Jeśli mam być szczery, to już się pogodziłem z tym, że powoli przyjdzie mi się żegnać z Obituary jaki lubię, a ich kolejne krążki będą trafiały na moją półkę tylko z kolekcjonerskiego obowiązku. Dwa nowe kawałki zamieszczone na ubiegłorocznej epce-koncertówce były wprawdzie obiecujące, jednak nawet naiwność zagorzałego fana ma swoje granice, toteż po longpleju nie oczekiwałem niczego powalającego. No i Obituary nie powala, aaale… i tak jest najlepszym, najbardziej optymalnym i przekonywającym albumem Amerykanów przynajmniej od czasu „Frozen In Time”. Możecie wierzyć lub nie, ale płytka jest cholernie treściwa (36 minut) i zróżnicowana, dzięki czemu ogólną dynamiką przebija kilka poprzednich oraz mocniej (i łatwiej) skupia na sobie uwagę słuchacza – tu po prostu nie ma czasu ani miejsca na zamulanie czy bezbarwne wypełniacze. Całość w równym stopniu kopie co buja, więc praktycznie każdy z tych utworów, niezależnie od jego charakteru, w wersji koncertowej powinien sprawić, że publika ochoczo włączy się do akcji pod tytułem „kocioł”. Co ciekawe, materiał momentami potrafi także zaskakiwać, choć cały czas jest utrzymany w rozpoznawalnym stylu zespołu. Największą niespodzianką są z pewnością tempa osiągane w „Brave”, „Sentence Day” i „End It Now”, bo tak szybko Obituary nie napieprzali od debiutu, jeśli w ogóle kiedykolwiek. Właśnie w tych szaleńczych fragmentach najbardziej daje się wyczuć prostą chłopską radochę, jaką daje kapeli ciupanie nowych piosenek. Nareszcie słychać ten twórczy entuzjazm, o którym muzycy zapewniali przy okazji poprzedniego krążka. I chociaż nie przekłada się on na odkrywanie nowych horyzontów (czy czegokolwiek), to w odpowiedni sposób udziela się odbiorcy, zmuszając go przynajmniej do energicznego trząchania baniakiem – przed tym nie ma ucieczki. Jeśli jednak komuś ciągle będzie mało wrażeń, może się skupić na robótkach ręcznych Kenny’ego Andrewsa, których na Obituary upchnięto naprawdę sporo. Warto przy okazji zaznaczyć, że tym razem partie jegomościa są lepiej dopasowane do struktur utworów i charakteryzują się większym rozmachem. Nie znaczy to jednak, że o sile albumu stanowią wyłącznie tempa paru kawałków i solówki, bo jak na moje ucho, to cały skład dał z siebie wszystko. Dzięki temu Obituary słucha się bez najmniejszych zgrzytów i do tego stopnia sprawnie, że wszelkie podobieństwa różnych motywów do tych nagranych w przeszłości schodzą na dalszy plan, a jedyna głębsza refleksja dotycząca muzyki i formy kapeli brzmi: jest dobrze. I oby tak dalej!
ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc
inne płyty tego wykonawcy:
Nie będę kłamał. Obituary, jak i założyciele tego bloga, którzy też mieli wiele innych fanowskich stron (dzięki wam w końcu Pestilence wrócił i nagrywali na nowo albumy. Oczywiście, zero podziękowania od Mamelliego, bo po co, facet jest jak prima donna). Generalnie, gdyby nie Obituary, to pewnie słuchałbym dalej Thrash i Black metalu i byłbym strasznym pozerem. Tylko Death Metal, reszta to jest Detal. Niemniej jednak, przykre jest to, że zespół ten nie jest w stanie wykrzesać z siebie kreatywności. Ich ostatni dobry album to było Frozen in Time. Ich następne płyty jak najbardziej są warte uwagi, ALE, każda następna płyta jakby słabsza. Patrzeć na twórczość Obituary, to trochę tak jakby patrzeć jak twój ojciec umiera na raka. Cieszysz się z jego każdego podrygu, ale oczekujesz tego najgorszego. Chcesz, żeby żył jak najdłużej, ale widzisz, że to nie ten sam człowiek, co wtedy, kiedy byłeś młody. Ogólnie, słaba płyta, ale kocham ją, tak jak kocham ojca, za to, że jest. Nie oczekuję już zupełnie niczego, ale wciąż mam radość słuchając ich twórczości, mimo kompletnego banału i wtórności. Proszę się nie śmiać, każdy ma jakieś odchyły i słabości.
OdpowiedzUsuńmutant
Płyta s/t mnie nie zawiodła, a szczególnie utwór "Turned to stone".
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Piotr Sobański Zielona Góra