Pierwszy album „nowego” Deicide to pozycja stosunkowo kontrowersyjna i wzbudzająca różne emocje, ale… Tak się jakoś składa, że w paru miejscach (czyli w sumie gdzie się tylko da) będę dorzucał przedrostek „naj”, bo w kontekście tejże płytki pasuje on dość dobrze, co jest dla mnie — przyznaję — pewnym zaskoczeniem. Pierwsza sprawa, jaka rzuca się w oczy to czas trwania płyty – ponad 38 minut! Kto by pomyślał, że zespół (już abstrahując od tego, że w innym składzie), który rzadko kiedy delikatnie wykraczał poza pół godziny, nagra tak długi materiał? I nie ma to nic wspólnego ze zmniejszaniem obrotów – w blastujących partiach szybkości są większe niż to wcześniej bywało, jednak mając w pamięci „kulisy” „Blizn krzyża” ujawnione przez Erica Hoffmana i kilka ujęć z DVD, mam wątpliwości, czy one aby na pewno są w pełni zasługą Steve’a. Ale chuj z tym, bo nakurw w takim „The Lord’s Sedition” naprawdę robi wrażenie. Po tym, co słychać na „When London Burns” obawiałem się także zbytnich zjazdów w stronę Cannibali, jednakże obecność Jacka zdradzają jedynie cannibalowskie riffy i motoryka kilku fragmentów, chociażby w numerze tytułowym. Jeśli już musiałbym porównywać, to wskazałbym na miks „Serpents Of The Light”, „Scars Of The Crucifix” oraz — w partiach solowych — Vital Remains. A zatem jest: szybko, brutalnie, chwytliwie (ale w sposób bardziej bezpośredni niż wcześniej). Przy okazji jest to najbardziej techniczny i złożony krążek Deicide. Trzeba dorzucić jeszcze jedną cechę, z którą w przeszłości rozmaicie bywało – różnorodność. Materiał nie jest bowiem oparty na ciągłej napierdalaninie; mamy tu sporo urozmaiceń w postaci średnich temp, a i pojawiające się zwolnienia są czymś przyjemnym. Natomiast solówki masakrują! Przy całym szacunku dla braci Hoffmanków, te tutaj rozpierdalają. Ralph i Jack odwalili doskonałą robotę, przez co płyty słucha się niejednokrotnie z wypiekami na twarzy. Panowie wprowadzili Deicide na wyższy poziom, w nowy wymiar. Szczególnie fenomenalne są popisy Santolli, polecam zwłaszcza te w „The Stench Of Redemption”, „Homage For Satan” i wspomnianym już „The Lord’s Sedition”. Kompletnie powala i kładzie na łopatki bardzo klimatyczne intro do tego ostatniego (ma ktoś skojarzenia ze Slayer?), czegoś takiego próżno szukać na poprzednich albumach. Benton ryczy chyba coraz bardziej niewyraźnie (czyżby sprawka wódy i trawy?), jednak nadal utrzymuje tu znany wszystkim poziom wściekłej brutalności. O tekstach nie ma się co rozpisywać, bo tytuły typu „Profanacja” czy „Hołd dla Szatana” mówią same za siebie, a przy okazji pokazują, że Glen niczego nowego w temacie nie wymyślił. Bardzo dobre, najlepsze z dotychczas osiągniętych jest brzmienie The Stench Of Redemption (chwalebny powrót Jim’a Morrisa!) – ciężkie ale niezwykle przejrzyste (nie znaczy tylko czystsze) i świeże. Dobrze, że tak się wreszcie stało, bo jest na płycie co uwypuklić. Wychodzi na to, że wszystkie obietnice związane ze „Scars Of The Crucifix” spełnili właśnie teraz. Z innym feelingiem, ale jednak. Można kupować w ciemno!
ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide
inne płyty tego wykonawcy: