Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2002. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2002. Pokaż wszystkie posty

12 stycznia 2024

Severe Torture – Misanthropic Carnage [2002]

Severe Torture - Misanthropic Carnage recenzja reviewPo tym jak Severe Torture zostali liderami krajowego death metalu i zyskali uznanie na świecie, nie mogli tak po prostu spocząć na laurach, rozmyślając tylko o tym, jacy to są sławni, zajebiści i lepsi od innych. To by nie przeszło, nie przy coraz liczniejszej i wygłodniałej sukcesów konkurencji, że wspomnę o Disavowed, Pyaemia, Prostitute Disfigurement czy Mangled. Nic więc dziwnego, że Holendrzy dość szybko ruszyli z pracami nad kolejnym krążkiem, który został wydany dwa lata po gorąco przyjętym debiucie. No i cóż, swoją klasę potwierdzili, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Misanthropic Carnage to po prostu więcej tego samego.

Nie ulega wątpliwości, że zespół dostarczył fanom dokładnie to, czego po nim oczekiwano, aaale… mógł tego dostarczyć nieco więcej… albo chociaż w trochę innej formie. Misanthropic Carnage nie jest wprawdzie kalką „Feasting On Blood”, jednak wskazanie jakichś istotnych różnic między tymi materiałami nie jest sprawą prostą, choć nie niemożliwą. Dwójka na pewno jest bardziej dopracowana, intensywna, spójna i wyrazista, a przy tym lepiej zagrana i wyprodukowana (ponownie we Franky's Recording Kitchen). Problem — jeśli tak to w ogóle traktować — polega na tym, że ta „lepszość” jest rezultatem normalnej ewolucji i sprowadza się do detali, w dodatku niewychwytywalnych dla niewprawnego ucha. Bo czy zapalony fan, dajmy na to, power metalu będzie w stanie docenić, że Severe Torture zredukowali wpływy Cannibal Corpse i więcej uwagi poświęcili zwolnieniom, a album jako całość odznacza się podobnym poziomem chwytliwości co debiut? No właśnie…

Mimo iż muzycy Severe Torture dopracowali wszystko, co wymagało dopracowania (czyli niewiele) i w zasadzie wycisnęli z tego stylu, ile się dało, to Misanthropic Carnage odbiera się praktycznie tak samo jak „Feasting On Blood”. Przyczyna jest prosta – przy tak intensywnej i pozbawionej niedopowiedzeń napierdalance wszelkie niuanse aranżacyjno-techniczne, jakkolwiek wymyślne by one nie były, schodzą na dalszy plan, a liczy się wyłącznie czysta brutalność, która w ogromnych dawkach wypływa z głośników. Brutalność, którą można poczuć. Na uniesienia natury estetycznej nie ma tu ani miejsca, ani czasu – osobną kwestią jest to, czy w takiej muzyce są w ogóle do czegokolwiek potrzebne.

Jeśli zatem poszukujecie jakościowego krwistego death metalu zagranego w klasycznym stylu i ozdobionego głębokim bulgotem, to Misanthropic Carnage może być bardzo dobrym wyborem. Severe Torture dotarli z tym łomotem do ściany – bez drastycznych zmian czy eksperymentów trudno stworzyć coś lepszego w tej stylistyce. Na szczęście Holendrzy też to zauważyli i dlatego ich trzecia płyta jest już czymś wyraźnie innym.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 września 2023

Avulsion – Indoctrination Into The Cult Of Death [2002]

Avulsion - Indoctrination Into The Cult Of Death recenzja reviewW przypadku obskurnych, trzecioligowych grup zazwyczaj się hołubi ich debiut i zlewa resztę dyskografii. Avulsion jest jednym z tych rzadszych okazów, gdzie sequel nauczył się na błędach jedynki i poprawił swoją formułę.

Stylistycznie, zamiast mdłego inspirowania się gęstością Incantation, ale mocno osadzonym jeszcze w Death/Thrashowych riffach i niskim budżetem, zespół dodał sobie zastrzyk adrenaliny, w ten sposób tworząc materiał typowo nastawiony na koncerty. Motywy przewodnie poszczególnych utworów są energiczniejsze, a co za tym idzie, mają większą zapadalność w pamięci, a niektóre wręcz mają szansę na stałe zagościć do regularnej playlisty.

Dobrze też, że odpuścili sobie smętne, pseudo-rozbudowane struktury, bo choć długość utworów Avulsion rzadko kiedy sięgała 4 minut, to na ich poprzednim albumie się one niewiarygodnie wręcz dłużyły. Widać to najmocniej w ponownie nagranym „Desecrated Grounds”, który w pierwotnej wersji był wręcz ociężały i ślamazarny, a tutaj jest skrócony i na temat.

Jest więc jowialniej (co widać po okładce, choć ja mam inną wersję, wydaną przez Tribulación Productions, która prezentuje bardziej klasyczny, choć do bólu wtórny rysunek szatańskiego rytuału), a co za tym idzie, z wykopem i do przodu, bez oglądania się za siebie i zbędnego zastanawiania. Przyczyny bym w szukał w tym, że dodano nowego gitarzystę, dzięki czemu kompozycje nabrały zdecydowanie większej mocy. Zdarza się też nieraz coś zakombinować z dysharmonią, jak w „The Endless Cycle”, tak więc naprawdę jest czego posłuchać.

Avulsion może i nie miało zadatków na wyjście spoza swojej ligi i na dobrą sprawę nie muszą już nic więcej wydawać, ale ten album można jak najbardziej zaliczyć do tzw. udanej cegiełki pod fundamenty Metalu Śmierci.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

5 września 2023

Master – Let's Start A War [2002]

Master - Let's Start A War recenzja reviewAch… Paul Speckmann… Amerykanin, który w nowym milenium przeniósł się do raju na ziemi, czyli do Czech (gdzie sam zamierzam się udać na starość). A wszystko to zaczęło się za sprawą jego zapomnianego projektu z legendarnym Krabathorem, o nazwie Martyr. Współpraca musiała być przyjemna, gdyż kontynuowana była również w macierzystych kapelach – Speckmann brał udział przy tworzeniu „Unfortunately Dead”, jak i „Dissuade Truth”, a panowie z Krabathora (pod dość barwnymi pseudonimami – Ronald Reagan i Harry Truman) pomogli z kolei przy nagrywaniu bohatera dzisiejszej recki, którego zresztą uważam za moją ulubioną płytę w całej dyskografii Master.

Jak ktoś nie wie, to zawsze należy się spodziewać po Speckmannie mieszanki Death/Thrash, czasem wręcz Proto-Death, o zabarwieniu punkowym, choć tutaj nie aż tak wyraziście, jak na następnych krążkach. Powiedzmy natomiast sobie wprost – nasz kochany Pavelek nie stara się jakoś specjalnie różnicować tempa ani wymyślać jakiś wykwintnych riffów. Wręcz przeciwnie, stosuje zasadę – jeden song = jeden motyw. Ale mimo takiej prostoty, materiał ma werwę i szybciutko mija. Czas trwania 39 minut z pewnością w tym pomaga.

Teksty, które notabene jak ulał pasują do świata świeżo po 9/11, są napisane z typową dla Speckmanna finezją. Nie jest to poziom pierwszych płyt, ale wciąż daje radę i mówię to jako osoba, która nie jara się jakoś specjalnie lirykami w ogóle. Przykładowo, powody swojej migracji ze Stanów Paul wyjaśnia dosadnie w standardowo genialnym openerze – „Cast One Vote”.

Master zresztą słynie zresztą z tego (albo powinien słynąć), że otwierające albumy numery zawsze są, jeśli nie hitami, to znakomitymi, miażdżącymi petardami definiującymi klimat. Na pochwałę zasługuje też bardzo swojski cover Nazareth, „Miss Misery”. Zresztą takie „American Freedom”, „Dictators” czy „Command Your Fate” zdarza mi się nieraz słuchać na repeat kilkanaście razy z rzędu.

Jak na mój dyskusyjny i kontrowersyjny gust, to powiedziałbym, że zdecydowanie bardziej preferuję ten album nawet od dwóch pierwszych klasyków Master, zwłaszcza „On the Seventh Day God Created… Master”, który zawsze był dla mnie ciężkostrawny (mam nadzieję, że nikt nie zamierza teraz rzucić w mym kierunku kapciem).

Nie wiem, czy wysoka przebojowość wynikła z nowego składu, nagrywania w lepszym otoczeniu, dojrzałości Paula, większej przerwie wydawniczej*, ale polot i świeżość ma się na „Let’s Start a War” nad wyraz dobrze. Ale można to też tłumaczyć, że czasami tak bywa, że coś nam się podoba ot tak. Jak na niezobowiązującą i mało wyrafinowaną dawkę agresji, to dostajemy zresztą dużo więcej, niż byśmy tego się spodziewali.

*Tak wiem, że była EP-ka z 2001, zawierająca zresztą dwa tracki, które były ponownie nagrane na ten album, ale „Faith is in the Season” wyszło w 1998 r., więc technicznie, minęły 4 lata między pełnograjami, nie czepiajta się.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalna strona: www.speckmetal.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

27 sierpnia 2023

Mortal Decay – Forensic [2002]

Mortal Decay - Forensic recenzja reviewMMortal Decay debiutowali dosłownie na chwilę przed wielkim boomem na death metal, w konsekwencji czego ich wysiłki szybko zostały przykryte przez masę innych, zwykle młodszych i — co tu dużo ukrywać — często znacznie ciekawszych kapel. Swoją obecność w podziemiu jakoś tam zaznaczyli, ale poprzeczka dla debiutantów była zawieszona już zbyt wysoko, stąd też nie udało im się przebić do oficjalnego obiegu. Musiało upłynąć aż pięć lat, żeby dostali kolejną szansę; i tym razem ją wykorzystali.

Forensic to solidny kawał brutalnego i dość technicznego death metalu, który w równym stopniu czerpie z dokonań najbardziej klasycznych klasyków, co z przedstawicieli trochę nowszej fali; słychać tu chociażby Suffocation (a jakże!), Dying Fetus, Cryptopsy, Gorelust, Broken Hope czy Sickness, jednak żadna z tych nazw nie dominuje, bo członkowie Mortal Decay dopilnowali, żeby ich muzyka miała indywidualny rys. Zespół zrobił wyraźny krok naprzód względem „Sickening Erotic Fanaticism”, dzięki czemu druga płyta jest zdecydowanie lepsza – bardziej spójna, świeża i przemyślana, a przy okazji także przyjemniejsza w odbiorze, co jednak nie oznacza, że każdemu wejdzie od pierwszego przesłuchania. Albo w ogóle.

Mimo iż Mortal Decay nie proponują tu absolutnie niczego odkrywczego, zawartość Forensic nie jest aż tak oczywista i oklepana, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Naturalnie w muzyce zespołu występują wszystkie elementy charakterystyczne dla tego stylu, jednak często są one połączone w nie do końca typowych, a już na pewno nie w łatwych do przewidzenia konfiguracjach – to raz. Dwa jest takie, że utwory Amerykanów długością i stopniem złożoności znacznie wykraczają ponad średnią gatunkową, czego najlepszym przykładem jest zajebiście rozbudowany „Beyond Forensic Knowledge” (8 minut kombinowania). Na monotonię nie można zatem narzekać, choć uczciwie przyznaję, że nie wszystkie pomysły zespołu do mnie przemawiają, zwłaszcza te na „robienie klimatu”.

Postęp, jakiego zespół dokonał w stosunku do „Sickening Erotic Fanaticism”, nie ogranicza się tylko do muzyki. Do składu powrócił oryginalny wokalista John Paoline, a wraz z nim cała paleta krzyków, wrzasków, rzygnięć, growli oraz naprawdę niskich bulgotów, które jednoznacznie zdradzają fascynację Demilich. Ponadto Amerykanie mocniej przyłożyli się do brzmienia i nagrali całość na miarę swoich czasów, więc jeśli coś z tej gmatwaniny dźwięków nam umknie, to przez własną nieuwagę, a nie kiepską produkcję. Nijak do tego wszystkiego nie pasuje kiepska okładka.

Jeśli macie słabość do zagranego na wysokim poziomie death metalu, który ma w sobie coś specyficznego i potrafi czasem czymś zaskoczyć, to Forensic nie będzie wcale głupim wyborem. Druga płyta Mortal Decay potrafi dostarczyć ciekawych doznań, choć upychanie jej na czołowych pozycjach w rankingach typu „hidden gem” wydaje mi się lekką przesadą.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortaldecayusa

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

21 sierpnia 2023

Visceral Bleeding – Remnants Of Deprivation [2002]

Visceral Bleeding - Remnants Of Deprivation recenzja reviewW 2002 roku szwedzka scena death powoli zaczęła wychodzić z melodyjnego marazmu; do żywych powrócili niektórzy z klasyków (Grave, Unleashed), obrodziło też nowymi kapelami, spośród których niemała część odeszła od typowo sztokholmskiego brzmienia na rzecz wzorców północnoamerykańskich. Wśród tych młodych gniewnych zafiksowanych na punkcie brutalności i techniki byli również wywodzący się z Malmo Visceral Bleeding. Zespół, pomimo niewielkiego stażu i zaledwie jednej demówki, szybko trafił w szeregi Retribute Records i to właśnie dla Anglików nagrał debiutancki Remnants Of Deprivation.

Od pierwszych taktów „Spreader Of Disease (Burn the Bitch)” doskonale wiadomo, na kim Szwedzi się wzorują i jaki efekt chcieli uzyskać. Z mieszanki wpływów Cryptopsy, Suffocation, Cannibal Corpse (z okresu z Corpsegrinderem) czy Brpken Hope miała powstać muzyka gęsta, brutalna i intensywna: średnie i średnio-szybkie tempa, niekończący się atak technicznych riffów, trochę groove i wokalne wyziewy. No i cóż, rezultat, choć momentami odrobinę chaotyczny, nawet trzyma się kupy. Problem w tym, że całość Remnants Of Deprivation jest dość jednowymiarowa i bez wyrazu, a poszczególne utwory niczym specjalnym się nie wyróżniają, zbudowano je wokół bardzo podobnych schematów. Co prawda mógłbym wskazać na „Time To Retaliate” jako ten najsprawniej poskładany kawałek (przy okazji najkrótszy), jednak z całej płyty najłatwiej zapamiętać trzysekundową (!) melodyjkę w „To Disgrace Condemned” zagraną na… banjo. Visceral Bleeding zaskakująco często (jak na 27-minutowy materiał) próbują urozmaicać utwory solówkami, ale trudno uznać choć jedną z nich za udaną, co jest o tyle dziwne, że ogólnie z obsługą instrumentów Szwedzi nie mają kłopotów.

Produkcja Remnants Of Deprivation trzyma niezły amerykański poziom, broni się zwłaszcza dużą selektywnością – teoretycznie żaden dźwięk nie powinien umknąć uwadze słuchacza. Teoretycznie, bo sama muzyka nie daje zbyt wielu powodów, by jej wnikliwie słuchać. Debiut Visceral Bleeding to dobrze zagrany, acz przeciętny i nudnawy materiał. Nic poza tym. Na swoje szczęście na kolejnych płytach zespół już pięknie się rozwinął.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Visceral-Bleeding/216670736573

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 sierpnia 2022

Raise Hell – Wicked Is My Game [2002]

Raise Hell - Wicked Is My Game recenzja reviewZespół, którego łatwo można by posądzić o koniunkturalizm, a który tak naprawdę po prostu chciał grać swój ukochany Thrash na różne sposoby, w zależności od humoru. Tak więc, z płyty na płyty ekipa ta flirtowała z różnymi odmianami. Czy to Black/Death, czy to Death 'n' Roll, jak nieco w tym przypadku. Choć można się spotkać z opiniami, że na tym albumie nie brakuje wpływów Power Metalu. Możliwe, nie znam się.

Bądź co bądź, podstawą gatunkową tej grupy jest Thrash, ale zdecydowanie lubujący się w nowoczesnej ostrości, opartej bardziej na Melo-Death, niż na klasycznych Thrashu z lat ‘80. Tym razem zespół poszedł zdecydowanie bardziej w kierunku piosenkowości i melodii, a trzeba im oddać, robią to doskonale, z głową i ze smakiem, więc nawet jeśli kogoś odstraszyłaby łatka stylu hybrydowego, tutaj może odetchnąć z ulgą – album jest stworzony przez ludzi kochających Metal, dla fanów Metalu.

Ciężko jest wyróżnić ulubiony kawałek, bo taki tytułowy numer albo piosenka otwierająca (i zaczynająca płytę od przerobienia motywu z Halloween), zdają się być tymi najlepszymi. Ale z drugiej strony, jakakolwiek inna kompozycja w niczym nie jest gorsza, gdyż album trzyma stały poziom i nie schodzi poniżej 100% miodności.

Może jestem nadmiernie bezkrytyczny, ale rzadko zdarza mi się słuchać muzyki tak pełnej entuzjazmu i zwyczajnej radości z grania. Bardzo imprezowa muzyka, może brakuje czegoś genialnego czy ambitnego, ponadczasowego, ale nie zawsze tego się oczekuje od zespołu. Czasami chce się dostać dawkę porządnej jazdy bez trzymanki, ale zrobionej z głową.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/raisehell666
Udostępnij:

11 października 2014

Susperia – Vindication [2002]

Susperia - Vindication recenzja okładka review coverDrugi album norweskiej supergrupy rozczarowuje. Po niespecjalnie oryginalnym, ale przyjemnym w odbiorze, debiucie, Vindication to krok wstecz. O ile bowiem pierwszy longplej wchodził lekko i można go było słuchać z autentyczną i nieudawaną radością wsiowego głupka, o tyle płytka numer 2 nieco męczy. Muzyka cały czas oscyluje w klimatach melodyjnego blacku z zapożyczeniami, pojawiły się jednak niepokojące elementy będące bliższe fińskiej szkole power/deathu aniżeli rasowego, norweskiego szatanowania. Z największym tylko trudem da się przegryźć przez nowe wokale, gdyż przywodzą one na myśl osławione popisy frontmana Vadera, co — jak sami doskonale wiecie — bram do nieba nie otwiera. W związku z tym cały album, miejscami bardzo przyzwoity i sensowny, mija pod znakiem walki z odruchem wyłączenia płyty. Tym sposobem potencjalnie dobry krążek idzie w odstawkę i wraca się do niego tylko w drodze wyjątku, tudzież by raz jeszcze przekonać się, dlaczego w pierwszej kolejności na owej półce skończył. A szkoda, bo gitary po raz kolejny zrobiono naprawdę przednio. Nie zawsze, bo wspomniany fiński power/death daje często o sobie znać z lekka odpustowymi zagrywkami, ale z drugiej strony wszystkie, nie tak rzadkie przecież, elektroniczne przeszkadzajki wyprodukowano właśnie na gitarach. (tu należy się czytelnikom małe sprostowanie łamane przez wyjaśnienie: w recenzji debiutanckiego „Predominance” pozwoliłem sobie użyć sformułowania „bombastyczne klawisze”, co należy rozumieć jako "gitary brzmiące jak bombastyczne klawisze") Coś jak niegdyś chłopaki z Pestilence przy okazji legendarnego „Spheres”, tyle że w całkowicie innych klimatach oczywiście. Ale kunszt pozostaje kunsztem, bez cienia wątpliwości. Vindication ma jeszcze jedną kardynalną wadę – wspomniane już zawczasu męczenie wora. Brzmi to tak jakby chłopakom zabrakło nieco polotu, ale w związku z terminami, alimentami, czy czymkolwiek tam jeszcze i tak postanowili wejść do studia i nagrać jakiś materiał. Vindication bardzo brakuje polotu i przebojowości swojego poprzednika, ale w tych nielicznych momentach, kiedy udaje się muzykom sprzedać jakiś kapitalny patent – sprzedają go naprawdę dobrze. Ogólnie rzecz ujmując – drugi album Susperii to kilka niezłych riffów, parę naprawdę zajebistych momentów (vide fantastycznie rzucone „bitch” na początku „Anguished Scream (For Vengeance)”), poza tym sporo zmarnowanego potencjału i raczej przeciętnej muzyki. Muzyki, która odrobinę bardziej dopieszczona, byłaby solidną porcją niezłej, może nie nadzwyczaj ambitnej, ale i nie prostackiej, muzyki w sam raz na leniwy wieczór. Niestety, wyszło tak, jak wyszło i Vindication bez większego żalu zalegnie na półce czekając na dzień, kiedy pamięć o nim zdąży na tyle zaginąć, że z powrotem zagości na słuchawkach. Czyli za dobrych naście miesięcy.


ocena: 6/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 lipca 2014

Neuraxis – Truth Beyond... [2002]

Neuraxis - Truth Beyond... recenzja reviewAlbum, na którym ostatecznie wykrystalizował się styl Neuraxis — brutalny i techniczny death metal ze szczyptą (na razie) polotu — robi dobre wrażenie od pierwszych, gęstych taktów. To, że mają niewąskie pojęcie o takim graniu udowodnili już wcześniej, na Truth Beyond… są tylko sprawniejsi, więc mordują z większą swobodą i rozmachem. Największy progres dotyczy jednak brzmienia, które nabrało odpowiedniej mocy i klarowności, przez co świetnie pasuje do takich łamańców. No ale nie ma się czemu dziwić, skoro skorzystali z miejsca schadzek największych kanadyjskich czaszkojebców z Gorguts i Cryptopsy na czele. Od strony technicznej wszystko jest w należytym porządku, toteż nawałnica dźwięków tłoczona pod sporym ciśnieniem w słuchacza przez Neuraxis musi się podobać. Żeby przypadkiem w trakcie słuchania nie wkradła się nuda, tudzież żeby odbiorca mógł nadążyć za zespołem, w połowie płyty pojawia się instrumentalna miniatura – akurat na złapanie oddechu i dojście do siebie przed jednym z lepszych kawałków. Oczywiście na samym „Structures” wypas się nie kończy, bo udanych uderzeń jest na Truth Beyond… znacznie więcej – ot choćby intensywne jebnięcie na początek w postaci „…Of Divinity” czy wkręcający gitarowym wirem „Reflections”. Pewną ciekawostką może być gościnny udział gromadki wokalmenów, spośród których świry z Cephalic Carnage poczynają sobie najfajniej. Album daje pojęcie o wielkim potencjale Neuraxis – tu jeszcze nie do końca wykorzystanym, ale to „nie do końca” i tak przekłada się na bardzo dobry materiał.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/neuraxismetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 czerwca 2013

Psypheria – Embrace The Mutation [2002]

Psypheria - Embrace The Mutation recenzja okładka review coverŻycie w swojej przewrotności pozwala przeżyć wszelkim core’owym gniotom, unicestwia zaś kapele niesztampowe, wnoszące do muzyki jakąś wartość, a już na pewno sprawiające frajdę słuchaczowi. Na to niestety żadnej rady nie ma i takim serwisom jak nasz pozostaje jedynie piętnowanie pierwszych i promocja drugich. Ostatnio demo wysrał się na From Zero To Hero, ja dziś pochwalę Psypherię. Naszym czytelnikom nazwa ta nie powinna być obca, jako że swego czasu na naszych łamach gościliśmy debiut tejże grupy. Dziś natomiast przyjrzymy się drugiej, i niestety ostatniej, odsłonie przedsięwzięcia pod nazwą Psypheria, zatytułowanej Embrace the Mutation. Kilka lat różnicy, przetasowania w składzie odbiły się oczywiście na muzyce; odbiły się jednak nie tyle czkawką, co innym smakiem. Najbardziej słychać to po gitarach, za które nie odpowiadał już John Oster, co nieco mnie zasmuciło. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, z nowym grajkiem pojawiły się nowe rozwiązania aranżacyjne, inne rozłożenie akcentów, inny feeling. Muzyka zbrutalizowała się, a na pewno odpompatyczniła, przez co bliżej jej do Nile niż Nocturnus (obie kapele posłużyły tu jako skrajne przykłady podejścia do technicznego deathu z klimatem niźli rzeczywiste, szczególnie Nile, skojarzenia). Nie znaczy to oczywiście, że klimat pierwszego krążka, tak bardzo nocturnusowego, wyparował, nie da się jednak nie usłyszeć różnic, które w przypadku debiutu były znacznie mniejsze. Z drugiej strony, przywołanie przeze mnie Nile nie było zupełnie bezpodstawne, bowiem wielokrotnie klimat Embrace the Mutation przywodzi na myśl pierwsze wypociny Sandersa & co. Udało się Psypherii połączyć dwa, wydawać by się mogło, niezbieżne klimaty: kosmiczny i pustynny w jeden, wielokrotnie bardziej dojmujący nastrój pustki i bezsilności. Nie zapominano oczywiście o klasycznych wstawkach, które przyjemnie wplatają się w deathowe struktury, a które tak dobrze słychać w „Insensate” oraz wstępie do „Cathartic Degeneration”. Nie zapomniano również o fanach (z podpisanym poniżej autorem tej recenzji) neoklasycznych popisów i praktycznie każdy z ośmiu utworów, w pewnym momencie obnosi się elegancką wprawką dla czteroręcznych. Nie ukrywam jednak, że najlepiej na krążku wchodzi mi „Taste the Dead”, a to za sprawą optymalnego połączenia wszystkich wspomnianych elementów, z dodatkowymi atutami w postaci dobrej linii melodycznej, warsztatowego mistrzostwa (co tyczy się oczywiście wszystkich numerów) oraz niesamowitego, zniewalającego, pięknego w zdegenerowany sposób klawiszowego riffu. Żeby nie było za cudownie, kilka łyżek dziegciu. Przede wszystkim realizacja, która w niektórych momentach woła o pomstę do nieba. Nie wiem, co zamierzał osiągnąć dźwiękowiec, wiem co osiągnął i boli mnie to okropnie – chaos w planach, dziwnie rozłożone akcenty i jeszcze dziwniej nagłośnione instrumenty. Słowem lub trzema: kulka w łeb. Bywa, że psuje to odbiór dość znacznie, nie na tyle jednak, by zmusić do wyłączenia. Drugim, co może boleć, a co niektórzy uznają za zaletę (ja się waham), to brak płynności, który objawia się wrażeniem ciągnięcia na siłę pewnych motywów i szarpaniem się o pozostanie zwartym, spójnym i klarownym. Mimo tych wad, Embrace the Mutation pozostaje naprawdę wyśmienitym, równie mocno niedocenionym krążkiem, dowodem na to, że jak się chce, to się da i można nagrać techniczny death z klimatem, od którego włosy na jajcach się prostują. A na koniec przypomniała mi się jeszcze jedna solóweczka: początek „Systemic Confrontation”, rzekomy fałsz, dwie linie gitar splatające się w wypaczonej harmonii, klasyczne akcenty – trudno dziś o coś równie oryginalnego. I taka konstatacja na koniec – z Embrace the Mutation jest jak z układem niniejszego tekstu: na koniec, mimo wspomnianych wad, w głowie, jak w dowcipie ze Stirlitzem, pozostaje bardzo pozytywne wrażenie.


ocena: 8,5/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 grudnia 2012

Immolation – Unholy Cult [2002]

Immolation - Unholy Cult recenzja okładka review coverNiemałym zaskoczeniem było to, że Unholy Cult pojawił się w sklepach w niecałe dwa lata po „Close To A World Below”. Wszak rzecz dotyczy zespołu, który chcąc nie chcąc „upodobał” sobie dłuższe przerwy między kolejnymi płytami. Zatem jaki jest piąty krążek Immolation? W moim mniemaniu tradycyjnie stylowy, znacznie bardziej melodyjny, całościowo odrobinkę szybszy i… death metalowy w klasycznym rozumieniu. Nadal mamy do czynienia z kurewsko technicznym napierdalaniem, nieprzebraną gęstwiną popieprzonych riffów, nagłych zmian tempa i mnogością innych typowych dla nich zagrywek, ale to wszystko podano w przystępniejszy sposób (co nie oznacza, że fani power/heavy czy gothiku się w tym zakochają) i opatrzono pełnym, soczystym brzmieniem. Standardowo za to dostajemy osiem numerów – raz szybszych, raz wolniejszych, w których proporcje te mniej więcej się równoważą. Mnie i tak jak zwykle rozpierdalają te bardziej motoryczne i walcowate fragmenty jak np. w „Reluctant Messiah” czy „Unholy Cult” ze znakomitym melodyjnym motywem gdzieś w połowie jego trwania. No, ale żeby nie było, że się stary i zgrzybiały robię (choć to prawda), to ciśnienie podnoszą mi także skrajnie wyziewne „A Kingdom Divided” i „Sinful Nature” oraz oczywiście hiciorski „Of Martyrs And Men”. Zajebiste wrażenie psują tylko nieco zbyt długie (i niepotrzebne) wyciszenia kilku wałków – niby nic takiego, ale robi się „pstryk” na następny. Teksty zwyczajowo walą po mordzie, zaś szczególnie ciekawe myśli zawarto w kawałku tytułowym, „Sinful Nature” i „Bring Them Down”. Wspomniana wyżej „deathmetalowość” albumu objawia się w łatwo (mimo wszystko) przyswajalnych strukturach, brzmieniu (zupełnie inne niż na poprzedniej produkcji) oraz zmniejszeniu pierwiastka chaosu w kompozycjach. Na Unholy Cult chaos to już praktycznie tylko zajebiste solówki i łamańce Alexa. Konkludując – płyta „normalniejsza”, ale nadal nie dla każdego. Fanów na pewno zadowoli!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 września 2012

My Dying Bride – For Darkest Eyes [2002]

My Dying Bride - For Darkest Eyes recenzja reviewSprawa jest prosta jak metalówka-inteligentka – odświeżona wersja For Darkest Eyes to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów My Dying Bride! Może i koncert z Krakowa jest wszystkim doskonale znany (swego czasu nawet kilka razy wyemitowała go telewizja publiczna!), ale zapewniam, że zawsze ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. Faktem jest, że realizacja odbiega nieco od dzisiejszych standardów, ale jakichś większych zgrzytów nie ma i da się spokojnie dotrwać do końca, szczególnie że warto. Dobór kawałków jest doskonały, mamy tu największe hity zespołu z trzech płyt i epki: „A Sea to Suffer In”, „The Cry of Mankind”, „Your River”, „Your Shameful Heaven”, a na zakończenie solidny wyziew w postaci „The Forever People”. Już dla samego koncertu warto to dvd nabyć. A są jeszcze dodatki! I tu chyba przesadzili, bo jest ich ponad dwie godziny!! Ale mawiają, że od przybytku głowa nie boli, co najwyżej żołądek. Na początek wszystkie (jest ich sześć) teledyski z lat 90-tych, od epkowego „Symphonaire Infernus Et Spera Empyrium” po „For You” z „Like Gods Of The Sun”. Kapitalnie prezentuje się sekcja z archiwaliami. Władowano tam m.in. świetny i profesjonalnie zarejestrowany występ z Dynamo Open Air z 1995 (po dwa numery z drugiej i trzeciej płyty – pyszności!) oraz niezły rodzynek w postaci całego (!) koncertu z Willem II z 1993. Szczególnie ten drugi, choć wybitnie niedoskonały pod względem technicznym (tragiczne brzmienie werbla), stanowi solidną prezentację zespołu z wcześniejszej fazy działalności. O takim szczególiku jak galeria zdjęć (w tym kilka wyjątkowo głupawych) i grafik szerzej wspominać nie trzeba. Czyli wszystko jasne – For Darkest Eyes to łakomy kąsek dla wielbicieli Brytyjczyków, także tych bardziej ortodoksyjnych, dla których po wydaniu „34.788%… Complete” zespół się skończył.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 marca 2012

Enter Chaos – Dreamworker [2002]

Enter Chaos - Dreamworker recenzja okładka review coverO ile mnie pamięć nie myli, to właśnie Enter Chaos zainicjował w Polsce wysyp „gwiazdorskich super projektów”. Bez gwiazd w składzie – taka lokalna wariacja. No bo spójrzmy na listę dziesięciu (sic!) muzyków biorących udział w tym zagadkowym przedsięwzięciu – jest tu ktoś z dużym nazwiskiem? Ano nie. Są panowie z Demise, ale ich mogę zaliczyć tylko do zajebistych, do znanych już nie. W każdym razie całe to (przypadkowe?) towarzystwo zmajstrowało płytę z dziewięcioma autorskimi kawałkami utrzymanymi w konwencji melodyjnego szwedzkiego death metalu oraz z niezrozumiale udziwnionym coverem jednego z największych hitów At The Gates. Płytę, która — jak nietrudno się domyśleć — do najspójniejszych (bo w sumie każdy gitarniak próbował ugryźć temat od innej strony) ani najoryginalniejszych na świecie nie należy. Dreamworker to granie nawet na niezłym poziomie, bo instrumentaliści dość sprawni, wokal Marty też bez zarzutu, ale przebłysków mamy tu raczej niewiele. Pewnym plusem jest to, że materiał jest szybszy i brutalniejszy niż twórczość typowego przedstawiciela tego gatunku ze Skandynawii. Gorzej natomiast płyta wypada od strony realizatorskiej, bo brzmienie uzyskane w Hertzu nijak się ma do muzyki. Może to wina pośpiechu, może braku sprecyzowanej wizji, ale faktem jest, że brakuje tu czytelności i przestrzeni, którymi powinna charakteryzować się taka muzyka. Album słuchalny, ale niezbyt często i bez przesady.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.ec.themetal.net
Udostępnij:

29 stycznia 2012

The Crown – Crowned In Terror [2002]

The Crown - Crowned In Terror recenzja reviewOgień! Tak można w skrócie określić Crowned In Terror. Chcąc powiedzieć coś więcej, trzeba zacząć od zwrócenia uwagi na dużą ilość szybkiej, energetycznej i dość technicznej napierduchy. Szwedzi nie zmienili zbytnio swego stylu, ale po prostu więcej tu death metalu niż thrash’u, choć sam feeling pozostał nienaruszony (za co im chwała), dzięki czemu płytki słucha się wybornie. Agresywność materiału podbija wokalami doskonale znany Tomas Lindberg, którego histeryczne wrzaski bardzo ładnie ozdobiły muzykę Korony. Brutalizacja dźwięków nie zniszczyła na szczęście innej cholernie atrakcyjnej ich cechy – melodyjności. I tak oto przez 43 minuty The Crown napieprza nie bezmyślną ścianą hałasu, a niemal samymi wyraźnymi hiciorami z odrobiną walcowania. Koniecznie trzeba wyróżnić „The Speed Of Darkness”, bo to jeden z największych wypasów w twórczości Szwedów – super chwytliwy, fajnie blastujący i wciągający do wokalnego współudziału czepliwym tekstem. Ponadto świetnie prezentują się „Crowned In Terror”, „Under The Whip”, „Out For Blood”, „Satanist” i „Immortal Rites”, ups, sorki – „Death Metal Holocaust”. Album leci bezproblemowo, do tego często można sobie pośpiewać z zespołem, więc nadaje się do długotrwałego katowania, tym bardziej, że znakomicie ładuje baterie.

Teraz warto skrobnąć kilka słów na temat Crowned Unholy, czyli udoskonalonej wersji tego samego materiału wydanej dwa lata później. Poprawiono brzmienie (różnica jest wyraźna), zapodano drobne zmiany w aranżacjach oraz — co jest główną przyczyną wydania tej płytki — wrzucono wokale Johana Lindstranda. Niecodzienny to zabieg, jednak The Crown zaryzykowali i źle na tym nie wyszli. Kurwa! Efekt jest jeszcze lepszy niż w przypadku oryginalnej wersji! Jakkolwiek zajebiście Tomas by się nie spisał (a spisał się zajebiście), to Crowned Unholy potwierdza, że najlepiej do zespołu pasuje Elvis. Ba, w jego wykonaniu nawet „The Speed Of Darkness” wymiata bardziej, w co trochę trudno uwierzyć. Jeśli kogoś nie przekonuje do zakupu udział Johana, to może skusi go dodatkowe dvd z godzinnym koncertem promującym „Possessed 13” zarejestrowanym na jakimś niemieckim zadupiu. Zespół zagrał w żenujących warunkach (ledwie się mieszczą na „scenie”) i przy dupnej publice, ale wypadli i zabrzmieli jak należy. Do sklepów!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thecrownofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 stycznia 2012

Lost Soul – Übermensch (Death Of God) [2002]

Lost Soul - Übermensch (Death Of God) recenzja okładka review coverLost Soul już na wspaniałym debiucie pokazali światu, że są ekipą konkretną i wyjątkowo ostro napierdalającą. Nic więc dziwnego, że przy drugiej płycie zdecydowali się na odświeżenie stylu poprzez bluesowe ballady z wpływami bengalskiego folkloru i najmhroczniejszegho gotyku w wamphirzej dupy… Jasne, takiego wała! Oczywistym jest, że Übermensch (Death Of God) to także rzeź – zwykle krótkie i bardzo intensywne utwory, pełne blastów, zmian tempa, blastów, ekstremalnych solówek, blastów, czepliwych riffów, a jak miejsca zostaje to jeszcze kilku balstów. To, co wyraźnie odróżnia ten krążek od poprzedniego to udział klawiszy – występują w znacznie większej ilości w „normalnych” utworach (jest ich osiem), i choć nie wygrywają jakichś imponderabiliów to dają radę, jednakże bez nich płyta pewnie wiele by nie straciła. Oprócz tego mamy aż cztery intorsy/przerywniki tylko z udziałem elektroniki. Podejrzewam, że ich obecność uzasadniona jest tylko chęcią „rozciągnięcia” materiału, bo bez nich były cholernie krótki (co przy takiej intensywności i tak nie przeszkadza). Wracając do „normalnych” kawałków, trzeba wspomnieć, że pomimo ciągłej gonitwy nie zlewają się one w jeden nijaki kloc. Übermensch (Death Of God) to wiele odcieni brutalnej sieczki z jednym walcowatym i bardzo klimatycznym wyjątkiem w postaci „Soul Hunger”. Pewne zastrzeżenia można mieć do brzmienia, bo chociaż album produkował Arek Malczewski, to końcowy rezultat nie powala; brakuje większego ciężaru, masywności i przestrzeni. Mimo to płytki słucha się przyjemnie, nie jest co prawda tak dobra jak „Scream Of The Mourning Star” ale i tak to kawał porządnego grzańska.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lost.soul.poland

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 sierpnia 2011

Behemoth – Zos Kia Cultus [2002]

Behemoth - Zos Kia Cultus recenzja okładka review coverPo tym, jak „Thelema.6” niespecjalnie mnie skopała, po Zos Kia Cultus wybierałem się z pewnym ociąganiem (to może też mieć jakiś związek z lenistwem, ale co tam) i bez wielkich nadziei. Szybko się okazało, że niepotrzebnie, a płyta do dziś jest jedną z najlepszych w bogatym dorobku Behemoth. Album ten to kawał solidnego, wymagającego (od słuchacza) i brutalnego death metalu w konwencji nieco odmiennej od średniej gatunkowej, acz baaardzo mocno osadzonego w twórczości takich jednych sławnych z Ameryki. Oczywiście chodzi o Morbid Angel (i głównie krążek „Domination”), którymi fascynacja sięgnęła zenitu właśnie na Zośce. Ma to swoje plusy, minusy także, ale tych pierwszych jest zdecydowanie więcej – naturalnie jak ktoś lubi ekipę z Florydy. Dobrze wypadają melodyjność i czytelność większości motywów, częste zmiany tempa (z przewagą tych solidnie dopierdolonych, znaczy szybkich), solówkowe rzeźbienie, zróżnicowane wokale oraz techniczne wywijasy. Po przeciwnej stronie mamy dobre, ale raczej stonowane brzmienie (ponownie kłania się „Domination”) z nieco przytłumionymi gitarami (siódemki…) i płytkim werblem, zupełnie niepotrzebne elektroniczne przeszkadzajki oraz kawałki, za wielkim przeproszeniem, instrumentalne. Minusy nie przesłaniają plusów, więc jest OK. Mnie tu najbardziej roznoszą następujące numery: „As Above So Below”, „Here And Beyond”, „Blackest Of The Black” (na polski to się tłumaczy: „ciemno jak w dupie u Murzyna”), „No Sympathy For Fools”, „Zos Kia Cultus”, „Typhonian Soul Zodiack” oraz chyba najbardziej morbidowy w zestawie „Heru Ra Ha: Let There Be Might” – czyli, jak widać, wymieniłem prawie cały program płyty! Kurwa! To jest naprawdę niezłe i zapewnia godziwą estetyczną ucztę. A propos estetyki, warto także wspomnieć o oprawie graficznej, bo ta — szczególnie w wersji digipack — nadal robi spore wrażenie i doskonale uzupełnia się z napakowanymi magiją tekstami. Zos Kia Cultus pod względem „ulubioności” stawiam na równi z „Satanicą” i „The Apostasy", tworzącymi elitarny top, do którego pozostałe płyty Behemoth nie mają startu.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

8 lutego 2011

Nile – In Their Darkened Shrines [2002]

Nile - In Their Darkened Shrines recenzja reviewNile, sensacja końca XX wieku (coś dla Wołoszańskiego?), w drodze na wierzchołek death metalowej hierarchii wykonali zaledwie trzy, ale za to znaczące kroki, z których oczywiście In Their Darkened Shrines jest tym najpewniejszym, najdoskonalszym, najlepiej przemyślanym i w końcu najbardziej dojebanym. Co prawda zbyt długo na tym szczycie panowie nie pobyli, ale zawsze to coś – wszak nie każdy zespół może sobie wpisać w CV „przewodnictwo w gatunku”. No ale to temat na inne rozważania. Między recenzowanym krążkiem a „Black Seeds Of Vengeance” nie ma przepaści, pozornie nic się u Amerykanów nie zmieniło – In Their Darkened Shrines jest klasycznym rozwinięciem/dopieszczeniem stylu przy jednoczesnym zachowaniu wcześniejszego klimatu. Jednak raczej nikt zachwycający się w swoim czasie „dwójką”, nie przypuszczałby, że muzycy Nile znajdą u siebie aż tyle elementów do poprawy i przebudowania. Duet Karl-Dallas w sposób bezbłędny wykorzystał czas przeznaczony na opracowanie materiału, co zaowocowało niemal godzinnym, przesiąkniętym bliskowschodnią mistyką albumem, który mimo wielu skrajności i olbrzymiej różnorodności ekscytuje w każdej cholernej minucie trwania. To musi budzić podziw, bo stworzeniem zarówno długaśnego jak i fascynującego death metalowego krążka mogą pochwalić się naprawdę nieliczni. Nile ta sztuka się udała z nadzwyczajną łatwością, bo nie dość, że poszczególne utwory są zajebiście zaaranżowane (kapitalna dynamika niezależnie od ich „klimatycznego” charakteru), to ustawiono je tak zmyślnie, że nie ma w nich (czy pomiędzy nimi) miejsca na ziewanie, dłubanie w nosie, czy wyskok do kibelka. Jednocześnie wszystko brzmi świeżo, przejrzyście, dosyć naturalnie i… po prostu fajnie. Czy trzeba dodawać, że tak spreparowanej muzyki słucha się wprost wybornie? Wiadomo, że gitarniacy znad amerykańskiego Nilu rozwinęli się technicznie i przebierają tu paluchami wyjątkowo sprawnie, ale to, co zrobił przechuj wagi ciężkiej, Tony Laureano, to już jebane mistrzostwo świata! Nie chodzi mi tu wcale o uskuteczniane tempa (choć te bywają naprawdę okrutne – przykładem świecą „Execration Text”, „Wind Of Horus”, „Churning The Maelstorm”, „Kheftiu Asar Butchiu”…), ale o masakryczną intensywność granych przez niego partii – są ubergęste nawet w najwolniejszych fragmentach i przepełnione taką dozą inwencji twórczej, że kopara opada. Słowa tego nie oddadzą, to trzeba usłyszeć! Nie mam wątpliwości, że bez jego wysiłków In Their Darkened Shrines nie urywałby łba w sposób tak drastyczny. Bardzo bym chciał, żeby Nile jeszcze kiedyś chociaż otarli się o formę zaprezentowaną na tym albumie i znów porozstawiali wszystkich po kontach przepełnionej sceny. Szanse na to (czy jakąkolwiek większą ewolucję) niewielkie i pewnie prędzej mnie skarabeusze od środka zeżrą, niż do tego dojdzie. Na szczęście pozostaje mi wybitny krążek numer trzy, którym bez litości rozpierdolili wszystko i wszystkich.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.nile-catacombs.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 stycznia 2011

Disgorge – Consume The Forsaken [2002]

Disgorge - Consume The Forsaken recenzja reviewPierwsze chwile z Consume The Forsaken dają jasno do zrozumienia, że progresja nie była tym, na czym amerykańskiemu kwartetowi szczególnie zależało przy okazji tej produkcji. Ba! Mniej wprawne ucho może uznać, że to po prostu reszta materiału nagranego podczas sesji „She Lay Gutted”. Naturalnie styl zespołu pozostał niezachwiany – krwiście antychrześcijański brutal death metal, ale podskórnych różnic jest trochę, do tego wyraźnie wpływają one na odbiór płytki. Ot choćby brzmienie – jest brutalniejsze i dużo bardziej czytelne, a to ma spore znaczenie przy mocniej poszatkowanej muzyce. Amerykańce bowiem dołożyli do pieca i co mieli zagrać, zagrali szybciej, intensywniej, pamiętając jednak o drobnych (tak drobnych, że w zasadzie niezauważalnych) zmianach tempa i szczypcie ciężkiego walcowania. Jak więc widać, pod względem „rzeźniczości” wszystko jest w należytym porządku. Teraz garść zmian, na których, w moim mniemaniu, Disgorge nieco się przejechali. Przede wszystkim nowy wokalista ponad wszelką wątpliwość nie jest tak uzdolniony jak Matti Way. Jasne, A.J. Magana zapodaje zawodowy bulgotliwy growl, ale czyni to raczej jednowymiarowo, bez urozmaicania konwencji w takim stopniu, jak jego znamienity poprzednik. Zbyt jednostajne wokale zwykle spłaszczają muzyczny podkład i tak też jest w tym przypadku, tym bardziej, że tekstu do odśpiewania pan Magana ma od zajebania. Można by przymknąć oko, wszak to powszechne w tym gatunku, gdyby nie to, że nakłada się na to kolejny problem – długość płyty. Consume The Forsaken trwa, uwaga!, aż 32 minuty. Jest to przynajmniej o jeden kawałek za dużo, a jak wiadomo – co za dużo, to monotonne. Bardzo ograniczona formuła czasowa „She Lay Gutted” odpowiada mi zdecydowanie bardziej, tymczasem Consume The Forsaken potrafi pod koniec nieco wymęczyć. Mimo wszystko Disgorge poradzili sobie tu lepiej niż większość ich kolegów po fachu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDisgorge/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2010

Misteria – Universe Funeral [2002]

Misteria - Universe Funeral recenzja reviewDebiut ekipy działającej w cieniu Wielkiej Cipy był co najmniej udany i rokował nadzieje na porządnego następcę. I właśnie takim bardzo porządnym krążkiem jest Universe Funeral, czyli materiał nagrany i wydany jeszcze zanim Misteria rozlazła się w szwach jak malezyjskie obuwie przemysłowe. Przy drugiej płycie chłopaki nie poszli na kompromisy, nie wymiękli i nie powtórzyli się, za to skomponowali kawał (wyświetlacz mówi o 72 minutach, kłamczuszek…) dojrzałego, oryginalnego (jak na nasze warunki to nawet bardzo) i wymagającego grania, które mimo to szybko wpada w ucho i jest łatwe w odbiorze. Mamy tu mnóstwo ciekawych, niestandardowo z sobą połączonych pomysłów, które zapewne zostałyby zmarnowane, gdyby nie sprawni instrumentaliści – pod względem technicznym cała kapela wypada okazale, przy czym największy postęp dotyczy sekcji rytmicznej, zwłaszcza basu. Poszczególne kawałki są lepiej przemyślane i poskładane niż na „Masquerade Of Shadows” – drastyczne zmiany tempa i klimatu to standard, zjazdy od podszytego Morbid Angel death metalu do czegoś na kształt folku (choć raczej nie polskiego, bo polski folk to krowa srająca w poprzek drogi i stare baby skubiące w zakurzonej izbie koguta) też nie sprawiają zespołowi kłopotu, a najważniejsze, że te wszystkie skrajne elementy zupełnie nieźle trzymają się — skoro jestem przy folkowych skojarzeniach — kupy i nie sprawiają wrażenia posklejanych na siłę. Wachlarz skojarzeń rozpościerający się podczas słuchania Pogrzebu Wszechświata jest ogromny, bo obejmuje — poza wspomnianymi Morbidami — choćby Metallicę (słowa uznania za udane Hetfieldowanie i thrash’owy feeling tam, gdzie trzeba), Arcturus (podobnie wielka różnorodność wokalna, ale bez słodziutkich homo-zaśpiewów), Marduk (zagęszczenie sieczki), a na upartego i Brathanki (pamiętacie ich jeszcze?). Misteria robi z tych nazw solidny koktajl, dodaje szczyptę czegoś swojego i w efekcie powstaje agresywna i bardzo koncertowa (kto widział, ten przyzna mi rację) death-blackowa jazda z wieloma interesującymi odchyleniami i rozbudowanymi partiami wokalnymi (świetna robota Mańka!). Pozytywnie zaskakuje dość przejrzyste i ciężkie brzmienie – to zdaje się szczyt tego, co można było wycisnąć z Manek Studio. Do najciekawszych numerów zaliczyłbym: „Forever… Beautiful… Dead Smile” (chyba najlepszy ze wszystkich), „Visions And Memories”, „Scorn”, „Katharsis” i instrumentalny „Modern Immortal Past”. Na okrasę dostajemy dwa covery: „Cremation” tracącego u nas na popularności Kinga Diamonda oraz „Misirlou” odkopanej przez Quentina Tarantino kapelki Dick Dale And His Del Tones, oba bardzo udane. A sama płytka palce lizać!


ocena: 8,5/10
demo
Udostępnij:

20 czerwca 2010

Blind Guardian – A Night At The Opera [2002]

Blind Guardian - A Night At The Opera recenzja okładka review coverOstatni album Blindów w klasycznym składzie, z Thomenem na garach. Dzieło równie genialne i epickie co „Nightfall In Middle-Earth”, jednak chyba jeszcze bardziej spektakularne, bardziej operowe, oraz — co odczuwalne już od pierwszego przesłuchania — nastawione na stronę wokalną. Zresztą to nie jedyne zmiany, bo pokombinowali chłopaki za wszystkie czasy. Poprzedni krążek Bardów był absolutnie fantastyczny, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – powalał rozmachem, kompozycjami, kunsztem muzyków. Dla kapeli takie cudo oznacza generalnie dwie rzeczy; po pierwsze: „jesteśmy zajebiści i ludzie nas kochają” (czyt. jesteśmy bogaci), a po drugie: „co dalej?”. Z marketingowego punktu widzenia, arcydzieło to trochę strzał do własnej bramki, bo jak tu być zajebistszym niż zajebisty. Niestety wiele kapel zderzyło się z tą brutalną prawdą, gdy na nowym wydawnictwie nie udało im się osiągnąć nawet połowy z zajebistości wcześniejszego cudeńka. Ale nie Blindzi. A Night At The Opera jest bowiem albumem w równym stopniu absolutnym co poprzednik, choć akcenty są rozłożone inaczej. Zmianie uległa tematyka tekstów; Tolkiena zastąpiły motywy historyczne i antyczne, toteż przymiotnik „epicki” pasuje tu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wraz ze zmianą tematów, zmianie uległy też kompozycje, których klimat zbiega się bardziej z duchem utworu. Zrezygnowano też z idei concept albumu na rzecz zbioru mniej lub bardziej powiązanych ze sobą opowieści i historii. W związku z tym, albumu słucha się łatwiej, bo każdy utwór stanowi autonomiczną jednostkę. Można więc bez problemu oraz obawy utraty jakiejś części emocji słuchać tylko jednego, wybranego numeru, bez konieczności przerabiania całości materiału. Z drugiej jednak strony, album jest o wiele trudniejszy, gdyż stopień złożoności kompozycji jest imponujący, a niekiedy wprost przytłaczający. Nie wiem, ile jest ścieżek w poszczególnych kawałkach, ale myślę, że za każdym razem liczy się je w dziesiątkach. Tego się nie da ogarnąć za razem, ba, nawet za setką razy. Tym bardziej, że melodie są wymagające. Na domiar złego (ale tylko dla niektórych), album jest bardzo wokalny i są one w każdej możliwej postaci: chórki, dwugłosy, deklamacje, i co tam jeszcze może być. Mi głos Hasiego bardzo odpowiada, więc nie przeszkadza taka jego zwiększona dawka, wręcz bardzo cieszy. Szkoda tylko, że dzieje się to kosztem czytelności instrumentów, bo brzmią troszkę za słabo. Jednak nawet ciut gorsze brzmienie nie jest w stanie ująć błyskotliwości i polotu instrumentalistom, którzy utrzymali poziom z poprzednich wydawnictw, a nawet go podnieśli. Duet gitarzystów raz jeszcze pokazał swoją klasę i kolejny raz potwierdził swoją wartość. Jak już wspomniałem, muzyka spoważniała, stała się bardziej wymagająca, a przez to nie tak przystępna. Nie zmieniła się jednak bijąca z niej moc – posłuchajcie choćby „Battlefield” bądź „The Soulforged” by się o tym przekonać. Takich rzeczy nie da się podrobić czy udać, to dzieło geniuszu. A propos geniuszu – jeśli kiedykolwiek, jakikolwiek kawałek Blindów zasługiwał na miano genialnego, to bez wątpienia jest to „And Then There Was Silence”. W tym kawałku nie ma źle zapisanej nuty, źle brzmiącego dźwięku, choćby przeciętnej melodii. „Nightfall In Middle-Earth” to z pewnością dzieło życia Bardów, ale „And Then There Was Silence” to kwintesencja ich muzyki, muzyczne Maserati – bezdyskusyjny ideał. Wielu mówiło, że A Night At The Opera nie jest już tak dobry jak jego poprzednik, ale zapewniam was – mylili się.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 marca 2010

Exmortem – Pestilence Empire [2002]

Exmortem - Pestilence Empire recenzja okładka review coverBędzie krótko, bo i ten lekko przekraczający pół godziny krążek elaboratów nie wymaga. To jest po prostu ściana dźwięku – sieczka, z którą mogą się zmierzyć tylko zagorzali miłośnicy rzeźników pokroju Krisiun, Angelcorpse, Rebaelliun, Azarath czy Hate Eternal. Pozostali wiele ciekawego tu dla siebie nie znajdą, bo i poza łomotem wiele tu nie ma. Pestilence Empire to bezkompromisowy, wypełniony czystym napierdolem i kipiący od agresji album stworzony przez niezłych muzyków, którzy stawiają przede wszystkim na pokaz siły, a nie szpanowanie umiejętnościami – stąd też brak tu jakichkolwiek ozdobników. Właściwie jedyne, na co sobie z umiarem pozwalają, to zmiany tempa, ale akurat one nie rzucają się zbytnio w uszy, bo przez większość czasu słychać tylko blaaast i ryyyk, co czyni album dość jednowymiarowym. Jest to jakiś krok wstecz względem poprzedniego, bardziej nośnego krążka, ale widocznie tu założenia mieli inne. Szybko się przekonacie, iż materiał ociera się nieraz o ten poziom ekstremy, który może już fizycznie wymęczyć, głównie dlatego, że człowiek po prostu przestaje za kolesiami nadążać. Paradoksalnie płytki słucha się całkiem przyjemnie, jest stosunkowo odświeżająca i warto zaznaczyć przy niej opcję „ripit”. Do tego Duńczycy sprokurowane wespół z Tue Madsenem bardzo mocne i selektywne brzmienie, które jeszcze podnosi poziom brutalności. Warto mieć pod ręką!


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij: