Ujmując sprawę w telegraficznym skrócie stwierdzam, że wydawnictwo rozczarowuje. Po raz kolejny okazuje się, że książki nie powinno oceniać się po okładce, bo można się mocno przejechać. Ja się przejechałem, niestety nie w tą stronę, co chciałem. A było to tak. Nie pamiętam już gdzie i kiedy, najpewniej z pół roku temu na youtube, natknąłem się na utwór pt. „Iconic Images”, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Tak dobrego, żywego, mocnego a jednocześnie melodyjnego, perfekcyjnie odegranego technicznego melo deathu nie słyszałem od czasów wczesnego Arsis. Ach ta motoryka, te riffy, ach jaka solówka – gitary najzajebistsze z zajebistych, ochy i achy na prawo i lewo. Oceniając po kawałku – album roku jak w mordę strzelił. Tak właśnie wtedy myślałem i byłem gotów dać się pokroić za to. I dziś pisałbym tą reckę niespiesznie rzucając palcami o klawiaturę. Chuj, koniec z zarzekaniem się i stawianiem na szali własnych członków! Prawda jest niestety bolesna jak czterogodzinna sraczka – poza „Iconic Images”, Formshifter oferuje jeszcze tylko jeden w miarę dobry utwór – „Behold (God I Am)”, jeden w miarę rozpoznawalny (i to tylko ze względu na blackowy początek) – „From the Stars Death Came” i całą masę przeciętnego melodyjnego deathu. Wygląda to tak, jakby cały wysiłek twórczy skupił się na „Iconic images”, na resztę starczyło jedynie rzemiosła. Nie można bowiem zarzucić Amerykanom, że nie wiedzą jak grać. Instrumenty mają opanowane perfekcyjnie, szczególnie wiosłowi, mniej basista, którego niewiele słychać, ale generalnie wiedzą jak grać. Szkoda tylko, że nie potrafią skomponować niczego więcej niż kolejne, przeciętne melo deathowe wprawki. Doskonały przykład przerostu formy nad treścią. Naprawdę żałuję, że przy takim warsztacie, nie powstało dzieło na miarę „A Celebration of Guilt” wspomnianego już Arsis (które uważam za najlepszy krążek Malone’a i spółki). Kompozycyjny średniak, powielający kolejny raz wyświechtane jak uda współczesnej gimnazjalistki schematy gatunku. Powtórzę raz jeszcze – jeśli szukacie czegoś świeżego, to szukajcie dalej, bo tu nic nie ma (poza „II” oczywiście). Żeby jednak oddać sprawiedliwość muzykom, szczególnie gitarzystom – kilka słów o warsztacie. Basistę przemilczę, bo najpewniej pożyczony z jakiejś chałtury. Wokale też nie powalają – typowe deathcore’owe growle, ale przynajmniej je słychać. Kilka ciepłych słów należy się sesyjnemu garowemu, który napierdala jak robot, z szybkością i precyzją dentystycznego wiertła, równo jak maszerujący Wermacht, słowem – jebany automat. A jednak ziom z krwi i kości. Niezły. Ale prawdziwe cacuszko to duet wiosłowych: Burgess/Glisan. Tylko oni, ale niestety nie zawsze, wyciągają ten krążek z dołu przeciętności, bylejakości i ogólnego fuj. Trudno jednak oczekiwać, by kilka dobrych riffów, słownie cztery, może pięć solówek, parę klimatycznych unpluged’ów utrzymało krążek na powierzchni dłużej niż przez chwilę. „Iconic Images”, „Behold (God I Am)”, „Twelve - Vals for the Legions”, „Secrets of the Sequence” – to tam możecie zajrzeć w poszukiwaniu dobrych gitar. I ogólnie wszystkiego, co tak naprawdę oferuje album. Co prawda trzeba się będzie przebić przez sporą część przeciętnego jak przysłowiowy Kowalski kawałka, ale w sumie warto. Co się zaś tyczy ogółu, to kupić można, posłuchać od czasu do czasu nie zaszkodzi, twardogłowi pewnie dzielnie wezmą na klatę całość. Większość jednak przesłucha z dwa razy i odstawi na półkę na jakiś czas.
ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/allegaeon
inne płyty tego wykonawcy:
0 comments:
Prześlij komentarz