Gdybym mógł zabrać na bezludną wyspę — na której jakimś cudownym trafem jest niezniszczalny sprzęt grający i niewyczerpalne źródło prądu — tylko trzy płyty, bez mrugnięcia okiem wybrałbym do tego elitarnego grona genialny The Sound Of Perseverance. Zresztą, nawet jeśli to miałby być jedyny towarzyszący mi krążek, to i tak bym zacierał ręce, mając w perspektywie niezłą sielankę i nieskończoną muzyczną ucztę. I nie ma w tym nic dziwnego, wszakoż rzecz dotyczy jednej z najlepszych metalowych płyt, jakie świat miał okazję słyszeć. Odosobnienie i duża ilość wolnego czasu bardzo się przydają w przypadku konfrontacji z The Sound Of Perseverance, a to dlatego, że — tu zaszpanuję mądrym cytatem — „muzykę wyższego rzędu najgłębiej przeżywamy i pojmujemy, gdy jesteśmy zupełnie sami”. Dokładnie – wyższego rzędu. To w żadnym wypadku nie jest to muzyka do rozgryzienia po paru szybkich przesłuchaniach, bo mnogość zawartych w niej elementów i sposób ich ułożenia dalece przerastają możliwości ludzkiej percepcji. Ten stan jednak nie odstrasza, a fascynuje, przyciąga i nie pozwala się od tego krążka oderwać – a już o znudzeniu takim materiałem nie może być mowy. Sam z przyjemnością przebrnąłem przez ten album tysiące razy (się nazbierało…) i nigdy nie miałem dosyć, bowiem w ciągu kilkunastu lat nie zestarzał się on ani odrobinę i jest tak samo świeży oraz ekscytujący, co w momencie premiery. Jeśli by się uprzeć, to jedynym elementem, który poddał się upływowi czasu jest oprawa graficzna — dość skromna jak na zespół tego formatu — ale ona tutaj nie gra, więc można sobie darować. Wiadomo – nie jest to już death metal, ale to akurat w tym wszystkim najmniej ważne, bo The Sound Of Perseverance kopie i kręci znacznie mocniej niż wieeele stricte death’owych kapel, a czyni bez silenia się na niestworzone ekstremizmy. Zresztą, już pierwsze „napakowane” chwile „Scavenger Of Human Sorrow” nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że ekipa Schuldinera nie ma zamiaru się z nikim pierdolić, tylko twardo ustanawia nowe reguły. Świadczy to o bardzo ważnej rzeczy: Chuck nie oglądał się na gatunkowe ograniczenia i odważnie poszedł własną drogą, co zaowocowało krążkiem niezwykle dojrzałym, zaskakująco uniwersalnym, stojącym ponad podziałami, a przy tym solidnie wyładowanym emocjami. Na srebrnym dysku podano nam osiem szalenie dynamicznych, technicznych i urozmaiconych metalowo-jazzowych kawałków, z których absolutnie każdy może stać się tym ulubionym, bo i każdy ma w sobie to coś, co sprawia, że błyskawicznie zapada w pamięć i za nic nie chce się stamtąd ruszyć. Taki „Bite The Pain” rozwala gwałtownymi zmianami tempa i popieprzonymi gitarami, „Story To Tell” oplata mózg kręcącymi się w tle melodiami, „To Forgive Is To Suffer” imponuje zakręceniem, agresywnością i melodyjnością, a „Voice Of The Soul” rozbraja wyjącą na akustycznym podkładzie gitarą solową – a to tylko mała część atrakcji, z którymi mamy do czynienia. Na koniec – brawurowo roztrzaskany „Painkiller” z repertuaru Judas Priest (tak, to ci sławni od JP!), który poniewiera równie mocno, co autorskie kompozycje, a przy tym świetnie zamyka płytę podwójną klamrą: muzyczną i tematyczną. Nie sposób słowami oddać choćby w części tego trwającego prawie godzinę bogactwa, bo to estetyczna uczta, którą można rozpatrywać w kategoriach Raju, Walhalli, Dżannahu, Tamoanchanu, Tlalocanu czy czego tam chcecie – to trzeba usłyszeć samemu, a potem na zawsze dołączyć do wyznawców Death i drogi, której nadano nazwę The Sound Of Perseverance. Wspomniałem o tematyce tekstów – przez większość przewijają się motywy bólu, cierpienia i zmagań z przeciwnościami – niekoniecznie losu. Po latach trudno oprzeć się wrażeniu, że były bardziej profetyczne niż by komukolwiek przyszło wtedy do głowy. Co ciekawe, tak fenomenalna płyta powstała w składzie nie będącym tym najbardziej galaktycznym. Mam tu na myśli oczywiście Hamma i Clendenina, którym daleko do poziomu miotaczy pokroju DiGiorgio czy Murphy’ego. Mimo to obaj panowie poradzili sobie naprawdę znakomicie, dodając trochę od siebie – szczególnie w solówkach. Za to partie zatrudnionego z Burning Inside Richarda Christy wyrywają z butów i skarpetek jednocześnie. Tak szalenie precyzyjnego, technicznego, maniakalnie pokręconego, pełnego finezji i zaangażowania napieprzania nie ma na żadnej innej płycie Death – po prostu perfekcja (i to jak brzmiąca – największe dokonanie Jima Morrisa!)! To Richard w głównej mierze odpowiada za gwałtowną zmienność i poszarpanie The Sound Of Perseverance, a także bzdurne zarzuty o przekombinowanie. To ostatnie można naturalnie włożyć między bajki, bo to tylko jojczenie muzycznych indolentów, dla których dwie struny to za dużo do opanowania. Jeśli ktoś tego dotąd nie załapał, albo z powyższego tekstu zbytnio nie wynikało, napiszę teraz – The Sound Of Perseverance to album wyjątkowy, w swojej kategorii bezkonkurencyjny, wizjonerski, genialny, inspirujący, ale — o czym się niejednokrotnie boleśnie przekonywaliśmy — niemożliwy do powtórzenia. Absolutny obowiązek dla każdego, kto nie ma we łbie trocin!
ocena:
10/10
demo
oficjalny profil Facebook:
www.facebook.com/DeathOfficial
inne płyty tego wykonawcy: