Roman Rogowiecki – kojarzycie typa? Dziennikarz muzyczny, wielki autorytet i coś tam coś tam. Jakieś dwadzieścia lat temu brylował w teleszopach, zagadując gospodynie domowe hasłem: jakie płyty są najlepsze?, na co miał niezawodną odpowiedź: oczywiście składanki! Z podobnego założenia wychodzą wytwórnie. A gdy jeszcze nadarzy się okazja połączenia składanki z reedycją albo jakimś jubileuszem, to już w ogóle szał pały. Meisterwerk III to zebrane do kupy dwa debestofy My Dying Bride sprzed piętnastu lat oraz uzupełniająca zestaw płyta z — jak nazwa mylnie sugeruje — przebojami spłodzonymi przez Anglików w tak zwanym międzyczasie. W tym miejscu co bardziej dociekliwi zapytają, czemu tej nowej nie wydano osobno? Ha! Bo jako taka nie ma racji bytu – to produkt całkowicie chybiony, oderwany od realiów i przy okazji dość poważnie rozmijający się z ideą „best of”. Nie znaczy to, że w pakiecie ze starymi Meisterwerkami nabiera jakichś cudownych właściwości. Wręcz przeciwnie, spora część upchniętych tu utworów wypada naprawdę blado w konfrontacji z klasykami. Ba, nawet w obrębie trzeciego krążka różnice poziomu poszczególnych utworów bywają drastyczne — zestawcie sobie choćby „My Hope, The Destroyer” z „Feel The Misery” albo „Deeper Down” z „I Almost Loved You” — stąd też odbieram go jedynie jako drenujący kieszeń składak obrazujący przykry spadek formy zespołu. Jakby tego było mało, dla zagorzałych fanów Anglików (bo niby kto inny skusi się na Meisterwerk III?) nie ma tu zupełnie nic ciekawego – żadnych niespodzianek, alternatywnych wersji, coverów, demówek, czy czegokolwiek godnego uwagi z perspektywy szperacza. Wszystkie te utwory były bez problemu osiągalne, więc kto był jako tako zainteresowany, ma je już na innych wydawnictwach. Dwie pierwsze płyty prezentują się pod tym względem znacznie atrakcyjniej. Plus części trzeciej widzę tylko w fakcie, że postarano się o maksymalną przekrojowość tej zbieraniny – zamieszczono tu bowiem zarówno numery z longplejów, epek jak i eksperymentu o tytule „Evinta”. Niewielka to jednak pociecha, skoro przynajmniej połowa tych utworów w ogóle nie podnosi ciśnienia. Po stokroć odradzam nawet napaleńcom.
ocena: -
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net
inne płyty tego wykonawcy:
A to nie lepiej było skrobnąć reckę The Angel and the dark River czy Dreadfull Hours, których nie masz jeszcze na portalu niż marnować cenny czas życia na pisanie o nic nie wnoszących do dorobku MDB składankach? Ja różnymi koncertówkami czy składakami the best off nie zajmuję się w ogóle, bo szkoda na to czasu. No chyba że jest sporo nie publikowanego materiału na takich wydawnictwach, to wtedy warto o tym napisać. RadomirW
OdpowiedzUsuńAno lepiej, ale one potrzebują lepszego czasu, teraz takiego nie ma. Niemniej jednak warto opisać wydawnictwo nic nie wnoszące, wykazać jego bezsens i ostrzec przed zawartością.
UsuńTo ja może skrobnę kilka anegdotek o zespole. Generalnie, miałem wiele znajomych pseudo-metali, co byli ćpunami i zawsze chwalili MDB. Nigdy nie rozumiałem tego fenomenu, bo zarówno Paradise Lost, jak i Anathema było tryliard razy lepsze. Ale, jedna rzecz, jaką pamiętam to to, że Speckmann (z zespołu Master, pierwszy zespół Death Metalowy w ogóle) bodajże żalił się w wywiadach, że mając trasę z MDB, ekipa potrafiła podejść do niego i powiedzieć mu prosto w twarz "grasz do dupy, spierdalaj, nie graj z nami", po czym sabotowali mu występ wyłączajać prąd. Skąd taka arogancja? Otóż, grupa ta była od początku chołubiona. Jako kolejny przykład pamiętam, jak grupa Voice of Destruction z RPA miała się dostać do Peaceville, w odpowiedzi nie dostali się, ale dostali kilka promówek MDB z listem typu, że MDB to następna "Nirvana". Innymi słowy, ego, to oni mieli przeogromne. Życie zweryfikowało i MDB dzisiaj jest niczym, ale wciąż są ludzie, którzy szanują ten zespół. Ja wam mówię - NIE. Kijowa grupa, kijowa muza, zero klimatu, zero umiejętności. To widać, słychać i czuć. Już opeth jest lepszy
OdpowiedzUsuńmutant