8 lipca 2012

Nile – At The Gate Of Sethu [2012]

Nile - At The Gate Of Sethu recenzja reviewOd dłuższego czasu jestem na diecie wybiórczo „beznilowej”, polegającej na unikaniu wszystkiego, co Amerykanie nagrali po trzeciej płycie – czyli z Kolliasem za garami, choć akurat on nie ma z tym nic wspólnego, wszak to przechuj jakich mało. Nooo i powiem wam, że ta przerwa zrobiła mi znacznie lepiej niż zespołowi, bo dzięki niej niewprowadzający ani grama nowości do twórczości kapeli At The Gate Of Sethu wszedł mi zupełnie nieźle, a w sporym stopniu nawet się spodobał.

To już siódmy album w ich dyskografii — co niemal z niedowierzaniem podkreśla we wkładce Sanders — a zarazem czwarty, którym utwierdzają mnie w przekonaniu, że jakiekolwiek ryzykowne zmiany stylu zupełnie ich nie interesują, a przełom, którego w swych początkach dokonali w death metalu, najpewniej już się za ich sprawą nie powtórzy. Powiedzmy to sobie jasno – o ile egipski Nil co roku czyni zaskakujące wycieczki poza główny bieg, o tyle ten amerykański uczepił się koryta jak zarząd PZPNu. Ma to poniekąd swoje dobre strony, bo każdy wie, czego może (należy!) się po nich spodziewać i nie musi drżeć w obawie o dyskotekowe remixy.

Pomimo konserwatywnego podejścia jego twórców, At The Gate Of Sethu jest dla mnie krążkiem bardziej zjadliwym od kilku poprzednich choćby dlatego, że zrezygnowano tu z paru zbyt już oklepanych (i przede wszystkim nużących!) schematów, ograniczono (ale nie wyeliminowano) osłabiające siłę wyrazu dłużyzny, a same riffy zyskały na chwytliwości. Ponadto całość sprawniej przepływa przez głośniki i nie męczy jednostajną nawałnicą. Gdyby jeszcze wywalili te etniczne instrumentalne miniatury… Ja wiem, że bez bliskowschodnich wpływów Nile to nie the true Nile, ale zupełnie wystarczyłyby motywy wyciskane z okrutną szybkością z gitar – wszak teraz muzyka jest melodyjna jak chyba nigdy dotąd (wystarczy sprawdzić „The Gods Who Light Up The Sky At The Gate Of Sethu” i „Supreme Humanism Of Megalomania”), a takie dopychane na siłę „klimaty” raczej jej nie służą.

Tak samo, jak nie służy jej podejrzanie spartolone brzmienie. Panowie ponownie nagrywali z Neilem Kernonem, na budżet — zgaduję — pewnie nie mogli narzekać, ale końcowy rezultat wypada znacznie poniżej wszelkich oczekiwań, bo zaledwie przeciętnie. Kapele z czołówki powinny wyznaczać pewne standardy – jak nie muzyczne, to chociaż produkcyjne. Może ja nie załapałem koncepcji, może to rutyna albo zmęczenie albo ostatnia płyta dla Nuclear Blast… ale z poziomu „Those Whom The Gods Detest” zjechali dość drastycznie. Mimo to uznaję At The Gate Of Sethu za naprawdę dobry materiał – solidnie brutalny, naturalnie techniczny, wpadający w ucho, choć do cna przewidywalny. Skłamałbym jednak pisząc, że rajcuje mnie bardziej niż ostatnie dokonania Hour Of Penance.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 komentarze:

  1. Bardzo fajna recenzja, jak zawsze. Z większością się zgadzam,ale żeby oceniać ostatni Hour Of Penance lepiej od " At The Gates of Sethu " ? Hmm .. O ile " Paradogma " jeszcze zabijała swoim feelingiem i rozwiązaniami, to już ostatni LP to dla mnie łupanina na jedno kopyto po której przesłuchaniu nic nie zostaje w głowie. Ale to tylko moja subiektywna opinia. Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie tyle ostatni co ostatnie - tak od "The Vile Conception". Odbierający siły ubój na całego. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń