Miło wiedzieć, że po przeszło dwudziestu latach sonicznego hejlowania Sejtena Deicide stać na trochę dystansu do siebie i taki jajcarski tytuł płyty. Na tym punkcie jednak żarty się kończą, bo zawartość To Hell With God stoi dość poważnie potraktowanym dopieprzaniem. Oooczywiście kwestie liryczne pozostały właściwie bez zmian. Ba! Powiedziałbym nawet, że Glen postarał się tym razem o jeszcze bardziej bezpośrednie i wulgarne (czytać: niewyszukane) teksty. Co by jednak o nich nie mówić, ta nie najwyższych lotów poetyka nawet nieźle wypada w połączeniu z nieco poprawionymi (wreszcie!), wyraźniejszymi (bardziej krzyczanymi-skandowanymi) wokalami, bo zapewnia ładunek nie do końca kontrolowanej wściekłości na poziomie „Scars Of The Crucifix”. Zespół zaprezentował się na To Hell With God z zaskakująco — jak na staż, wiek i dokonania — świeżej strony; bez rewolucji i drastycznych zmian, jednak na tyle w ich przypadku odmiennej, że nijak nie można ich oskarżyć o wtórność czy zacofanie. Steve dobrze zrobił, dając większą swobodę wioślarzom – zarówno Ralph jak i Jack dorzucili kilka swoich patentów, a to zaowocowało fajnym zróżnicowaniem. Jednocześnie wszelkich zmian w obrębie muzyki dokonano na tyle rozważnie, by nie stracić kontaktu z deicide’owską rzeczywistością. Różnicę robią choćby pojawiające się tu i ówdzie (np. w kawałku tytułowym, „Save Your” czy „Hang In Agony Until You’re Dead”) motoryczne partie, które powinny świetnie spisywać się na koncertach. W ogóle, To Hell With God sprawia wrażenie zmajstrowanego z przeznaczeniem przede wszystkim do scenicznej prezentacji. Utwory są w większości krótkie, zbite, treściwe i dosadne, a przestoje w nich zawarte najwyraźniej obliczono na złapanie oddechu przed następnym młynkiem. Wszak nie od dziś wiadomo, że Deicide najlepiej wypada w szybkim i nienawistnym repertuarze. Krążek w odbiorze jest podobny do wywołanego już „Scars Of The Crucifix", co oznacza, że nie mamy do czynienia ze szczytem ich songwriterskich możliwości, ale zaprezentowany poziom w zupełności wystarcza, żeby z przyjemnością maltretować nim organy słuchu. Największym problemem To Hell With God jest dla mnie zrywające z klasycznymi florydzkimi (żeby było śmieszniej – nagrywano właśnie na Florydzie) kanonami brzmienie oraz zbyt nowocześnie potraktowana, a przez to rozmijająca się z charakterem muzyki produkcja. Odpowiada za to Mark Lewis, czyli koleś zajmujący się dotąd trędowymi wynalazkami pokroju The Black Dahlia Murder, Chimaira czy Trivium, a więc zupełnie niezwiązany z brutalnym graniem. Nie mam pojęcia, czym się Deicide kierowali przy jego wyborze (wytwórnia?…) i czemu nie zareagowali jako współproducenci (wytwórnia?…), bo się nie spisał. Rozumiem selektywność, ale gdy każdy instrument brzmi w oderwaniu od pozostałych — a tak tu bywa — to cusik jest nie tak. Gdyby nie ta dość istotna kwestia, album wypadłby jeszcze lepiej, a już na pewno naturalniej. Powinni to bez trudu nadrobić na koncertach.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide
inne płyty tego wykonawcy:
jedna z moich ulubionych płyt Deicide
OdpowiedzUsuń