W połowie lat 90-tych ubiegłego wieku grunt pod death metalem w Ameryce gwałtownie się załamał, sprawiając, że na powierzchni pozostały tylko najwytrwalsze kapele: Deicide, Cannibal Corpse, Obituary, Incantation, Malevolent Creation… W Europie sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, bo albo zespoły drastycznie zmieniały swój styl (Szwecja) albo jak muchy padały jeden po drugim (reszta kontynentu). W tej degrengoladzie, spotęgowanej dodatkowo modą na black metal, Gorefest wydał przełomowy — choć dla wielu już kontrowersyjny — Erase. Dla mnie trzecie dzieło Holendrów to najlepszy (a przynajmniej jeden z trzech) album na death metalowym poletku jaki powstał w 1994 na starym kontynencie. Bestseller w swoim czasie, później – krążek wyjątkowo niedoceniany i, o zgrozo, deprecjonowany także przez samych muzyków. W moich oczach wyjątkowość Erase wynika przede wszystkim z tego, jak doskonale ten materiał łączy w sobie death’owe korzenie zespołu z jego nowymi fascynacjami z kręgów hard rocka. Taki gatunkowy mariaż nie był może czymś specjalnie odkrywczym (wcześniej wpadli na to choćby w Finlandii i Szwecji), ale rezultat uzyskany przez Gorefest zwyczajnie zwala z nóg – i to już w pierwszej minucie „Low”. Zajebisty ciężar gitar (przysłuchajcie się ostatniemu riffowi w „To Hell And Back” – miaaazga), wyborne technicznie melodyjne solówki, charakterystyczne gorefestowe melodie, wyraźny bas, potężna perkusja, zaczepna rockowa motoryka, mocarny wokal i w końcu niepodrabialny feeling – oto wizytówki tego albumu. Od pierwszego do ostatniego utworu płyta wgniata w fotel i nawet odczuwalnie lżejszy i nieco eksperymentalny „Goddess In Black” (dwa lata później doczekał się wersji orkiestralnej) tego nie zmienia. Ja naprawdę nie widzę ani nie słyszę tu czegokolwiek, do czego można by się przypieprzyć. Ja. Bo wielu tego entuzjazmu nie podzielało. OK, jeszcze rozumiem zarzuty dotyczące złagodzenie muzyki – z nimi polemizować nie można, bo Erase to absolutnie nie ten poziom brutalności co „False” czy „Mindloss”. Żeby jednak oddać Holendrom sprawiedliwość – przyłoić też potrafią, czego najlepszy przykład mamy w killerskim „Peace Of Paper”. Natomiast kompletnie nie pojmuję narzekań na rzekomo słabe brzmienie albumu. Przecież tak potężną, krystalicznie czystą i pełną przestrzeni produkcją mogły się wówczas pochwalić jedynie kapele rockowe, w dodatku te z wyższej półki. Że mało w tym brudu? Ano mało, ale taki Gorefest i tak łeb urywa! Zresztą, czym tu się przejmować, skoro sam Jan-Chris de Koeijer ucisza malkontentów na początku wiele mówiącego „I Walk My Way”: „I won’t run or hide / Nor apologize”. Pozamiatane.
ocena: 9,5/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
Z tym brzmieniem to może wytłumaczę, bo należę do tej grupy której brzmienie Erase się wybitnie nie podoba. Owszem jest ono profesjonalne i czyste, ale co z tego, jak efektem tego profesjonalizmu jest kompletne pozbawienie mocy gitar. Na żadnej innej płycie Gorefesta gitary i riffy nie są tak sflaczałe i stłumione jak na Erase. A to błąd nie do wybaczenia, bo akurat w tej kapeli połowa sukcesu opiera się na miażdżącym, mięsistym, gitarowym brzmieniu a nie na wywalonym do przodu basie czy perkusji. Pod tym względem nawet rockowe Soul Survivor i Chapter 13 brzmią o wiele mocniej i bardziej soczyście niż Erase. Trzeci Gorefest to dla mnie klasyczny przykład płyty, na której zajebista muza została mocno położona przez skopane brzmienie, niestety. RadomirW
OdpowiedzUsuńZgodzę się, że sekcja jest bardziej z przodu, ale gitary ciągle są ciężkie. Brudu jest mniej, szybciej wybrzmiewają, ale ciężaru im nie brakuje - może to sentyment, może pierdolec, a może moja najmojsza racja.
Usuńdemo