Ha ha, ha ha, ha ha, nie… Tak bardzo śmieszny teledysk nakręcili muzycy przy okazji singla „1.618”, że nic, tylko sobie w łeb palnąć. A ileż tam autoironii, dystansu do siebie, dojrzałości wyrażonej nie traktowaniem własnej sztuki zbyt poważnie – nie sposób policzyć. I problem tylko taki, że zrobiono to tak sztucznie i tak bardzo na siłę, że efekt osiągnięto odwrotny od założonego. Podobnie chyba wyszło z całym Elements of the Infinite, bo pomimo pewnych zmian w muzyce, płyta wciąż prezentuje się co najwyżej średnio, i to mimo iż jeden, ale za to konkretny, patent zapowiadał naprawdę przyjemną ucztę. Z kapelą niestety pożegnał się gitarzysta Ryan Glisan – mało znany jegomość, ale z całkiem sporym talentem i ponadprzeciętnie sprawnymi paluchami, a jego miejsce zajął jeszcze mniej znany Michael Stancel i oczywiście słychać to przez cały krążek. Duet Burgess/Glisan był akurat jedną z tych rzeczy, które wartało zatrzymać, więc ubytek w tym miejscu, tak kluczowym w przypadku melo-techu, nie miał prawa wyjść kapeli na dobre. Stancel palce ma po prawdzie szybkie, ale tak ma wielu w tej branży, na kreatywność jednak i indywidualny szlif już nie wystarczyło. O ile „Formshifter” aż kipiał gitarami w najrozmaitszych konfiguracjach, o tyle w przypadku Elements of the Infinite mam wrażenie, że jakby ciszej w tych rejestrach. Trudno wybić się na gitarach, jeśli ich nie ma tam, gdzie być powinny. Dalej. Największą i najoczywistszą zmianą jest gościnny występ speca od orkiestracji i związane z tym faktem ukłony w kierunku takich tuz jak: Septic Flesh oraz Fleshgod Apocalypse, niekiedy nawet późnego Behemotha (vide „Tyrants of the Terrestrial Exodus” bądź „Gravimetric Time Dilation”). Otóż umyślili sobie Amerykanie, że uderzą nieco w symfoniczne rejony, co — samo w sobie — pomysłem jest oczywiście dobrym. Dobrym, jeśli dobrze zrobionym, a z tym bywa różnie. Taka mnie myśl bowiem prześladuje, że muzycy musieli szukać natchnienia w muzyce filmowej, szczególnie takiej ze smokami, wielkimi armiami i bitwami („Threshold of Perception” i „Genocide for Praise – Vals for the Vitruvian Man”, oraz — i tu jest pies pogrzebany — elektronice. Kilka fragmentów z pewnością zrobiłoby wieczór chłopaczkom w siatkowych podkoszulkach. No niestety tak właśnie brzmią niektóre orkiestracje. Brakuje im cojones, ot co. To co nie uległo zmianie od poprzedniego krążka, to szczególny rodzaj niemocy twórczej, który polega mniej więcej na tym, że detale są dopracowane do perfekcji, natomiast całość kupy się nie trzyma i przez znaczną część krążka muzyka wiedzie donikąd. Nie brzmi to tak źle w przypadku poszczególnych kawałków słuchanych pojedynczo, ale kiedy odpala się płytę, i w dodatku zapętla, wszystkie niedociągnięcia kompozycyjne widać jak na dłoni. Płyta ma tendencje do dłużenia się, ewentualnie do nie zapadania w pamięć. Momenty takie jak w „Dyson Sphere” przy początku, bądź refren „The Phylogenesis Stretch” nie powinny zostać w ogóle skomponowane, bo po prostu są słabe. Takich kwiatuszków jeszcze kilka się znajdzie, ale już te dają przedsmak tego, do czego zdolni są chłopacy z Allegaeon. Problem Elements of the Infinite leży w lenistwie i niezdecydowaniu. Lenistwie, bo nie chciało się muzykom porządnie przysiąść nad utworami, żeby oferowały coś więcej niż gatunkowe klisze przyozdobione gitarami, a niezdecydowaniu, ponieważ pomysł z usymfonicznieniem albumu okazał się równie słuszny, co zrealizowany na pół gwizdka. Chcieli dobrze, chcieli dużo i na chceniu się w wielu przypadkach skończyło.
ocena:
6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook:
www.facebook.com/allegaeon
inne płyty tego wykonawcy: