sensu zawracać sobie tym głowy, a tym bardziej portfela.
Zakrojone na szeroką skalę prace nad nową muzyką trwały w najlepsze, więc dość szybko pojawiła się data wydania płyty – miał to być 6 czerwiec 2006, szkoda bowiem by było zmarnować tak fajny dzień, szczególnie że następnej daty z "060606" panowie raczej by nie doczekali. Jednak, jak to zazwyczaj bywa, wszystko szlag trafił bo muzycy nie wyrobili z nagraniami. Dlatego też diabelska data została wykorzystana inaczej – w sieci (i tylko w sieci – była dostępna przez iTunes) pojawiła się dwuutworowa EP "The Stench Of Redemption (666)". Apetyt fanów został zaostrzony, bo z tych empetrójek wyłaniał się obraz bardzo konkretnej rzeźni na naprawdę wysokim poziomie. Zanim jednak dostali pełną płytę w łapska, ukazał się świeży teledysk do utworu "Homage For Satan". Ponownie nie był to obraz z najwyższej (czy nawet średniej) półki, ale w tym przypadku bardziej cieszy muza, niż głupawe sceny z księdzem-zombiakiem.
Premiera "The Stench Of Redemption" miała miejsce dopiero 21 sierpnia (w Ameryce dzień później). Album zaskoczył i wywołał dość skrajne opinie, choć z perspektywy czasu te pozytywne przeważyły. Krążek wyraźnie różnił się od poprzednich wydawnictw DEICIDE – techniką, ciężarem, różnorodnością, szybkością, nawet długością. Jako główny zarzut stawiano mu zbytnią melodyjność (szczególnie solówek Santolli), co rzekomo nie pasuje do takiego zespołu, jest wynaturzeniem i ogólnie fuuu i bójcie się boga. Takie opinie były jednak w mniejszości, bo bardziej chwytliwe i rozbudowane partie zrobiły naprawdę dobrze DEICIDE, odświeżając oblicze zespołu. Ja wam mówię, że to świetny album, wypełniony energią, pomysłami i cholernie mocnym graniem. Wbrew temu, co jojczą przeciwnicy tego krążka i inne stare baby, zmiany to tylko w małym stopniu zasługa gitarzystów. Steve: Napisałem całą muzykę "The Stench Of Redemption". (...) Zebrałem masę riffów i władowałem je w nowe kawałki. Zrobiłem tak samo, jak wcześniej z Hoffmanami: nagrałem wszystko na taśmę i wręczyłem ją Jackowi, on nauczył się tego i zaprezentował na próbie. Ale po tym jak się to stało, wszystko z nowymi gitarzystami rozwinęło się tak, jak nigdy przedtem. Zapytali mnie, czy miałbym coś przeciwko, gdyby dodali do każdego kawałka coś od siebie, wtedy im odpowiedziałem: "Nie, mam nadzieję, że zrobicie co tylko zechcecie." No i zaszaleli! W istocie zaszaleli, bo ich popisy to jeden z większych atutów płyty. Co do melodyjności, Steve przyznał, że to także był jego pomysł. I dalej: Powiedzmy, że gdybym zrobił ten sam materiał z Hoffmanami, wtedy dobre dziewięćdziesiąt procent harmonii w ogóle by tam nie było. Numery byłyby krótsze, tak jak w przeszłości, i nie było by tych wszystkich szalonych solówek. Te partie zostałyby skrócone tak, żeby było więcej wokali i przejść, przy dziesięciosekundowych solówkach. (...) Hoffmani nie mieli niczego do zaoferowania (...) Pisząc nowe kawałki zawsze zostawiałem puste miejsce, aby można było je później zapełnić. Jeszcze jakieś wątpliwości? Tekstowo wiele się nie zmieniło, ale Glen zdawał się być w dobrym nastroju: Napisałem jedne z moich najlepszych tekstów. (...) To co piszę opiera się na moich osobistych tragediach, to dlatego powstają świetne liriki. (...) Za każdym razem, gdy pracuję nad płytą, to pies mi umiera albo żona odchodzi – zawsze coś się znajdzie. Ale jestem jak krokodyl: po mnie to spływa. Nie dam dupy. (...) Nie mam zamiaru więcej podpisywać się pod takim gównem jak "In Torment In Hell" i "Insineratehymn". Warto jeszcze wspomnieć słowem o specjalnej edycji "The Stench Of Redemption", do której jako bonus dorzucono masakryczny cover Deep Purple "Black Knight". Najwyraźniej płyta nieźle sobie radziła, bo Earache zdecydowali się na drugi teledysk – tym razem do utworu "Desecration". Tu już o fajerwerkach mówić nie można, bo to najzwyklejszy w świecie klip 'pseudo-koncertowy'.
W grudniu 2006 Glen Benton zaszył się wraz z kumplami z VITAL REMAINS w Mana Recording – studiu Erika Rutana. Efektów tej współpracy możecie posłuchać na nowym krążku tej kapeli – "Icons Of Evil". Warstwa muzyczna jak zwykle zachwyca, ale z wokalami Mr. Benotn nie poradził sobie już tak dobrze jak na "Dechristianize". W każdym razie, płytę warto nabyć, zapewniam! Kolejne działania promocyjne to drugie DVD DEICIDE zatytułowane "Doomsday In L.A.". Ukazało się 22 stycznia 2007, a koncert na to wydawnictwo nagrano 10 listopada 2006 w Knitting Factory. Kiepskie wrażenie wywołane poprzednikiem zostało nieco zamazane, bo realizacja i stelista prezentują się zdecydowanie ciekawiej, ale wciąż nie można mówić o czymś godnym kapeli z dwudziestoletnim stażem. Niedługo potem Benton popadł w konflikt(y) z prawem, co niekorzystnie odbiło się na promocji koncertowej, z której w końcu musieli zrezygnować. Mając w perspektywie bezproduktywne siedzenia na dupie przez wiele miesięcy (plus widmo niezapłaconych rachunków), Ralph Santolla wstąpił w szeregi OBITUARY, zastępując przymusowo nieobecnego Allena Westa (zamienił dom na pierdelek...). To właśnie z nimi nagrał solidny "Xecutioner’s Return" (2007) i odfajkował trasy po Ameryce i Europie (trafili nawet do Polski). W tym samym czasie bezrobotny Jack Owen wspomógł na koncertach ESTUARY. Dodatkowo poważnie rozkręcił swój hard rockowy ADRIFT, z którym nagrał krążek "Absolution" (2007). O swoją kondycję zadbał również Steve, dołączając do death-blackowego COUNCIL OF THE FALLEN, który po jakimś czasie i paru zmianach składu przekształcił się w ORDER OF ENNEAD. To nie koniec ciekawostek, bo po kilku latach milczenia bracia Hoffman wskrzesili... AMON! Zabrali się za pisanie nowej muzyki, a do składu dokooptowali dwóch muzyków z kapeli o dość osobliwej i przydługiej nazwie SUCCESS WILL WRITE APOCALYPSE ACROSS THE SKY.
W ostatnim kwartale 2007 z obozu DEICIDE zaczęły nadchodzić pierwsze, bardzo jeszcze skromne informacje o nowej płycie i o początku pracy studyjnej. Co istotne, za nagrania zabrał się jedynie Asheim (z producentem Jimem Morrisem), bowiem reszta (oficjalna) zespołu zajmowała się swoimi sprawami, a o następcy Santolli nie było nawet słychać. Jak się okazało, atmosfera wewnątrz kapeli była kiepska do tego stopnia, że nie zagrali wspólnie ani jednej próby. Doszło do tego, że Steve sam zarejestrował część partii gitar (także — choć nie wiem po co — niektóre solówki), a pozostali muzycy wpadali do studia tylko po to, żeby nagrać, co do nich należało, po czym szli w cholerę. Na tym etapie DEICIDE wspaniałomyślnie wspomógł Ralph (Wykonał zajebistą robotę. On nigdy nie zawodzi. – Steve), gościnnie dorzucając kilka swoich, tym razem znacznie mniej melodyjnych, solówek. W takich warunkach proces rejestracji kawałków rozciągnął się do siedmiu miesięcy, ale w sumie zajął tylko szesnaście (!) dni czasu 'studyjnego'. Nagrania nagraniami, a muzykę ktoś musiał napisać. Był to oczywiście Steve i to jego wysiłki słyszymy na płycie. Sam proces twórczy przebiegał bardzo szybko, co nie znaczy, że warunki były komfortowe. Steve: Musiałem coś robić, bo inaczej bym oszalał, więc zabrałem się za pisanie muzyki, żeby się jakoś umysłowo odciążyć. Poszło szybko, od kompletnego braku pomysłów do przygotowania wersji demo upłynęły zaledwie trzy tygodnie. A wchodząc w szczegóły: Nagrywałem sobie pomysły i potem przerabiałem je na utwory. Zaczynałem pisać kawałek jednego dnia i potem nagrywałem jego wersję demo w ciągu najbliższych dwóch dni czy coś koło tego i zaraz potem zaczynałem robić kolejny utwór. Oczekiwaniom na "Till Death Do Us Part" (28 kwietnia w Europie, 13 maja w USA) nie towarzyszył żaden większy szum medialny i dopiero w ostatniej chwili Earache zwiększyła (a właściwie rozpoczęła) swe działania, może nawet asekuracyjnie – wszak to ostatni krążek przewidziany w kontrakcie, a dalsze losy zespołu nie są zbyt jasne. Część roboty zrzucili nawet na fanów, ogłaszając konkurs na teledysk do "In The Eyes Of God". Steve wykazał się tutaj zbytkiem grzeczności: To był pomysł Earache. Glen jest najczęściej nieosiągalny w tego typu sprawach związanych z promocją zespołu, więc zamiast robić profesjonalny wideoklip — który może i tak powstanie — daliśmy szansę fanom na stworzenie własnych teledysków. Takie działanie generuje spore zainteresowanie zespołem, albumem, muzyką. (...) Jest to więc całkiem dobra reklama. No i może uda nam się z tego dostać jakiś przyzwoity klip, nigdy nic nie wiadomo. Z pomocą przyszła prasa niezależna. – Trochę darmowej reklamy grupa dostała od magazynu "Mother Jones", który opublikował listę utworów, którymi amerykańskie wojsko torturowało terrorystów. Wśród kawałków takich gwiazd jak METALLICA, AC/DC czy EMINEM znalazł się "Fuck Your God" autorstwa naszych milusińskich. Asheim z takich informacji był bardzo zadowolony: Fajna sprawa. Jeśli wpisujemy się w wojskowe standardy dźwiękowego przymusu, to mam świadomość, że DEICIDE robi swoją działkę dla żołnierzy. I dalej: Mój ojciec był żołnierzem piechoty morskiej, tak samo mój wujek i dziadek. (...) Nie poszedłem w ich ślady, bo byłem zbyt zajęty zespołem, ale cieszę się, że mogłem wnieść swój wkład w rodzinną tradycję. Ja jednak czegoś tu nie rozumiem, bo gdyby Amerykańcom naprawdę zależało na sponiewieraniu zatrzymanych, skorzystaliby z któregokolwiek numeru z "In Torment In Hell", bo "Scars Of The Crucifix" to przecież całkiem porządny materiał.
Po premierze "Till Death Do Us Part" wszystko wróciło do stanu poprzedniego, czyli każdy poszedł w swoją stronę. Patrząc z boku – zespół właściwie się rozsypał. Co więcej, w jednym z wywiadów Steve zasugerował, że przy takim zaangażowaniu może to być ostatnia płyta z logo DEICIDE! Krążek został przyjęty raczej chłodno i próżno było szukać zachwytów, które były udziałem "Stench...". Jest to na pewno materiał brutalny, szorstki, ekstremalny, a także dość ciężki (sporo zwolnień), ale w żadnym wypadku nie należy go rozpatrywać w kategoriach opusu ekstremy i bezbożności (czy następcy "Legion"), jak chciałby to widzieć Steve. Sprawdziły się — o dziwo! — zapewnienia o bardziej rozbudowanych aranżacjach. Steve nawet wspominał, że takie nietypowe, może i miejscami dziwne, struktury kawałków odzwierciedlają sytuację panującą w zespole. Riffów jest więcej niż w przeszłości, są też inaczej poukładane, ale niestety zbyt do siebie podobne, co zapewne jest efektem szybkich prac nad materiałem. Absolutnie nie jest to jedno z największych osiągnięć zespołu, ale też do dwóch wiadomych gniotów też mu trochę brakuje – po prostu średniak, nie wywołujący — i to jest w tym chyba najgorsze — żadnych gorących emocji. Intrygująca jest kwestia tekstów... Glen odpuścił nieco chrześcijanom i religii w ogólności, a więcej miejsca poświęcił sprawom osobistym, szczególnie relacjom damsko-męskim (miał akurat kolejny rozwód na głowie), co przełożyło się na dość agresywne liryki (wokale też, ale te są coraz słabsze), ponoć nienawistne jak nigdy. I tu paradoks – fani chcący wreszcie jakiejś odmiany w tekstach oczekiwali jednak czegoś innego. No ale nie od dziś wiadomo, że wszystkim dogodzić nie można, wie to także Steve: Ludzie zrzędzą: "Ciągle to satanistyczne gówno, rok w rok", ale gdy w końcu zrobił coś innego, to również są niezadowoleni. Zanim jeszcze Benton uporządkował swoje sprawy, Earache wydali debiutancką płytę ORDER OF ENNEAD "Order Of Ennead". Gdy przyszło co do czego, czyli do tras, niedostępnego dla chłopaków Ralpha (akurat nagrywał z OBITUARY "Darkest Day") na stanowisku gitarzysty zastąpił Kevin Quirion z ORDER OF ENNEAD.
Wydawało się, że teraz może być już tylko gorzej, a tu niespodzianka. Po wypełnieniu zobowiązań wobec Earache DEICIDE trafiła się oferta od jeszcze większej firmy – Century Media, i to właśnie z niemieckim gigantem na początku 2009 podpisali kontrakt. Naturalnie zachwytom i typowej w takich sytuacjach wazelinie nie było końca, ale szybko po tej wymianie uprzejmości nastąpiła cisza, zmącona jedynie enigmatyczną informacją, iż zespół zabrał się na Florydzie za nagrania nowego albumu. Na miejsce rejestracji płyty wybrano tamtejsze Audiohammer Studios, zaś na producenta Marka Lewisa, który wcześniej zajmował się THE BLACK DAHLIA MURDER, CHIMAIRA, TRIVIUM i tym podobnymi dziadostwami. I to by było w zasadzie tyle, bo obie strony poskąpiły newsów, o ile oczywiście w ogóle coś się działo. Ze względu na rozciągnięte w czasie prace (ze względu na stające się już tradycją spiętrzenie osobistych problemów), trochę wolnego zdołał wygospodarować dla siebie Asheim, który wstąpił w szeregi, z założenia gwiazdorskiego, death metalowego projektu EVIL AMIDST zmajstrowanego przez byłych i obecnych członków m.in. MALEVOLENT CREATION i HATEPLOW. Wprawdzie długo nie zagrzał tam miejsca, ale jeszcze w 2009 z nim w składzie zdążyli zarejestrować obiecujące demo "Of Ice And Skin". Nic to dla Steve’a, bo wraz z kolegami z ORDER OF ENNEAD nagrał, ponoć za niewielkie pieniądze, drugą płytę – "An Examination Of Being" (Earache wydała ją w 2010). Sesja miała miejsce w tym samym studiu i z tym samym producentem, co docelowo DEICIDE, a to dlatego, żeby... Mark Lewis mógł się oswoić z intensywnym graniem – blastami, brutalnym wokalem, itp. – przyznacie, że to zabieg wyjątkowo oryginalny.
Dziesiąty studyjny krążek zespołu zatytułowany złowieszczo/zabawnie "To Hell With God" ukazał się dopiero 21 (tydzień wcześniej w USA) lutego 2011, spotykając się z przyjęciem niewiele cieplejszym niż poprzedni, o czym świadczy choćby zaledwie 2200 sprzedanych egzemplarzy w pierwszym tygodniu w USA. Szału brak, zachwytów brak, toteż o materiale wkrótce zapomniano – przynajmniej na jakiś czas, ale o tym za chwilę. Płyta powstała chyba w nienajgorszej atmosferze, bo na końcowy rezultat istotny wpływ mieli obaj gitarzyści – Jack Owen skomponował dwa kawałki (zachwalane przez Steve’a jako bardzo oldskulowe i odmienne od tego, co sam napisał), w dwóch innych dorzucił coś od siebie, a powracający Ralph Santolla natrzaskał sporo dobrze dopasowanych do struktur solówek. "To Hell With God" to wyraźny stylistyczny powrót do "starych czasów" i utworów mniej rozbudowanych, a znacznie szybszych, bardziej wściekłych, chwytliwych i diabelskich – innymi słowy bardziej koncertowych. Nie jest to, i być nie mogła kalka debiutu czy "Legion", ale już ze "Scars Of The Crucifix" album ma wiele wspólnego, począwszy od zabójczej intensywności, a na plugawych (oraz bardziej zrozumiałych) wokalach kończąc. Także tekstowo mamy powrót do wkurwienia i pełnego nienawiści plucia na chrześcijańskie wymysły, z niejakim Panem Bogiem na czele. Asheim nie raz powtarzał, że zależało im w tym przypadku na przywróceniu ducha klasycznego death metalu – muzyki brutalnej, ale jednocześnie wpadającej w ucho i naturalnie brzmiącej. Udało im się to połowicznie. Muzyki nie mam zamiaru się czepiać, bo pasuje mi ona bardzo i faktycznie jest czymś "nie na czasie", ale już brzmienie wyszło im zbyt nowoczesne – przesadnie selektywne i pozbawione analogowego ciepła. Tak czy inaczej, mnie ta płyta wpadła w ucho bez najmniejszego problemu. Innym o DEICIDE przypomnieli dopiero powracający z twórczej niemocy... MORBID ANGEL, których zupełnie nieprzemyślany "Illud Divinum Insanus" pozwolił opornym (w tym wielu muzycznym wyroczniom) uzmysłowić sobie, że ten początkowo olewany "To Hell With God", to jednak kawał zupełnie dobrego grania. Szerzej komentować tego nie trzeba. Co do wspomnianego potencjału koncertowego nowych kawałków – kolejne trasy potwierdziły, że na żywo sprawdzają się równie, co klasyki.
demo