Próba rozeznania się w zawiłościach Devinowej polityki brandowej jest, nie przymierzając, równie sensowna i łatwa jak próba malowania obrazów przy pomocy wiertarki i starych zeszytów do matematyki. Dlatego nawet nie będę się za to zabierał, nie będę wnikał czy jest tak czy inaczej, co było pierwsze, tylko przyjmę, całkiem pewnie uprawnione założenie, że Infinity, wbrew dyskografiom, jest drugi albumem Devina w jego solow(aw)ej karierze. Albumem będącym spójną i logiczną kontynuacją wydanego rok wcześniej „Biomecha”. Devin jako artysta, na co wskazują kolejne albumy, nigdy nie był muzycznym nowicjuszem i praktycznie od samego początku doskonale wiedział, co chce grać i to właśnie grał. Pomiędzy skrajnymi pozycjami, które dzieli przecież co najmniej 10 lat (a nawet 15 licząc DTP), większych różnic nie ma. Naprawdę łatwo znaleźć wspólne motywy dla Infinity i „Ziltoida” bądź „Synchestry”. Podobne, w swojej istocie, koncepcje aranżacyjne, podobne środki artystycznego wyrazu, podobna, w końcu, atmosfera lekkiego szaleństwa i nieprzewidywalności sprawiają, że każdego albumu słucha się z podobnym nastawieniem i podobnie się go odbiera. Nie jest to jednak minusem, nic z tych rzeczy, bo — po pierwsze — nikt nie gra nic nawet nieznacznie zbliżonego, a po drugie – jest w Devinowym graniu szczypta geniuszu objawiająca się to pod postacią niesamowicie sugestywnych i autentycznie brzmiących stylów obranych dla danego kawałka, to jako naprawdę mięsiste i dorodne riffy, w końcu jako wbijające w fotel wokalizy. I który wciąga w świat Kanadyjczyka razem z gaciami i kraciastymi laczkami. Mimo niesamowitej wręcz spójności i konsekwentności w produkcjach, da się jednak odczuć, że Infinity bliższy jest początkom kariery muzyka. Z kawałków przebija pewne nieokrzesanie, coś, co można przyrównać do niedopieczonego ciasta na niwie cukierniczej, a także pewna nierównowaga miedzy elementami bardziej na poważnie i tymi bardziej debilnymi, które w przypadku Infinity czasami mierzwią. Album wymaga również cierpliwości, ale, z drugiej strony, z czasem, mnóstwo rzeczy, które irytują przy początkowych przesłuchaniach, znajduje swoje miejsce i zaczyna współbrzmieć. W celu pełnego ogarnięcia tematu, wymagane jest więc wielokrotne przewałkowanie materiału, do momentu, w którym krążek przestaje być postrzegany jako zbiór poszczególnych utworów, ale większa całość. Dopiero z takiej perspektywy niektóre dziwactwa nabierają sensu, znajdują swój kontekst. Tym niemniej jestem sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której dysonans bierze górę nad cierpliwością i płytka zamiast do powtórnego odtworzenia, trafia na półkę. Kilku ulubieńców: „Christeen” za refren i niezłe melodie, „Bad Devil” za saksofon i nieco gangsterski klimat, „War” za kapitalne gitary oraz, by nie wymienić wszystkiego po kolei, „Wild Colonial Boy” za balowe tempa i fantastyczne wokale. Werdykt wydaje się dość prosty, choć wcale taki nie jest. Dziś wystawiłbym krążkowi mocne 8, ale po pierwszych kilku okrążeniach pewnie bliżej 7, a może nawet nie. Różnica niby niewielka, ale album bardzo dobry a dobry to dwie różne sprawy. Infinity to — odrzucając wszelkie sentymenty i uprzedzenia — album jednak tylko dobry. Z olbrzymim potencjałem i coraz to przyjaźniejszy i przyjaźniejszy, ale dobry. Tych kilka elementów bowiem, bo nie o istocie muzyki tu piszę, potrafi zniechęcić i zepsuć zabawę. Biorąc jednak poprawkę na to, że mamy do czynienia z Devinem, da się to przeskoczyć i zanurzyć w nietuzinkowej grze Kanadyjczyka.
ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- THE DEVIN TOWNSEND BAND – Synchestra
0 comments:
Prześlij komentarz