Ostatni album Blindów w klasycznym składzie, z Thomenem na garach. Dzieło równie genialne i epickie co „Nightfall In Middle-Earth”, jednak chyba jeszcze bardziej spektakularne, bardziej operowe, oraz — co odczuwalne już od pierwszego przesłuchania — nastawione na stronę wokalną. Zresztą to nie jedyne zmiany, bo pokombinowali chłopaki za wszystkie czasy. Poprzedni krążek Bardów był absolutnie fantastyczny, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – powalał rozmachem, kompozycjami, kunsztem muzyków. Dla kapeli takie cudo oznacza generalnie dwie rzeczy; po pierwsze: „jesteśmy zajebiści i ludzie nas kochają” (czyt. jesteśmy bogaci), a po drugie: „co dalej?”. Z marketingowego punktu widzenia, arcydzieło to trochę strzał do własnej bramki, bo jak tu być zajebistszym niż zajebisty. Niestety wiele kapel zderzyło się z tą brutalną prawdą, gdy na nowym wydawnictwie nie udało im się osiągnąć nawet połowy z zajebistości wcześniejszego cudeńka. Ale nie Blindzi. A Night At The Opera jest bowiem albumem w równym stopniu absolutnym co poprzednik, choć akcenty są rozłożone inaczej. Zmianie uległa tematyka tekstów; Tolkiena zastąpiły motywy historyczne i antyczne, toteż przymiotnik „epicki” pasuje tu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wraz ze zmianą tematów, zmianie uległy też kompozycje, których klimat zbiega się bardziej z duchem utworu. Zrezygnowano też z idei concept albumu na rzecz zbioru mniej lub bardziej powiązanych ze sobą opowieści i historii. W związku z tym, albumu słucha się łatwiej, bo każdy utwór stanowi autonomiczną jednostkę. Można więc bez problemu oraz obawy utraty jakiejś części emocji słuchać tylko jednego, wybranego numeru, bez konieczności przerabiania całości materiału. Z drugiej jednak strony, album jest o wiele trudniejszy, gdyż stopień złożoności kompozycji jest imponujący, a niekiedy wprost przytłaczający. Nie wiem, ile jest ścieżek w poszczególnych kawałkach, ale myślę, że za każdym razem liczy się je w dziesiątkach. Tego się nie da ogarnąć za razem, ba, nawet za setką razy. Tym bardziej, że melodie są wymagające. Na domiar złego (ale tylko dla niektórych), album jest bardzo wokalny i są one w każdej możliwej postaci: chórki, dwugłosy, deklamacje, i co tam jeszcze może być. Mi głos Hasiego bardzo odpowiada, więc nie przeszkadza taka jego zwiększona dawka, wręcz bardzo cieszy. Szkoda tylko, że dzieje się to kosztem czytelności instrumentów, bo brzmią troszkę za słabo. Jednak nawet ciut gorsze brzmienie nie jest w stanie ująć błyskotliwości i polotu instrumentalistom, którzy utrzymali poziom z poprzednich wydawnictw, a nawet go podnieśli. Duet gitarzystów raz jeszcze pokazał swoją klasę i kolejny raz potwierdził swoją wartość. Jak już wspomniałem, muzyka spoważniała, stała się bardziej wymagająca, a przez to nie tak przystępna. Nie zmieniła się jednak bijąca z niej moc – posłuchajcie choćby „Battlefield” bądź „The Soulforged” by się o tym przekonać. Takich rzeczy nie da się podrobić czy udać, to dzieło geniuszu. A propos geniuszu – jeśli kiedykolwiek, jakikolwiek kawałek Blindów zasługiwał na miano genialnego, to bez wątpienia jest to „And Then There Was Silence”. W tym kawałku nie ma źle zapisanej nuty, źle brzmiącego dźwięku, choćby przeciętnej melodii. „Nightfall In Middle-Earth” to z pewnością dzieło życia Bardów, ale „And Then There Was Silence” to kwintesencja ich muzyki, muzyczne Maserati – bezdyskusyjny ideał. Wielu mówiło, że A Night At The Opera nie jest już tak dobry jak jego poprzednik, ale zapewniam was – mylili się.
ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com
inne płyty tego wykonawcy: