Zawsze nieziemsko mnie bawiło, kiedy kapele same określały graną przez siebie muzykę, szczególnie, gdy posługiwały się nikomu wcześniej nieznanymi terminami. Dziś więc pod lupę trafi kapela powszechnie znana i ceniona, będąca ikoną w metalowym światku, a jednocześnie, z nieznanych bliżej powodów, bawiąca się w takie typologiczne durnoty. Lejdis end dżentelmen, przed państwem: „Ithyphallic Death Metal” w wykonaniu amerykańskich muzyków z Nile. Cała ta szopka ma wskazywać na tematykę tekstów, które od dawien dawna, czyli mniej więcej od czasów pierwszej EPki, związane są ze starożytnym Egiptem, jego wierzeniami i rytuałami. Nie jest to jednak powód, by tworzyć takie cudaczne nazwy, tym bardziej, że muzyka broni się sama. Rozumiem, gdyby tego typu pomysł wpadł do głowy jakimś garażowcom, którzy nie mając nic do zaoferowania, chcieliby się jakoś przebić i wepchać do playerów; ale nie wydaje mi się to ani mądre, ani konieczne, by za coś takiego zabierała się kapela, która, swego czasu, zrewolucjonizowała podejście do brutalnego deathu. I tu dochodzimy do sedna sprawy – Nile, przez ostatnią dekadę (z hakiem), gra muzykę, która nie zmienia się w wyraźnym stopniu. Nie można oczywiście nie doceniać „przełomowości” pierwszych longplejów: instrumentalnych interludiów, korzystania ze zróżnicowanego, mającego związek z tematem, instrumentarium, kapitalnej techniki i pomysłów aranżacyjnych, a jednocześnie zajadłej wściekłości i furii bijących z każdego dźwięku. Lecz teraz, po owej dekadzie, wydaje się to cokolwiek nieświeże. Nie mówię, że jest źle, ale nie cieszy już tak bardzo. To jest chyba problem tych wszystkich kapel, które wykreowawszy jakiś niepowtarzalny styl, po latach albo go nadal ciągną (niekiedy na siłę), albo zmieniają i się im wszyscy „true” fani do gardeł rzucają. Jest więc to poniekąd wina rynku i maksymy wielu jego uczestników: „tak źle, a tak niedobrze”. Błędne koło. Powracając jednak do ostatniego Nile’a należy raz jeszcze podkreślić, że Ithyphallic jest dobrym albumem, którego się nieźle słucha. Choć brutalność niekiedy gdzieś umyka, nadal ma się wrażenie, jakby chłopaki chcieli kogoś najebać. Riffowanie jest tak intensywne i lepkie od agresji, że po pewnym czasie uszy mogą boleć i prosić o przerwę. Zresztą praca gitar, jeden z mega-rozpoznawalnych i autorskich pomysłów chłopaków, choć może nie jest całkiem egipska, to jednak przypomina błąkanie się po katakumbach. Powinni to chyba opatentować. Podobnie ma się sprawa z garami – to, co wyczynia Kollias, niejedną mumię by ponownie do grobowca wpędziło. Istna nawałnica: wściekła, destruktywna i pozostawiająca totalne spustoszenie. I to jest cały Nile, od lat. Jak to się mówi „dobrze, ale…”.
ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.nile-official.com
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- HIDEOUS DIVINITY – Obeisance Rising
- HOUR OF PENANCE – Paradogma
0 comments:
Prześlij komentarz