Jakiś czas po premierze „Songs Of Darkness, Words Of Light” jeden z gitarzystów, bodaj był to Andrew, zapewniał o swej fascynacji nu-metalem i tego typu „rzeczami” oraz o chęci wprowadzenia takich wesołych nowinek do muzyki My Dying Bride. Oczywiście momentalnie wywołało to popłoch wśród fanów Brytyjczyków. Rzecz miała jednak miejsce pierwszego kwietnia i zgodnie z tradycją tego dnia, była po prostu dość głupawym żartem ze strony pana Craighana. Tak czy inaczej ziarno niepewności, czy — w bardziej skrajnych przypadkach — przerażenia zostało zasiane, więc niektóre ludziska musiały czekać do premiery i w recenzowanym właśnie albumie szukać potwierdzenia swych obaw. Już na początku można powiedzieć, że A Line Of Deathless Kings to po prostu płyta My Dying Bride i kropka. Lepszej rekomendacji raczej nie trzeba? Krążek jest utrzymany w klimatach „The Light At The End Of The World” i „Like Gods Of The Sun”, jednak znacznie mniej tu growli i szybkich/brutalnych napierduch (choć gdyby perkusista pokusił się o blast w końcówce „The Blood, The Wine, The Roses”, to byłby konkretny grind – nadrobili na „For Lies I Sire”). Dominuje dobrze znane powolne, melancholijne walcowanie, nierzadko poprzecinane charakterystycznymi dla Anglików wyciszeniami. Jedyną większą, i co tu dużo mówić — zaskakującą — zmianą jest bardzo bezpośrednia chwytliwość i melodyjność krążka. Pod tym względem na A Line Of Deathless Kings My Dying Bride dorównują starym dokonaniom kumpli po fachu z Cathedral. Szczytem przebojowości jest rewelacyjny „The Blood, The Wine, The Roses” – czegoś takiego Wyspiarze jeszcze nie mieli w swoim repertuarze! Coraz mniejszy jest natomiast udział instrumentów klawiszowych – jeśli kiedyś nadawały muzyce głębi, tak tutaj są jedynie tłem. Każdy fan zespołu bez mrugnięcia okiem spostrzeże brak „firmowych” długaśnych przejść i ogólnie niezbyt gęstą grę garów. Jest to spowodowane tym, że podupadającego na zdrowiu Shauna (przedłużająca się kontuzja kostki) zastąpił sesyjnie John Bennett, który niestety spisał się najwyżej dobrze. Reszta bez zarzutu – leniwe, ociężałe riffy, wyraźny bas i smutne zawodzenie Aarona. Przez większość kawałków przewija się temat miłości, czy to namiętnej czy utraconej, jednak częściej powiązanej z bólem i rozpaczą. Z numerów szczególnie godnych wyróżnienia wymieniłbym przede wszystkim przywoływany już tu nieraz „The Blood, The Wine, The Roses” (zapamiętajcie, bo warto!), „To Remain Tombless”, epkowy „Deeper Down” (ten riff!), „L’amour Detruit” i „Love’s Intolerable Pain”. Ogólnie jest z czego wybierać, bo do słuchania dostajemy ponad godzinę wybornej muzyki w znanym od lat stylu. My Dying Bride i kropka.
ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net
inne płyty tego wykonawcy:
w ktorym miejscu w całej dyskografii My Dying Bride były blasty, szybkich/brutalnych napierduch też nigdzie u nich nie zaobserwowałem.
OdpowiedzUsuńEh... As the Flower Withers? Turn Loose the Swans? The Light at the End of the World? The Dreadful Hours? I mowa tylko o longplejach.
Usuń