Drugi powrót Asphyx w ciągu dekady – nieźle, nieźle, tylko ciekawe, czy długo ze sobą wytrzymają… Choć tyle, że tym razem za płytą (a nawet i przed!) idzie wyraźny sukces komercyjny, czego o poprzedniej raczej nie można było powiedzieć. Death… The Brutal Way – ta sentencja towarzyszy Holendrom od czasów demówkowych i doskonale oddaje ich muzyczną filozofię. Tylko brudne i ociężałe granie, które od początku z nowoczesnością, eklektyzmem i poszukiwaniami nie ma nic wspólnego. Od razu zaznaczam, że nie jest to materiał aż tak wyborny, jak „The Rack” czy „On The Wings Of Inferno”, ale potężnej siły niszczącej odmówić mu nie można. Bez zbędnego kombinowania czy udziwnień – prosto, równo i do przodu. Raz szybciej (czytać: w średnim tempie), a raz wolniej, ale cały czas cholernie ciężko i ze sporą dawką chwytliwości w szorstkich riffach. Niestety zabrakło tych największych, nieprzeniknionych dołów, którymi tak dobijali w swych początkach. Może to wynikać z faktu, że Holendrzy już od dłuższego czasu wiedzą, jak świadomie używać instrumentów, więc i mniej przypadku w ich poczynaniach. Ten szczegół i sposób budowania kawałków mogą się kojarzyć z „Last One On Earth”, który — w porównaniu z debiutem — był znacznie precyzyjniej ociosany. Także na Death… The Brutal Way nie znajdziecie prymitywizmu, bowiem cały materiał zaaranżowano i podano tak sprawnie, że długość płytki (prawie 50 minut) nie będzie żadnym problemem. Dla wielu największą atrakcją tego albumu będzie zapewne udział Martina Van Drunena. Wydziera się jak poparzony, wypluwając płuca, a czyni to w typowy dla siebie sposób; zero zadyszki – wszak miał juz okazję się rozruszać w Hail Of Bullets. Jednak miejcie na uwadze, że nie są to tak hardcorowe wyziewy, jak na początku lat 90-tych, ale tego można było się spodziewać – w końcu młodość dawno przeminęła, a i zdrówko nie na wszystko pozwala. Tak czy inaczej, na jego komendę „Feuer!” w „Eisenbahnmörser” na koncertach będzie rozpętywało się piekło. Wyjątkowo przyjemnie mielą gitary, zapędzające się niekiedy w riffach w bardzo klasyczne rejony – słychać to przede wszystkim w „Black Hole Storm”, „Riflegun Redeemer” i „Cape Horn”. Do tego niespieszne solówki, które nie są przesadnie obfite w dźwięki, ale klimatu w nich więcej niż na 15 płytach Dying Fetus. No i na koniec dostajemy piękny, majestatyczny instrumental, który wygasa jak ogień po wygranej bitwie. Brzmienie obrobił Dan Swanö w swoim Unisound, więc na tym polu również nie doszukacie się powiewu „nowego” death metalu. Zacny album doświadczonych muzyków, którzy w dziedzinie walcowatego i brutalnego grania właściwie nie mają sobie równych. Weterani łykną Death… The Brutal Way jak poranną kawuchę. Pół punktu w górę za fajny, „reunionowy” koncert na dvd, na którym zabrzmiały wyłącznie kawałki z dwóch pierwszych płyt.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx
inne płyty tego wykonawcy:
0 comments:
Prześlij komentarz