Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1997. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1997. Pokaż wszystkie posty

29 października 2023

Groinchurn – Sixtimesnine [1997]

Groinchurn - Sixtimesnine recenzja reviewGroinchurn zaistniał w świadomości słuchaczy w 1994 roku, kiedy do piachu poszedł poprzedni zespół Afrykanerów, deathmetalowy Sepsis. W okrojonym składzie i z nową koncepcją na granie chłopaki zaczęli od najbardziej typowo napalmowego grindu, jaki tylko można sobie wyobrazić; fakt, dość sprawnie zagranego, ale raczej bez polotu i śladu własnej tożsamości. Na szczęście już po roku działalności i serii splitów i demówek muzycy dojrzeli do tego, żeby pójść do przodu i wzbogacić klasyczną łupankę paroma odjechanymi czy też mniej standardowymi zagrywkami.

Jako że pomysł wypalił, Groinchurn konsekwentnie rozwijali nowe idee na kolejnych wydawnictwach, co w prostej linii doprowadziło ich do nagrania debiutanckiego krążka. Krążka na tyle dobrego w swojej kategorii, że traktowanie go wyłącznie jako egzotycznej ciekawostki byłoby zniewagą dla jego twórców. Groinchurn na Sixtimesnine to już zespół w pełni świadomy swojego stylu, z własnym brzmieniem, oryginalny i niebojący się sięgać po kontrowersyjne rozwiązania. No i z jajami, bo przypierdolić jak na grindersów przystało też potrafią, choć nie raz i nie dwa udowadniają, że w tym gatunku nie trzeba grać na jedno kopyto.

Afrykanerzy, mimo młodego wieku i dość oczywistych inspiracji (Brutal Truth, Napalm Death, Carcass, Disharmonic Orchestra…), potrafili w ramach grindu zrobić coś świeżego i charakterystycznego tylko dla siebie, mieszając klasyczne brutalizmy z wieloma pokręconymi zagrywkami i odgrywając całość z niebywałym luzem. Na szczególną uwagę zasługuje tu praca gitary, zwłaszcza gdy zaczyna się rozmywać i przechodzi w tryb narkotycznego „bujania”, jak choćby w otwierającym płytę „The Answer Is 42”. W ogóle mocną stroną Sixtimesnine są liczne urozmaicenia, które nie dość, że potrafią zaskakiwać, to dodają muzyce specyficznego kolorytu i sprawiają, że o monotonii nie może być mowy. Tu każdy kawałek jest „jakiś” i różni się od pozostałych, a przez to łatwo go przywołać w pamięci.

Strona techniczna Sixtimesnine nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, a zważywszy na ekspresową realizację (nagrania zajęły chłopakom bodaj cztery dni) nawet trochę imponuje poziomem. Brzmienie jest profesjonalne i bardzo selektywne, a produkcja daje radę przy wszelkich stylistycznych przeskokach, jakich na płycie nie brakuje. Jedynym minusem materiału jest jego długość – całość jest krótka, bardzo krótka, krótsza nawet niż to, co pokazuje wyświetlacz (a pokazuje 32 minuty), bo po ostatnim normalnym kawałku władowano 6 minut ciszy przed tak zwanym ukrytym utworem, który notabene może ortodoksom nielicho podnieść ciśnienie…

Groinchurn pokazali na Sixtimesnine wszystkie swoje atuty, a już na pewno ogromny potencjał, więc zachodzę w głowę, czemu nie zostali z miejsca wciągnięci to szalonej trzódki Relapse – wszak pasowali tam jak mało kto.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groinchurn

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

1 lipca 2022

Internal Bleeding – The Extinction Of Benevolence [1997]

Internal Bleeding - The Extinction Of Benevolence recenzja reviewChoć zespół nauczył się na błędach brzmieniowych popełnionych na swoim debiucie, to niestety i tym razem trafił na ścianę w postaci producenta ignoranta nierozumiejącego kompletnie wizji zespołu i dlatego też, mimo widocznej poprawy dźwięku, wciąż to nie jest jeszcze ten szczyt możliwości, na jaki było stać Internal Bleeding.

Album otwiera kosmiczny, zwodniczy instrumental, który po minucie przechodzi w klimaty znane i lubiane przez fanów ekipy z Nowego Jorku. Tym razem, oprócz prostego, jaskiniowego łupania, panowie dodają więcej Groove i starają się bardziej urozmaicać swoje utwory.

Do koncertowych hitów należy zaliczyć uwielbiany przez fanów bardzo mroczny „Prevaricate”, wspaniale zrobiony „Plagued by Catharsis”, pokazujący, że coraz lepiej grupie szło tworzenie wysublimowanych i rozbudowanych kompozycji, piekielnie mocny tytułowy track czy bardzo dobre zakończenie w postaci „Cycle of Vehemence”.

Tak naprawdę jednak każdy utwór ma do zaprezentowania różne odcienie i barwy Brutalnego Death Metalu. Nie brakuje też typowych dla stylu grupy breakdownów, czyli tzw. Slamu. Do pełni perfekcji brakuje jeszcze dosłownie kropki nad i, ale jest naprawdę blisko.

Jest to niestety ostatni album z wokalistą Frankiem Rini, który odszedł w wyniku problemów osobistych, a którego soczysty i krwiście bulgoczący wokal winien być standardem, do którego powinno równać wiele aspirujących muzyków.

Płyta ma też typowy dla lat ’90 ukryty track, po prawie 20 minutach przerwy od ostatniego numeru, w postaci medley’a klasyków Black Sabbath. Tego typu rzeczy przypominają, że przy całej tej sonicznej agresji, ludzie tworzący Death Metal są przede wszystkim fanami Metalu, którzy robią to z pasji i miłości do muzyki i mają pewien dystans do siebie i do świata. W przeciwieństwie do niektórych nurtów, reprezentowanych przez pretensjonalnych, zadufanych w siebie bubków.

Brać bez popity.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InternalBleeding

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2022

Pessimist – Cult Of The Initiated [1997]

Pessimist - Cult Of The Initiated recenzja okładka review coverZwykło się patrzeć na Amerykanów jak na jeden kraj, gdzie w rzeczywistości każdy stan ma swoją specyfikę i styl. Jako Stany Zjednoczone da się znaleźć nawet i tysiąc zespołów Death Metalowych powstałych w latach ’90. Ale gdyby rozbić tą liczbę na indywidualne stany, to okazałoby się, że najliczniejsze sceny czy to z Kalifornii, Nowego Jorku czy Florydy są dwukrotnie mniejsze od tego, co się równolegle działo na całej polskiej scenie w ówczesnych czasach.

Pessimist robił pierwsze kroki w Maryland, gdzie poza znanym Dying Fetus, czy Misery Index, było może dosłownie kilkanaście trzecioligowych zespołów wartych uwagi (jak Exterminance, czy Horror of Horrors), które często nie wychodziły poza nagranie jednej płyty własnym sumptem i do tego stricte lokalnie.

Maryland co prawda ma swój własny, kultowy festiwal Death Metalowy, ale nie przekłada się to w żaden sposób na popularyzację tamtejszej sceny. To i też na przełomie wieków i po dwóch płytach, Pessimist w końcu zmusił się do przeniesienia do bogatszej Kalifornii, gdzie do dziś już funkcjonuje i działa, choć już nie tak płodnie. Tak wygląda proza życia.

No ale hola hola, ja tu się rozpisuję o USA, a jeszcze nic nie powiedziałem o samej muzyce! Nie będę oryginalny i przyłączę się do chóru ludzi określających materiał jako zderzenie kultur Florydy z Nowym Jorkiem. Do zobrazowania z czym mamy do czynienia, wyobraźcie sobie bardzo wczesny Cannibal Corpse, Amon/Deicide próbujący zagrać jak Suffocation. Zespół jednak nie utknął w roku 1989, gdyż poza wczesnym Death/Thrash, mamy recepturę przyprawioną o wciąż raczkujący w 1997 r. Brutalny Death i odrobinę Black Metalu (ale niewiele).

Pierwsze co się rzuca w uszy, to niesamowita maniakalność, wykurw i żywiołowość muzyki, która się wręcz wyrywa z głośników i ma ochotę odgryźć twarz słuchaczowi, co potęguje drugi po growlingu, naprawdę obłąkany wokal. Formacja brzmi piekielnie szybko i masywnie, a sama rzeź sprawia wrażenie wręcz opętańczej. Po pierwszym szoku dla organizmu okazuje się jednak, że w tym szaleństwie jest metoda. Mamy zaprezentowaną naprawdę szeroką gamę zagrywek, rodzajów solówek, również i basowych, zmian melodii, inspiracji, komplikowania struktur kompozycji, wszystko zapodane w bardzo soczystej oprawie dźwiękowej.

Gdybym miał wymieniać bardziej szczegółowo, to kazałbym wam zwrócić uwagę na takie utwory jak „Let the Demons Rest”, „Drunk with the Blood of the Saints”, „Dungeonlorde” (choć nie tylko) i spróbować je samemu rozebrać na czynniki pierwsze, zwłaszcza ten pierwszy wymieniony. I jedyny negatyw jaki może przyjść do głowy, byłby taki, że słychać że grupa nie czuje się jeszcze pewnie przy swoich niektórych pomysłach i że dopiero szukają idealnej formuły dla siebie. No I „The Stench of Decay” za bardzo zżyna od „Hammer Smashed Face”.

Ocena końcowa wyjątkowo nie będzie się nawet starała być obiektywna. Nie tym razem. Co za płyta! Co za potęga!! Zaczynam rozumieć dlaczego są ludzie, którzy uważają Pessimist za swój ulubiony zespół. Tego mi było trzeba.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pessimist.cult

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 maja 2022

God Dethroned – The Grand Grimoire [1997]

God Dethroned - The Grand Grimoire recenzja okładka review coverGod Dethroned to dla mnie taki holenderski odpowiednik Hypocrisy. Oboje są zespołami spóźnialskimi, bo zaczynali dopiero przy trzeciej fali Death Metalu i zarówno ich kariery, jak i zmiany stylistyczne przebiegały podobnie, aczkolwiek Peter Tagtren zdecydowanie poradził sobie lepiej, jak i tworzył również ciekawsze rzeczy, nie tylko w ramach swojej macierzystej kapeli. To nie znaczy, że God Dethroned nie jest warty uwagi. Co to, to nie, wręcz przeciwnie.

The Grand Grimoire był zarówno powrotem po kilkuletnim rozpadzie kapeli, jak i debiutem w Metal Blade Records. Zespół nieśmiało przechodzi z ciekawszego, Old Schoolowego stylu, w rejony Melo-Death zahaczające o Black. I żeby nie obijać w bawełnę, to z grubej rury powiem, że jest to tak naprawdę dopiero rozgrzewka przed tym, co miało dopiero nadejść w przyszłości.

Długo się zastanawiałem nad tym, dlaczego ta płyta mnie nie zachwyciła, mimo iż nie brakuje tu naprawdę wyjątkowo udanych kompozycji w historii ekstremy w ogóle. Przecież takie kawałki jak tytułowy numer, „Under a Silver Moon”, czy „The Somberness of Winter” w pewnym momencie przechodzą w niesamowicie chwytające za serce melodie, które powalają na ziemię. Problem jednak polega na tym, że zanim piosenka dojdzie do punktu kulminacyjnego, to słuchacz musi przebrnąć przez przeciętny/stereotypowe riffy Melo-Death, który niespecjalnie poruszają. I bolączka ta się przewija przez cały album.

Dodajmy do tego kompletnie niepotrzebny krótki instrumental i rażącą zmysły przeróbkę klasyka Arthura Browna i zostaje nam 7 premierowych utworów, co też nie jest powalającą liczbą. Wśród pełnoprawnych utworów, bezbłędny wydał mi się tylko „Sickening Harp Rasps”, będący swoistą zapowiedzą przyszłych klimatów oraz następujący po nim spokojniejszy „Into a Dark Millennium”.

Pech albumu też w dużej mierze polega na tym, że jest on przejściówką między oboma klasykami formacji, mianowicie „The Christhunt” oraz „Bloody Blasphemy”, będącymi najjaśniejszymi punktami w dyskografii God Dethroned.

Nie jest to jednak zły album – to jak najbardziej obowiązkowa lektura każdego szanującego się fana sceny Metalowej. Po prostu to nie jest jeszcze to, na co stać było grupę.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 kwietnia 2022

Asphyxiator – Trapped Between Two Worlds [1997]

Asphyxiator - Trapped Between Two Worlds recenzja okładka review coverVIC records wznawia różnej maści obskurne grupy jak Asphyxiator, pewnie ze względu na fakt posiadania przez te zespoły pełni praw autorskich do swojej twórczości. Nie jest to narzekanie z mojej strony, gdyż cenię sobie tego typu inicjatywy, gdyż pokrywają się z moją misją życiową nagromadzenia dużej ilości Death Metalu z lat ‘90. Zwłaszcza, że recenzowana płyta niekoniecznie była prosta do znalezienia w internecie przed re-edycją (nie mówiąc już o jakości).

Album można porównać do schaboszczaka z kapustą – proste, pospolite jadło, ale trudno sobie odmówić konsumpcji. Dźwiękowo mamy wypadkową Napalm Death/Bolt Thrower, z naciskiem na masywność tego drugiego. Mimo podobieństw do swoich idoli, ekipie udaje się wyłuskać odrobinę własnego charakteru poprzez stworzenie odpowiedniego nastroju, który zabiera słuchacza w mroczne miejsca różnej maści seryjnych morderców i wojen.

Od czasu do czasu dodawany jest keyboard dla smaczku, ale bez przesady. Hitem płyty i zdecydowanym faworytem jest ponadprzeciętny „Serial Killer”, zaczynający się od mrocznej wstawki instrumentalnej i odpowiednio budujący napięcie, grając riffy wokół głównego motywu i swobodnie prowadząc kompozycję naprzód aż do kulminacji utworu.

Zaskakuje też „Futile”, gdzie przez pierwsze 2 minuty gra sobie delikatnie fortepian, po czym wchodzi konkretny wygar z pojawiającymi się momentami blast beatami. Oba utwory zdecydowanie dodają klasy grupie.

Pomimo wspomnianych wcześniej blastów, utwory dominują w średnich-Bolt Throwerowskich tempach, co niektórym, bardziej wymagającym słuchaczom, może się wydać monotonne, zwłaszcza że płyta trwa prawie godzinę.

Na wszelki wypadek też ostrzegę, że na końcu utworu „The Day That I Died” wokalista robi niespodziewany quasi-Power Metalowy okrzyk, co może lekko przyprawić o zawał. Zdarza się mu też czasem przejść wokalnie z Barney’a Greenway’a w Martina Van Drunena, aczkolwiek myślę, że jest to bardziej efekt zdarcia głosu, niż zamierzony efekt.

Niełatwo jest mi ocenić ten album obiektywnie, gdyż jest on przeznaczony głównie dla maniaków jak ja, którym zawsze jest za mało Death Metalu w życiu. Dla mnie spokojnie zasługuje na 8, ale ponieważ nie ma tutaj odkrywania nowych lądów, ani przesadnych ambicji stworzenia dzieła wiekopomnego, a jest tylko rzetelność i frajda z grania, to możecie odjąć 2 punkty od ogólnej oceny. Jest to jeden z tych kompaktów, gdzie należy być w odpowiednim nastroju, rozłożyć się wygodnie z winkiem w ręku i zanurzyć się w mgielnych oparach muzyki, aby móc go należycie docenić i nigdzie się nie spieszyć.


ocena: nieobiektywnie: 8/10, bardziej obiektywnie: 6/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Asphyxiator-117420245022978/
Udostępnij:

20 sierpnia 2020

Christ Agony – Darkside [1997]

Christ Agony - Darkside recenzja okładka review coverPasmo sukcesów artystyczno-komercyjnych Christ Agony — czyli innymi słowy pierwsze trzy albumy — zostało brutalnie przerwane w momencie wydania Darkside – płyty eksperymentalnej i kontrowersyjnej, a po fanowsku rzecz ujmując: po prostu nieudanej. Rok wcześniej Samael zelektryzował świat metalu śmiałym użyciem elektroniki i kosmicznym klimatem, co dla zespołu Cezara (czy raczej dla jego studyjnej namiastki) mogło być jakimś impulsem do wprowadzenia zmian w muzyce, jednak bądźmy szczerzy – przejście z bogatego aranżacyjnie black metalu do mariażu techno, poezji śpiewanej i przesterowanych gitar nikomu nie mogło wyjść na dobre.

I nie wyszło. Na Darkside trudno się doszukać jakichś punktów wspólnych z kultową trylogią, bo płyta jako całość jest potwornie niespójna stylistycznie, struktury utworów zostały drastycznie uproszczone, brzmienie jest sztuczne (kłania się automat perkusyjny) i niezbyt dopasowane do muzyki (w dodatku „The Key” pod względem produkcji odstaje od pozostałych), diabelski klimat Christ Agony uleciał całkowicie i nawet wokale Cezara (zwłaszcza te czyste i płaczliwe) momentami są bardzo odległe od tego, co z powodzeniem robił wcześniej przez kilka lat. Ja rozumiem, że poprzednia formuła mogła się ojcu założycielowi znudzić, ale robienie z płyty śmietnika nieprzystających do siebie pomysłów nie jest najlepszym rozwiązaniem.

Jakby tego było mało, na Darkside jest aż jeden rasowy metalowy numer — „Kingdom Of Abyss” — w szybkim tempie i z agresywnymi riffami, i właściwie tylko on zasługuje na szczere wyróżnienie. Poza nim trochę sensownego grania można wyłuskać jedynie z „Darkside” (część „Eternal” jest dużo ciekawsza niż „Beauteous Death”) i „The Triangle” (ale dopiero jak się rozkręci) oraz — już w mniejszym stopniu — z „Dark Goddes” (udana melodia) i „Heredity” (ze dwa spoko riffy). Nie ma co ściemniać, to niewiele jak na zespół z takimi dokonaniami, tym bardziej, że w pozostałych kawałkach gitary robią wyłącznie za niemrawy wypełniacz tła. „My Spirit Seal” (w obu wersjach) najlepiej przepstrykać zanim w ogóle się zacznie – szkoda waszych nerwów na taką awangardę.

Wydaje mi się, że kiedyś byłem bardziej wyrozumiały dla tej płyty i siłą rzeczy jakiś sentyment do Darkside mi pozostał, jednak nie na tyle silny, żeby sięgnąć po nią częściej niż raz na kilka lat. W katalogu Christ Agony jest kilka lepszych albumów, a precyzując – wszystkie.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 grudnia 2019

Napalm Death – Inside The Torn Apart [1997]

Napalm Death - Inside The Torn Apart recenzja okładka review coverNapalmowych eksperymentów część druga. Druga i w zasadzie ostatnia, bo w paru miejscach na Inside The Torn Apart pojawiają się jaskółki (europejskie, bez obciążenia) zwiastujące rychły powrót zespołu do grania szybkiego i brutalnego. Jednocześnie z kolejnymi utworami Brytole dają jasno do zrozumienia, że nie należy się po nich spodziewać powtórki ze „Scum”, „Harmony Corruption” tudzież „Utopia Banished”, że tamta formuła została wyczerpana i nastał czas nowego podejścia do szeroko pojętego death-grindu.

W moich oczach największym plusem Inside The Torn Apart jest to, że Napalm Death potrafili zwiększyć ciężar gatunkowy muzyki przy jednoczesnym zachowaniu chwytliwości znanej z „Diatribes”. Wprawdzie poziom ekstremy dupy (czy czegokolwiek) nie urywa, ale płyta jest wyraźnie mocniejsza od poprzedniej: stosunkowo agresywna i momentami intensywna (w „Prelude” i „Lowpoint” pojawiają się nawet blasty) jak najlepsze numery z „Fear, Emptiness, Despair”. Ponadto tym razem materiał jest bardziej spójny wewnętrznie i zamknięty w jasno określonych ramach stylistycznych, a jedynym większym wyjątkiem od death-core’owego (nie mylić ze współczesnym deathcore’m!) nawalania jest wieńczący całość „The Lifeless Alarm”, który ma dużo wspólnego z klimatami uskutecznianymi przez Morgoth na „Odium” i gdyby nie wokale, byłoby łatwo o pomyłkę z Niemcami. A propos wokali, w partiach Barney’a słychać, że kryzys ma już za sobą; więcej w nich życia, siły i zdecydowania – ponownie są ozdobą Napalm Death. I co istotne – Mark w żadnym momencie nie daje powodów, żeby oskarżać go o rapowanie, bo na „Diatribes”… no cóż…

Muszę również pochwalić zespół za wspomnianą już chwytliwość. W porównaniu z poprzednim, materiał z Inside The Torn Apart nie szokuje przesadnie odważnym podejściem do muzyki, więc uwagę słuchacza skupiają przede wszystkim bardzo udane kompozycje, spośród których przynajmniej połowę można wrzucić do kategorii „hit”. „Breed To Breathe”, „Reflect On Conflict” czy „Birth In Regress” wchodzą od pierwszego razu i naprawdę chętnie się do nich wraca. Innymi słowy – album jest łatwy i przyjemny w odbiorze, co jednak nie znaczy, że będzie łatwostrawny dla każdego, zwłaszcza dla fanów pierwotnego oblicza Napalm Death.

Ja nie mam z tym najmniejszego problemu, bo niemal każda płyta Brytoli jest źródłem mojej dużej radochy i nawet dziwactwa w ich wykonaniu przyjmuję ze zrozumieniem. A skoro Inside The Torn Apart żadnych dziwactw nie zawiera, to tym bardziej mogę ten krążek szczerze polecić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

15 września 2019

Moon – Daemon’s Heart [1997]

Moon - Daemon’s Heart recenzja okładka review coverPo wielkim sukcesie „Moonlight” Cezar zaczął się rozwijać w różnych dziwnych kierunkach, co skończyło się dla niego muzyczną schizofrenią, natomiast dla fanów – sporym bólem głowy. Z jednej strony dostaliśmy bowiem syntetyczny i zalatujący techniawą „Darkside”, z drugiej zaś black metalowy i w zamyśle symfoniczny (czytać: z klawiszami) Daemon’s Heart. Na obu płytach można wyczuć chęć załapania się na koniunkturę oraz niewielki wysiłek włożony w ich powstanie. Obie w równym stopniu rozczarowują, choć to debiut Moon jest z tej dwójki materiałem słabszym.

Wprawdzie nie potępiam Daemon’s Heart w czambuł, ale wszystkie zalety tej płyty jestem w stanie streścić w jednym krótkim akapicie, bo naprawdę jest tego bardzo mało. Plus numero uno: nie mogę się przyczepić do wokalu Cezara, jak zwykle jest znakomitego. Plus numero due: podoba mi się kilka sensownych riffów (średnia wynosi mniej niż jeden na kawałek!) i melodia na początku „The Curse”. Plus numero tre: logo jest fajne. I to by było na tyle, jeśli o atuty debiutu Moon.

Półgodzinny krążek rozpoczyna długie, nic nie wnoszące i całkowicie zbędne intro, po którym wchodzi „The Suffering” – numer niby to rozbudowany i urozmaicony, a po dokładniejszym wsłuchaniu się – nudny, naciągany i monotonny. Dalej wcale nie jest lepiej, bo praktycznie wszystkie utwory przygotowano na jedno kopyto, z klepiącym w jednym tempie automatem, przypadkowymi plamami klawiszy i doprowadzającymi do szału powtórzeniami riffów i tekstów. Kulminację wtórności mamy w „The Shining”, który jest przynajmniej o 4 minuty za długi (a trwa 5 i pół). W tym kawałku najbardziej rzuca się w uszy to, z czego uczyniłbym mój główny zarzut w stosunku do całego Daemon’s Heart – brak pomysłów. Wygląda mi na to, że zespół miał przygotowane może z 10 minut muzyki, ale uparł się zrobić z tego longpleja.

I zrobił – takiego, który nudzi, męczy, usypia i w dodatku brzmi sztucznie i dość mizernie (koszmarne trzaski-praski wszystkiego, co ma imitować talerze). Jednocześnie jest to krążek, który daje do myślenia – wszak na okładce mamy motyw znany z „The Ultimate Incantation” autorstwa Dana Seagrave’a, a we wkładce nie ma na ten temat nawet słowa… Jako zagorzały fan twórczości Cezara polecam nabyć ten album jedynie do kolekcji, do słuchania już niekoniecznie.


ocena: 4/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 kwietnia 2018

Martyr – Hopeless Hopes [1997]

Martyr - Hopeless Hopes recenzja okładka review coverW przyrodzie występują tysiące zespołów, którym dojście do jako takiego poziomu wykonawczego (co czasem sprowadza się do utrzymania gitar) zajmuje długie lata, zaś po jego osiągnięciu nie są w stanie zrobić choćby kroku naprzód. Ich przykłady można mnożyć w nieskończoność, ale nie zasługują na aż tyle uwagi. Są też i takie, niestety w mniejszości, które promienieją zajebistością już od chwili narodzin. Do tej drugiej grupy należy zaliczyć Martyr pod wodzą braci Mongrain.

Oczywiście można się czepiać i wytykać palcami, że oni mieli w życiu łatwiej, bo to w końcu Kanadyjczycy, a u nich: inna woda, inna gleba, inne powietrze – taka sytuacja. No ale bez przesady, trochę pracy nad sobą wspomniana zajebistość jednak wymagała. W każdym razie już w trzy lata po sformowaniu zespołu panowie Męczennicy mieli dość materiału, żeby nagrać debiutancki Hopeless Hopes – powodujący ślinotok krążek, pod którym z radością podpisałoby się niezliczone rzesze bardziej doświadczonych i utytułowanych, a już na pewno mniej utalentowanych kapel.

Na album składa się dziewięć utworów umiarkowanie brutalnego i nieumiarkowanie technicznego death metalu z progresywnym zacięciem i mnóstwem melodii. Muzycy Martyr umiejętnie wykorzystali wpływy Death („Individual Thought Patterns”) i Atheist („Unquestionable Presence”) do stworzenia czegoś świeżego, nowoczesnego (jak na swoje czasy), a przy tym jeszcze bardziej pokręconego. Urozmaicone rytmy, makabrycznie zawiłe riffy, szalejący bas, wielowarstwowe solówki – z tym wszystkim — i to w dużych ilościach — mamy do czynienia na Hopeless Hopes. Czego jak czego, ale pomysłowości Kanadyjczykom nie można odmówić, a że technikę mają taką, która pozwala w praktyce na wszystko, to nie ograniczają się ani przez chwilę, mieszając patenty z kosmosu.

Wbrew pozorom absurdalny stopień skomplikowania materiału nie odstrasza od płyty, w czym główna zasługa wspomnianych już melodii. To dzięki nim Hopeless Hopes jest albumem stosunkowo przystępnym, wpadającym w ucho i zmuszającym do kolejnych przesłuchań. Drugim czynnikiem przybliżającym muzykę Martyr słuchaczowi jest niezwykle przejrzyste (choć niezbyt ciężkie) brzmienie, które pozwala na wychwycenie wszystkich zawartych w niej niuansów. W ten sposób łatwiej docenić niebanalną konstrukcję utworów takich jak „Prototype”, „Non Conformis” czy — żeby nie wymienić wszystkich — „The Blind’s Reflection” oraz klasę ich kompozytorów.

Niestety Hopeless Hopes to nie tylko zajebistość i trzeba też w końcu zwrócić uwagę na łyżkę dziegciu w tej beczce death metalowego miodu. Problemem, który w moich uszach drastycznie obniża ocenę krążka (do poniższej), są wokale. I nie mam wcale na myśli wyłącznie tych czystych! Wprawdzie bracia Mongrain podzielili się obowiązkami, ale żaden z nich nie dysponował na tamtym etapie choćby przyzwoitym głosem, stąd też agresywne partie w ich wykonaniu są pozbawione należytej mocy, zaś te czyste brzmią po prostu dziwnie i nie na miejscu. Wystarczyłoby zatrudnić kogoś z odpowiednim gardłem, a nie miałbym się w ogóle do czego przyczepić. Aaale – nawet mimo tak potężnego zonka, Martyr zaliczył imponujący start.


ocena: 8,5/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

23 lutego 2016

Obituary – Back From The Dead [1997]

Obituary - Back From The Dead recenzja reviewZ perspektywy czasu wychodzi na to, że Back From The Dead to najsłabszy krążek Obituary przed zawieszeniem przez nich działalności na kilka długich lat. Nie jest zły, ale na pewno nie tak mocny i udany jak klasyki z początku lat 90-tych. Zaczyna się jednak naprawdę nieźle i obiecująco, bo od dynamicznego i momentalnie wpadającego w ucho „Threatening Skies”. Ten koncertowy hit wprowadza nas w niespełna czterdziestominutową podróż przez świat zgnilizny, syfu i trupów z okładki. To właśnie ten numer wraz z następującym po nim „By The Light” (kolejny wypas w wersji lajf) i „Lockdown” (też dynamiczny i chwytliwy) wymieniłbym jako moje ulubione w odniesieniu do tej płyty. Reszta Back From The Dead, choć nie najgorsza, może po pewnym czasie nieco nużyć, tudzież zlewać się w jedno. No co ja mogę więcej o tym napisać – po prostu typowy Nekrolog, jaki każdy zna – zarzygany wokalnie, zupełnie niezaskakujący, tylko tym razem z odrobinę czystszym brzmieniem. Raz szybciej, raz wolniej, prosto i rytmicznie – jednym słowem: klasyka. Ciekawostką jest bezprecedensowy w death metalu remix „Bullituary”, w którym pobełkotali jacyś raperscy madafakowie - kumple Franka Watkinsa. Ot, fajny jajcarski bonusik, choć znaleźli się i tacy spece, dla których była to zdrada gatunku i zarazem wyznacznik nowego kierunku Obiutboysów. Żeby ta recenzja nie była przesadnie krótka, wspomnę jeszcze o przebogatej (jak na swoje czasy) sekcji multimedialnej, w której znajdują się fotki, teledyski i inny materiał wideo. Miłośników Obituary zachęcać nie muszę, początkujący niech się jednak zastanowią nad którymś z pierwszych trzech albumów.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lipca 2014

Hexenhaus – Dejavoodoo [1997]

Hexenhaus - Dejavoodoo recenzja okładka review coverChciałbym móc napisać, że takiej kapeli nie trzeba nikomu przedstawiać. Idę jednak o zakład o rękę, nie ryzykując wątpliwej przyjemności podcierania się łokciem, że niestety znakomita większość miłośników metalu nie tylko nie słyszała żadnego albumu, ale wręcz w ogóle nie słyszała o kapeli. Niosąc wiec dziarsko kaganek oświaty, postaram się nieco ten stan rzeczy zmienić. Hexenhaus to szwedzka kapela, która rozpoczęła swoją działalność w drugiej połowie lat 80-tych od speed/thrashowego krążka „A Tribute to Insanity”. Krążek żadną rewelacją nie był, ale słuchało się go lepiej niż przyjemnie – ładnie bowiem łączył thrashową motorykę i feeling z mroczną teatralnością Mercyful Fate i King Diamond oraz niemałą dozą gitarowych zawijasów. Z czasem muzyka ewoluowała, dojrzewała, aż osiągnęła swój szczyt na opisywanym dziś Dejavoodoo. Sporo zmieniło się od czasów pierwszego krążka, ba, sporo zmieniło się od poprzedzającego Dejavoodoo – „Awakening”. Zdecydowanie poprawiono realizację i nagłośniono odpowiednio wszystkie instrumenty, co przełożyło się na znacznie bardziej profesjonalne brzmienie, tak bardzo garażowe w przypadku „Awakening”. W końcu gitary wyszły z cienia, a i wokalista przestał brzmieć jak z odzysku. Thomas Lyon zdecydowanie potrafi śpiewać, aczkolwiek nie było to takie pewne po lekturze poprzednika. Na szczęście po kartonowym brzmieniu i płaskiej jak klata Kate Moss akustyce na Dejavoodoo nie ma ani śladu. Równie wiele dobrego zrobiono w przypadku gitar, które są teraz soczyste, pełne, a akustyczne wstawki przyprawiają o ciarki. W końcu wszystko znalazło się na swoim miejscu i słychać to doskonale. Nie bez kozery tyle męczę o tej realizacji, kompozycyjnie bowiem album przepoczwarzył się kolosalnie, oddając z thrashu, a dodając jeszcze więcej King Diamondowego klimatu, operowości i heavy metalowej melodyjności. Echa Memento Mori są niepodważalne. Samego krążka słucha się kapitalnie – jest zrównoważony, melodii jest sporo, ale nie powinny zniechęcać nawet największych maniaków Meshuggah, utrzymany w średnich tempach z okazjonalnymi zwolnieniami, ale także przyspieszeniami, a przede wszystkim dopracowany technicznie w najdrobniejszych szczegółach. Jeszcze nigdy wcześniej Mike Wead nie wyczyniał takich zawijasów, miażdżąc tak riffami, jak i solówkami. Tych ostatnich jest sporo i są naprawdę najwyżej próby. Trudno jest mi wskazać najlepsze kawałki, album jest bowiem bardzo równy, tym niemniej „Nocturnal Rites” oraz „Rise Babylon Rise” wydają się nieco wyrastać ponad poziom, raczej jednak za sprawą nieco ciekawszych aranżacji, aniżeli jakiejś rzeczywistej różnicy jakościowej. Album tworzy pewną całość, toteż warto słuchać go od początku do końca, włącznie z instrumentalami, które to fantastycznie wprowadzają słuchacza do świata mroku i mistycznego klimatu. Na zakończenie wypada dodać, że zespól reaktywował się jakiś czas temu, a że Wead przez cały czas niebytu nie próżnował, być możne come back nie będzie totalną porażką.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hexenhaus
Udostępnij:

2 października 2013

Theory In Practice – Third Eye Function [1997]

Theory In Practice - Third Eye Function recenzja okładka review coverZałamuje mnie to, ale niestety trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – Theory In Practice mają u nas branie porównywalne z tureckimi swetrami w romby. Ja rozumiem, że to ogólnie niedoceniany i z niezrozumiałych względów pomijany band, no ale kurwa bez przesady! Przynajmniej ja nie będę miał sobie nic do zarzucenia, jeśli w paru słowach opiszę i polecę wam jeszcze do kompletu debiut tego nietuzinkowego zespołu. Płyta powstała w nienajlepszym dla szwedzkiego death metalu czasie, nikt się wówczas nie zabijał o nowe formacje, a już szczególnie takie, które proponowały ożywcze i techniczne granie. Stąd też wydawcy dla Third Eye Function czwórka Szwedów musiała szukać aż w pieprzonym Singapurze. Na szczęście później, po przejściu do Listenable, mieli już trochę lepiej, choć wciąż nie z górki – o czym dobitnie świadczy ich obecny status. Wracając do płyty, materiał nagrano w osławionym Sunlight, czyli miejscu, które ze skomplikowanym graniem nigdy nie miało wiele wspólnego, ale koniec końców nie był to chyba zły wybór, bo wysokie umiejętności muzyków zapewniły maksymalną osiągalną czytelność, a Tomas Skogsberg – klasyczny szwedzki ciężar. Takie połączenie zaowocowało dość oryginalnym brzmieniem, które pewnie byłoby nawet rozpoznawalne, gdyby nie fakt, że płyta przeszła bez echa. Wszystkie kawałki na Third Eye Function są utrzymane na podobnym, dodajmy że wysokim, poziomie, co jednak nie przeszkadza we wskazaniu kilku szczególnych hajlajtów, bo Theory In Practice to nie tylko wyborna technika, skomplikowane struktury, ale i spora chwytliwość. Numero uno to oczywiście „Astral Eyes” z pojechanym motywem na klawiszach, dość wolnym tempem i paroma pokręconymi riffami. Wskazałbym też na „World Within Worlds”, który wybija się wyrastającą ponad średnią dawką agresji oraz klawiszową solówką – jak nienawidzę takich rozwiązań, to tu wysłuchałem z przyjemnością, bo znakomicie wpisuje się w klimat kawałka i uzupełnia partie gitary. Ponadto na specjalne wyróżnienie zasługują fragmenty — choćby w „Self Alteration” i „Third Eye Function” — w których Johan Ekman i Peter Sjöberg pokazują, jak można zaszaleć na akustykach bez popadania w ckliwe balladki – klasa sama w sobie! Wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku i naprawdę nie mam pojęcia, czemu taki album (i zespół przy okazji) nie wzbudza choćby szczątkowego zainteresowania.


ocena: 8/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 marca 2013

Deicide – Serpents Of The Light [1997]

Deicide - Serpents Of The Light recenzja reviewPerełka wśród płyt Deicide! Fakt, jedna z wielu, ale to nie umniejsza jej ponadprzeciętnej wartości. Zespół wzniósł się na wyżyny swych umiejętności dając dzieło (warto zaznaczyć, iż niektórzy okrzyknęli Serpents Of The Light mianem „Reign In Blood” death metalu!), w którym wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Mamy tu dziesięć wspaniale chwytliwych, nie tracących nic ze swej brutalności kompozycji – absolutnie nie ma w nich miejsca na dłużyzny (skoro trwający 3 minuty i 38 sekund „I Am No One” robi za tasiemca…) czy przypadek. Prawdę mówiąc, nie ma się praktycznie do czego dopieprzyć. Z wyjątkiem oczywiście brzmienia, które choć bardzo ostre i czytelne, nie ma w sobie tej brutalności i brudu wcześniejszych produkcji. Jednakże przy odpowiednim natężeniu dźwięków (w końcu prawie zawsze im głośniej = tym lepiej) będzie całkiem dobrze. Gitary – bracia Hoffman nigdy nie byli w lepszej formie; kaskady wybitnych riffów, układających się w zadziwiająco nośne melodie przeplatają się z częstymi, misternie skonstruowanymi i ekstremalnie wysoko odegranymi solówkami. Dołóżcie do tego naturalny ciężar i furię, z jaką wspomniane riffy miotają się po utworach, a otrzymacie pełny obraz sonicznej zagłady. W sferze wokalnej też jest pięknie, ba! to najlepsze wokale, jakie Benton zrobił kiedykolwiek na płycie Deicide! Doniosły growl (znacznie bardziej czytelny od tego z „Once Upon The Cross”) oraz drapieżne skrzeczenie naprawdę robią olbrzymie wrażenie, szczególnie gdy chodzi o poziom zaangażowania w wypluwanie bluźnierczych wersetów. Teksty… hmm… tu, obok tradycyjnych wyziewów nienawiści ukierunkowanych na chrześcijan, znalazło się miejsce na rzeczy bardziej osobiste („This Is Hell We’re In” – o urokach małżeństwa), a także mniej przyziemne („The Truth Above” – o kosmitach). Niezależnie jednak od tematu, wszystkie teksty błyskawicznie wpadają w ucho. Na tym albumie rozpierdala również praca garów! Asheim po raz kolejny udowodnił, że jest jednym z najszybszych i najsprawniejszych perkusistów na tej planecie – kapitalna dynamika, masakryczne blasty, błyskawiczne przejścia, masa akcentów na blachach – czy trzeba do szczęścia czegoś więcej? Ze swojej strony mogę polecić przede wszystkim: „Bastard Of Christ”, utwór tytułowy czy wspomniany „The Truth Above” (szkoda, że zabrakło go na „When Satan Lives”). Na koniec prosty komunikat: według mnie Serpents Of The Light to jeden z absolutnie najlepszych, jeśli nie najlepszy album Deicide!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 maja 2012

Vital Remains – Forever Underground [1997]

Vital Remains - Forever Underground recenzja reviewForever Underground do czasu wydania „Dechristianize” był bez wątpienia największym rodzynkiem w dyskografii Vital Remains, choć pewnie i dziś dla wielu fanów jest szczytowym osiągnięciem Amerykanów. Nie ma się czemu dziwić – wszak zawiera wszystko co najlepsze z „Into Cold Darkness”, będąc jednocześnie jego naturalnym rozwinięciem. Więcej tu klimatów typu „Immortal Crusade”, z tym że całość jest (uwaga! lecą banały…) znacznie brutalniejsza, szybsza, bardziej techniczna, rozbudowana, a ponadto okraszona znakomitymi solówkami. Ba! – nawet logo jest lepsze! Ma to oczywiście związek z bardzo istotnymi zmianami w składzie – z ludzi, którzy nagrywali debiut został tylko Tony Lazaro, a Joe Lewis przeszedł na pozycję wokalisty/basisty (choć basu na ten album i tak nie nagrał). Wiadomo – we dwóch wiele by nie zdziałali, więc do kapeli trafił piekielnie utalentowany człowiek-orkiestra, Dave Suzuki, który zarejestrował gary, gitarę solową i akustyczną. A tak – akustyczną! To na Forever Underground (a dokładnie w „I Am God”) pojawiła się nowalijka, która z miejsca stała się jednym z największych znaków firmowych Vitali – solówki na akustyku wplecione w konkretną death metalową siekę. Pomysł stosunkowo prosty, ale jak trafiony! Słuchając tych wspaniałości ma się pełne gacie i dolną szczękę na podłodze. Nie umniejsza to jednak w niczym pozostałej zawartości albumu, bo powodów do zachwytu jest tu znacznie więcej. Równie dobrze prezentuje się wokalno-liryczna strona płyty. Szczególnie ciekawy jest tekst utworu tytułowego, który można traktować jak swego rodzaju manifest ideowy czy deklarację programową – „I am forever underground” w ustach Joe Lewisa brzmi cholernie szczerze. Utworów na płycie mamy tylko sześć (w tym krótkie interludium „Farewell To The Messiah”), co daje niewiele ponad 42 minuty, i — tak jak w przypadku „Into Cold Darkness” — niedosyt, szczególnie ze względu na wyraźne podwyższenie poziomu, jest ogromny. I to by była w zasadzie jedyna — choć bolesna — wada płyty, bo do brzmienia (czyste i odpowiednio ciężkie), czy oprawy graficznej (bez cudów ale estetyczna) nie widzę sensu się dopieprzać. Trudno się od tego materiału oderwać, zapewniam! Stąd też bez namysłu stawiam poniższą ocenę. Jeśli ktoś dotąd nie słyszał „Dechristianize”, to spokojnie może dodać jeszcze punkt – na pewno nikt się o to nie obrazi.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vital.remains.official/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lutego 2012

Devin Townsend – Ocean Machine: Biomech [1997]

Devin Townsend - Ocean Machine: Biomech recenzja okładka review coverChyba nie będzie zbyt wielkim kłamstwem stwierdzenie, że jest to pierwszy krążek Devina w jego czysto progresywnym wcieleniu. I jedyny taki, który — wbrew temu, co sugeruje nagłówek — powstał w czasach, kiedy nie miał on jeszcze filmu na odmienianie własnego nazwiska przez wszystkie przypadki, łączenia go z przypadkowymi wyrazami typu „band” albo „project” i robienia z tego nazwy kapeli. Ostatecznie Devin i tak podpiął wydawnictwo pod własną markę, co — jak mniemam — miało przysporzyć mu więcej chwały; jest to jednak temat na zupełnie inną wieczorynkę. Tym niemniej, krążek może być, i zapewne jest, dla naszego bohatera powodem do chluby, bo, mimo iż nie najlepszy w dorobku, jest on wydawnictwem przełomowym, muzycznie zaś – przebojowym. W przeciwieństwie do muzyki spod znaku SYL, Ocean Machine: Biomech jest bardzo spokojny, delikatny wręcz, wymuskany i odpicowany niczym chłopaczek do pierwszej komunii – w sam raz na prywatki dla średnio-starszego pokolenia, mówiąc innymi słowy. Jest też niesamowicie melodyjny, nie tak znowu połamany (jakby na to progresywność przedsięwzięcia wskazywała) i tak okropnie wpadający do łba, że połknięte przez zadowolonego cyklistę owady mogą czuć się zawstydzone. Przy tym całym lukrze jest jednak zaskakująco męski i dojrzały, choć niektóre rozwiązania mogą świadczyć o czymś zupełnie innym. Lecz mój problem z Ocean Machine: Biomech leży gdzie indziej. Mimo tych wszystkich ciepłych słów, które zdążyłem już rzucić pod adresem albumu, nie umiem czerpać z niego pełnej satysfakcji. Owszem, lubię go, dobrze mi się go słucha, ale po jednym okrążeniu, mam ochotę zabrać się za coś zupełnie innego. I mam wrażenie, że dzieje się tak z powodu owej grzeczności. Kilka kawałków mogłoby bowiem spokojnie trafić na składankę „lata z radiem” – a to nie jest komplement, szczególnie w przypadku takiej muzyki. Za dużo lekkości i słodyczy, choć zakładam, że jest to świadomy zabieg mający odróżniać recenzowane wydawnictwo od SYL. To wszystko sprawia, że Ocean Machine: Biomech nie jest moim faworytem, za dużo w nim dwoistości i niezdecydowania. I mimo iż słucha się go dobrze, to nie słucham go za często.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 października 2011

Immortal – Blizzard Beasts [1997]

Immortal - Blizzard Beasts recenzja reviewZnany wszystkim syndrom trzeciej płyty to niezwykle poważna sprawa – wszak „trójka” to miernik rzeczywistego potencjału kapeli, dowód na okrzepnięcie prezentowanego stylu i — często — pokaz najwyższej formy. W przypadku Immortal taka gadanina jest gówno warta, bo chociaż „Battles In The North” to krążek dość udany i wstrzelony w odpowiedni czas (mać!), to właśnie czwarty w kolejności Blizzard Beasts jest największym osiągnięciem Norwegów. Produkcyjnie może i kuleje na obie nogi (szczególnie z perspektywy czasu), ale za to od strony muzycznej jest niespełna półgodzinnym (w tym intro!) pokazem brutalnej, chaotycznej siły. Zespół popełniał już wcześniej szybkie płyty, ale dopiero na opisywanym krążku szybkości towarzyszą znacznie większa dynamika i bardziej przemyślane aranżacje, a to przekłada się na większą moc oddziaływania na układ nerwowy. Chłopaki (w tym nowy perkman – Horgh) poprawili umiejętności (co nie oznacza, że nagle jest równiutko…), jednak nie zatracili przy tym pierwotnej dzikości i nadal grają w sposób bezkompromisowy. Gitary wycinają krótkie (jak jest mało czasu, to trzeba się streszczać ze wszystkim!), ciężkie, a przy tym chwytliwe riffy, a ponadto co kilka minut dostajemy w uszy zmolestowanym solosem (jest ich bodaj trzy, więc to prawdziwe zatrzęsienie), który z łatwością przewierci się przez każdy miodek asekuracyjnie ubity w małżowinach. Jest to niesamowicie intensywna, potęgowana zabrudzonym brzmieniem rzeź tylko dla masochistów i koneserów gatunków szczególnie ekstremalnych. Ową intensywność sprytnie podkreśla jedyny (bo intro lepiej przemilczeć) wyjątek od sprinterskiej reguły – trwający ponad sześć i pół minuty genialny „Mountains Of Might”, który — tak się jakoś dziwnie składa — jest moim ulubionym kawałkiem Immortal w ogóle. Kapitalny utwór, którego dużym atutem jest wyjątkowe zróżnicowanie – znalazło się w nim miejsce na wyraźne zmiany tempa, klawisze, akustyczne pasaże i sporo klimatu, choć i sieczka jest jego istotną częścią. Wpada w ucho po pierwszym przesłuchaniu i zawsze z przyjemnością się do niego wraca. Immortal na Blizzard Beasts morduje i poniewiera, jednak ani nie nudzi, ani nie męczy, wobec czego warto po tę płytkę sięgnąć. Najlepiej po wersję z logosem wytłoczonym na pudełku.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 czerwca 2011

Symphony X – The Divine Wings Of Tragedy [1997]

Symphony X - The Divine Wings Of Tragedy recenzja reviewAż sam się dziwię, czemu tak długo zajęło mi napisanie tekstu poświęconego jednej z najważniejszych kapel w nurcie progresywnego power metalu, czyli Symphony X. Zwalę to więc na karb zarażenia się bakterią E.Coli (a nie E.Pepsi? - przyp. demo), a w konsekwencji trwającej przeszło dwa tygodnie biegunki. A przecież cacane wydanie albumu The Divine Wings of Tragedy pyszni się w mojej kolekcji, niczym Donald chwalący się swoimi „osiągnięciami” (piszę w cudzysłowie, bo mnie na dalsze sranie zbiera, kiedy słyszę o takich sukcesach). Albumu będącego trzecim w dorobku Amerykanów, albumu tak gęsto poupychanego hiciorami, że aż dziw bierze, że RMF wraz Zet-ką nie puszczają przebojów pokroju „Sea of Lies” bądź „The Accolade” na okrągły zegar. A, do kurwy nędzy, powinni! W ramach wstępniaka winienem jeszcze wspomnieć i ostrzec co bardziej chorych na power, że to jednak power, progresywny, ale power. A co za tym idzie, pełno tu klawiszy, wszelakich ozdobników i dźwiękowych dupereli, mniej i bardziej słodkich melodii, chórków, nawet jakieś solo na parapet się znalazło, słowem – power metal pełną gębą. W przeciwieństwie jednak do innych power kapel, w tej gra Michael „moje palce są szybsze niż twoje myśli, ale nie aż tak szybkie jak twoje ręce, kiedy dochodzisz przed filmikiem z Jenna Jameson” Romeo (podobno Romeo ma też przydomek „może mam palce jak serdelki, ale gram na gitarze lepiej, nawet kiedy gitara nie ma strun”). A ten gość zasłużył na pomnik, nawet kilka, w sumie to nawet na taki a’la Rio de Świebodzineiro. Niedowiarkom radzę zarzucić filmiki z jego lekcjami na Youtube. Innymi słowy – jeśli wydaje ci się, że fest z ciebie gitarzysta i masz ochotę założyć jakąś techniczną/progową kapele, to ten człowiek ustawi cię w szeregu. Tylko nie daj się zwieść jego wieśniackiemu, znaczy „stylowemu” imidżowi, bo jeśli ktoś ma zapewnione dzięki graniu na gitarze dupczenie, to on, a nie ty. Ale wracając do muzyki. Jak już wspomniałem The Divine Wings of Tragedy to album na wskroś powerowy, ale nie na tyle, by co bardziej open-minded melomani, nie byli w stanie docenić jego zalet. Bo wspomniane klawisze wprawdzie są, ale ich obecność tylko podnosi fajność muzyki, wszystkie te elektroniczne przeszkadzajki, gdzie jak gdzie, ale tu pasują, melodie nie są „miłe” aż do zrzygania, chórki są solidne i pełne mocy, a solówka na klawisze najwyższych lotów. Jak na power przystało, jest tu nieco ckliwości i rzewnych nut, jakieś balladowe fragmenty i wysokie „c” wokalisty, ale uwierzcie – nie przeszkadza to ani przez chwilę. Dla popisów Romeo człowiek jest w stanie wybaczyć bardzo wiele. Chcecie dowody, proszę bardzo: „Of Sins and Shadows”, wspomniane „Sea of Lies” oraz „The Accolade”, no i oczywiście tytułowy The Divine Wings of Tragedy – przeszło 20-minutowy opus. Można tego słuchać non stop. Radzę więc przeprosić się z powerem, albo zastosować jakąś racjonalizację, bo nie znać Romeo, to jak nie znać Georga R. R. Martina. Wstyd i hańba, psia mać!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.symphonyx.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 kwietnia 2011

Sadist – Crust [1997]

Sadist - Crust recenzja reviewPo dwóch genialnych wydawnictwach, Sadist zrobił krok w bok, krok w tył, po czym z lekka się zakręcił. Aż dziw bierze, że przy czymś takim nie pizdnął z hukiem o glebę. Tym właśnie sposobem światło dzienne ujrzał album zatytułowany Crust. Album, który, z jednej strony, pokazał szerokie horyzonty Włochów, a z drugiej – że nie o takie horyzonty wszak chodzi. Bo za cholerę nie jestem w stanie zrozumieć, czemu taki potencjał marnować na core, w dodatku takich se lotów. „Gdzie się podziały tamte prywatki?” pytał Wojciech Gąsowski, a ja się pytam, gdzie się podziały te wszystkie techniczne cudeńka, kompozycyjne kostki Rubika i ześwirowany, orientalny feeling. No, gdzie? Bo znakomitą większość tego, trwającego niemal 40 minut, albumu zapychają ostro przesterowane gitary i prostawe riffy. I na tym się kończy obecność gitar, a jeśli ktoś szuka solówek, to liczenie skończy jakoś na trzech i finito. Czyli, mówiąc krótko, chuj wielki i bąbelki. Kapeli takiej jak Sadist po prostu tak skąpić nie wypada. Album ma oczywiście swoje momenty, kilka kawałków można pochwalić, nie zmienia to jednak faktu, że wrażenie jest takie jak podczas słuchania core’u. A to nie jest coś, co mi robi, czego oczekuję po takich magikach. Jedynym elementem, do którego nie mam najmniejszych zastrzeżeń, który jest po prostu bezbłędny, jest bas. Jest on po prostu niewiarygodny i bardzo, ale to bardzo często ratuje takie-se kawałki. Dobrze bywa, podkreślam bywa, z klimatem, bo tu i ówdzie ładnie nawiązuje do wcześniejszych płyt i tamtej stylistyki. Technicznie generalnie jest poprawnie, czego jednak w żadnym przypadku nie należy traktować jako komplement. Kompozycyjnie — jak już wspomniałem — raczej miałko, z lepszymi momentami. „‘Fools’ And Dolts”, „The Path” i „I Rape You” to zdecydowanie najsolidniejsze utwory (i w tej kolejności), pewnie, po części przynajmniej, dlatego, że przypominają „Above the Light” i „Tribe”. Przyjemnie można się wsłuchać w „Holy…”. I to chyba na tyle. Pozostałe da się posłuchać, ale żeby jakoś z utęsknieniem do nich wracać, to nie bardzo. Ocena wypada powyżej przeciętnej tylko dzięki szaleństwom pana basmana.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 grudnia 2010

Neuraxis – Imagery [1997]

Neuraxis - Imagery recenzja reviewPoczątki Neuraxis nie są może wielce imponujące, ale i tak trzeba chłopaków pochwalić za to, że chciało im się tłuc brutalny i w zamyśle techniczny death metal w momencie, gdy na świecie szalała jeszcze kretyńska blackowa moda, a główne rynki powoli szturmowały powerowe pedały. Od strony muzycznej Imagery prezentuje się dość solidnie, niezbyt odkrywczo — bo słyszalne są wpływy Cannibal Corpse, Cryptopsy i Kataklysm — ale na temat. Jednym słowem: napierducha. Ale to tylko jedna strona medalu, gdyż nie raz i nie dwa młodzieńcy dają znać, że nie tylko napierdalanie im w głowach. W paru miejscach Kanadyjczycy pozwolili sobie na ciekawe zmiany tempa, fajnie poprowadzone melodie, akustyczne gitary czy kawałki instrumentalne. Pomysłów im nie brakowało, ale słychać wyraźnie, że czasem ambicje przerastały umiejętności, przez co niektóre ich poczynania sprawiają wrażenie niedopracowanych, niekompletnych i niespójnych. Z przywołanym wcześniej Kataklysm Imagery może się kojarzyć w dwóch kwestiach. Po pierwsze, wokale są równie dzikie i chaotyczne co na takim „Temple Of Knowledge”, choć podane w trochę innych barwach (czasami wpadają w grindowe rejestry), po drugie, brzmieniowo starano się podciągnąć krążek pod dokonania ich rodaków, za co odpowiada sam Jean-François Dagenais. I o ile z wokalami wszystko jest spoko, to już produkcja pozostawia wiele do życzenia i stanowi najsłabszy punkt albumu. Za dużo tu różnic w poziomach między gitarami i perkusją, a efekt tego jeden: brak spójności i wyraźnie zaznaczonego środka. Wspomniałem, że same kompozycje nie są tip top – taki niekiedy rozjechany dźwięk wcale im nie pomaga. Rewelacji tu nie ma (bo na to przyjdzie pora na późniejszych płytach), ale mnie się te pół godzinki hałasu podoba, nawet bardziej, niż to wynika z oceny.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/neuraxismetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 listopada 2010

Haggard – And Thou Shalt Trust... The Seer [1997]

Haggard - And Thou Shalt Trust... The Seer recenzja okładka review coverNieczęsto się zdarza, by zespół już na pierwszym longpleju zaserwował muzykę, którą można porównywać tylko do niej samej, czy wręcz potraktować jako punkt odniesienia dla innych nagrań – nowo powstały kanon. A z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia na debiutanckim krążku niemieckiej formacji Haggard, krążku, który stał się podwaliną dla nowego subgatunku w metalu – a mianowicie symfonicznego dm bazującego na melodiach średniowiecza. Krócej chyba się tego nie da ująć nie ujmując jednocześnie zespołowi jego osiągnięcia. A jest się czym chwalić – bez zażenowania, niezasłużonego chodzenia z podniesionym czołem czy fałszywej dumy z własnego dzieła. Debiut marzeń – można powiedzieć. And Thou Shalt Trust… The Seer to nieco ponad czterdzieści minut średniowiecznych melodii zmiksowanych z ciężarem jak najbardziej współczesnych gitar, garów i potężnych growli. Miks dobrze wyważony, bez zbędnych wycieczek w orkiestrowy patos ani bezkształtnych gitarowych popierdywań. Z jednej strony rasowy death pełną gębą, a jednocześnie bardzo zwiewny i ulotny. I jest to niewątpliwie jedna z większych zalet debiutu Niemców – fakt, że umieli pogodzić te dwa światy w sposób tak inteligentny, że muzyka wydaje się jednocześnie krucha i cicha oraz ciężka i destrukcyjna. Owe dwie emocje wzajemnie się przeplatają i uzupełniają i dają słuchaczowi możliwość zagłębienia się w świat niesamowitych doznań akustycznych. Na szczególne wyróżnienie zasługuje brzmienie oraz wyczucie gitar, które ostro wżynając się w strukturę utworów zapewniają jednocześnie porządną dawkę energii i wspomnianego ciężaru. Kwestia wokali to temat na osobny rozdział, gdyż ich różnorodność oraz sposób zaprezentowania są zdumiewająco obfite, a jednocześnie stanowią oś, wokół której tworzona jest tkanka numeru, a w większej skali – albumu. To w głównej mierze właśnie one odpowiadają za emocjonalną stronę nagrań. Bo Haggard to przede wszystkim emocje i wyobraźnia. Jest to rodzaj muzyki zdecydowanie wymagający skupienia, zainteresowania się nią w stopniu większym niż mp3-kowym. Wchodząc na coraz subtelniejsze poziomy muzyki, rzeczy takie jak nie najlepsza jakość nagrania bądź amatorskie brzmienie przestają interesować. Ba, nawet przeszkadzać. Nie zmienia to jednak faktu, że lepsza realizacja jeszcze nikomu na złe nie wyszła. Ale nie to się liczy – ważne jest to, że And Thou Shalt Trust… The Seer jest albumem, który dobrze się słucha, sprawia słuchaczowi mnóstwo frajdy i — co bardzo ważne — nie wkurza bezmyślnym odtwórstwem.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.haggard.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: