15 czerwca 2017

My Dying Bride – Meisterwerk III [2016]

My Dying Bride - Meisterwerk III recenzja reviewRoman Rogowiecki – kojarzycie typa? Dziennikarz muzyczny, wielki autorytet i coś tam coś tam. Jakieś dwadzieścia lat temu brylował w teleszopach, zagadując gospodynie domowe hasłem: jakie płyty są najlepsze?, na co miał niezawodną odpowiedź: oczywiście składanki! Z podobnego założenia wychodzą wytwórnie. A gdy jeszcze nadarzy się okazja połączenia składanki z reedycją albo jakimś jubileuszem, to już w ogóle szał pały. Meisterwerk III to zebrane do kupy dwa debestofy My Dying Bride sprzed piętnastu lat oraz uzupełniająca zestaw płyta z — jak nazwa mylnie sugeruje — przebojami spłodzonymi przez Anglików w tak zwanym międzyczasie. W tym miejscu co bardziej dociekliwi zapytają, czemu tej nowej nie wydano osobno? Ha! Bo jako taka nie ma racji bytu – to produkt całkowicie chybiony, oderwany od realiów i przy okazji dość poważnie rozmijający się z ideą „best of”. Nie znaczy to, że w pakiecie ze starymi Meisterwerkami nabiera jakichś cudownych właściwości. Wręcz przeciwnie, spora część upchniętych tu utworów wypada naprawdę blado w konfrontacji z klasykami. Ba, nawet w obrębie trzeciego krążka różnice poziomu poszczególnych utworów bywają drastyczne — zestawcie sobie choćby „My Hope, The Destroyer” z „Feel The Misery” albo „Deeper Down” z „I Almost Loved You” — stąd też odbieram go jedynie jako drenujący kieszeń składak obrazujący przykry spadek formy zespołu. Jakby tego było mało, dla zagorzałych fanów Anglików (bo niby kto inny skusi się na Meisterwerk III?) nie ma tu zupełnie nic ciekawego – żadnych niespodzianek, alternatywnych wersji, coverów, demówek, czy czegokolwiek godnego uwagi z perspektywy szperacza. Wszystkie te utwory były bez problemu osiągalne, więc kto był jako tako zainteresowany, ma je już na innych wydawnictwach. Dwie pierwsze płyty prezentują się pod tym względem znacznie atrakcyjniej. Plus części trzeciej widzę tylko w fakcie, że postarano się o maksymalną przekrojowość tej zbieraniny – zamieszczono tu bowiem zarówno numery z longplejów, epek jak i eksperymentu o tytule „Evinta”. Niewielka to jednak pociecha, skoro przynajmniej połowa tych utworów w ogóle nie podnosi ciśnienia. Po stokroć odradzam nawet napaleńcom.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 czerwca 2017

Resurgency – No Worlds... Nor Gods Beyond [2017]

Resurgency - No Worlds... Nor Gods Beyond recenzja reviewDebiut tej greckiej ekipy gładko wpisał się w drugą falę amerykańskiego death metalu sprzed prawie trzydziestu lat – był typowy i przewidywalny do bólu, ale zagrany bardzo sprawnie i z należytą pasją, toteż po prostu musiał się podobać miłośnikom podziemnej łupanki. Na No Worlds… Nor Gods Beyond dobitnie słychać, że tamten materiał absolutnie nie był dziełem przypadku i że Resurgency mają zamiar kurczowo trzymać się tego stylu, nie wykazując przy tym jakichkolwiek reformatorskich ambicji. Stąd też na nowym krążku w stosunku do starszego o pięć lat poprzednika zmieniło się naprawdę niewiele, ale z mojej strony to żaden zarzut, bo akurat w przypadku tego zespołu owo niewiele oznacza okrzepnięcie i poprawienie kilku detali. Muzycy Resurgency lepiej obsługują swoje instrumenty (choć nie robią niczego, żeby to jakoś nachalnie rzucało się w uszy; w każdym razie nikt ich nie posądzi o chęć zdobycia plakietki „technical”), przypuszczalnie też dostali trochę więcej kasy na studio (brzmienie jest wyraźnie lepsze niż na debiucie, ale całość została niestety ciszej nagrana), jednak styl, podejście do komponowania i zaangażowanie zachowali takie same. Oznacza to czysty death metalowy wygar utrzymany głównie w szybkich tempach, w którym mocno pobrzmiewają echa starszych produkcji Monstrosity, Malevolent Creation, Brutality czy nawet Vader. Jak nietrudno się zorientować, na No Worlds… Nor Gods Beyond nie ma miejsca ani czasu na specjalne zawiłości (również przy okazji solówek) czy komplikowanie przekazu – wszystkie kawałki są raczej proste (ale nie prostackie) i bezpośrednie, a przez to łatwe w odbiorze i na swój sposób chwytliwe. Można zatem powiedzieć, że muzyka Greków z biegiem lat stała się bardziej dojrzała i profesjonalna przy jednoczesnym zachowaniu jej pierwotnego, undergroundowego charakteru. Fanów Resurgency zapewne ucieszy informacja, że materiał wywołuje równie pozytywne odczucia co „False Enlightenment” i wraca się do niego równie chętnie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Resurgency/150010435055711
Udostępnij:

27 maja 2017

Mastodon – Emperor Of Sand [2017]

Mastodon - Emperor Of Sand recenzja okładka review coverNa pierwszy rzut oka wszystko z Emperor Of Sand się zgadza, bo i estetyka okładki, i oprawa, i w końcu brzmienie nie odbiegają specjalnie od tego, z czym nas Mastodon zaznajomił kilka lat temu. Czyli jest super. Problem pojawia się dopiero po odpaleniu krążka i pierwszym przesłuchaniu, które to nie pozostawia większego wrażenia, czemu bohaterowie tej recki sami są zresztą winni, bo na początek wrzucili numer jak na siebie dość przeciętny, a już na pewno nie porywający. Czyżby muzykom o taaakim potencjale zaczynało brakować pomysłów? Po części na pewno tak, bo na Emperor Of Sand nie słychać konkretnej wizji całości i jasno sprecyzowanego celu – cuś jakby zespół miał problem z określeniem się, w którym kierunku pójść, więc w ramach kompromisu upchnął na płycie wszystkiego po trochu. Dwa poprzednie krążki były pod tym względem bardziej wyraziste – czysta komercha – łatwo przyswajalne przeboje w progresywnym sosie. Teraz ta przebojowość (zbyt) często sprowadza się do strasznie banalnych refrenów (np. w „Show Yourself”), a niekiedy w ogóle jej brakuje. W jej miejsce zaproponowano więcej agresji i ciężaru, które jednoznacznie kojarzą się z niezapomnianym „Leviathan”, choć wydają się bardziej wymuszone i nie tak finezyjne. Mamy tu zatem do czynienia z materiałem w znacznym stopniu zróżnicowanym, choć miejscami także dość niespójnym, a przez to nie sprawiającym tyle radości, co kilka wcześniejszych. Nie zmienia to faktu, że na Emperor Of Sand nie brakuje dobrej (niekiedy nawet bardzo dobrej) muzyki — mimo iż na te najlepsze utwory trzeba dłuższą chwilę poczekać — która jest świadectwem ogromnego talentu jej twórców. Dla mnie punktem zwrotnym albumu i momentem, kiedy zaczyna on nabierać prawdziwego rozpędu jest zagrany z dużym kopem „Roots Remain”. Później jest jeszcze lepiej za sprawą porządnie bujających „Word To The Wise” i „Ancient Kingdom”, jednak kulminacja zajebichy następuje dopiero w „Clandestiny” – rozbudowanym wewnętrznie, chwytliwym, niezwykle wciągającym i chyba najlepiej zaśpiewanym (te chórki!). Dla mnie to kawałek z gatunku tych, przy których robi się przynajmniej kilka powtórek, zanim zabierze się do następnego. Całe napięcie wywołane serią fajnych numerów opada wraz z zamykającym płytę „Jaguar God” – jest nawet niezły, taki nastrojowy i w ogóle, ale trochę za bardzo senny i w rezultacie nie zmusza do ponownego wciśnięcie „play” na pilocie, co w przypadku Mastodon nie powinno się zdarzać. Dlatego też Emperor Of Sand uznaję za album stosunkowo udany, choć wymagający większego niż zwykle skupienia – trzeba kilku uważniejszych przesłuchań, żeby się w niego dobrze wkręcić. Niestety i wtedy na łopatki nie rozkłada.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

21 maja 2017

Deivos – Endemic Divine [2017]

Deivos - Endemic Divine recenzja okładka review coverTo rozumiem! Już po piętnastu sekundach otwierającego album „Daimonion” człowiek wie, że Deivos powrócił. Nie tyle do wysokiej formy — bo tą zespół utrzymuje od dawna — co do tego, co wychodziło mu najlepiej i czym zasłynął, czyli — dla niewtajemniczonych — do pokomplikowanego technicznie, szybkiego i brutalnego zarazem death metalu. Chwała im za to, bo właśnie w takim graniu potrafią pokazać pełnię swoich niekwestionowanych umiejętności i talentu kompozytorskiego. W odstawkę poszły próby eksperymentów i ulepszania czegoś, co ulepszeń nie potrzebuje, a udział elektroniki ograniczono na Endemic Divine do minimum, więc materiał automatycznie zyskał na spójności i wyrazistości, jest przy tym także bardziej energetyczny, zaczepny, nabuzowany. A w kwestii stylu rozpoznawalny, jak za czasów „Gospel Of Maggots” i „Demiurge Of The Void”. W każdym utworze (a już zwłaszcza w tytułowym) doskonale słychać, że tym razem ekipie Deivos nie brakowało pomysłów, że nie byli zmuszeni do chodzenia na aranżacyjne skróty czy robienia czegoś wbrew sobie – raz, że w riffach mamy same konkrety, a dwa, że sekcja w urozmaicony sposób intensyfikuje każdy patent podany przez gitarzystów. To w oczywisty sposób przełożyło się odczucie doznawanego jebnięcia z każdym kolejnym kawałkiem, a że są one sprytnie ułożone — od szybkich i krótkich strzałów do coraz bardziej rozbudowanych i wielowątkowych, choć wciąż kopiących — to słuchacz jest sprawnie prany po mordzie do wielkiego (dosłownie) finału. Nie chcę przez to sugerować, że Endemic Divine sprowadza się tylko do szybkiej sieczki, bo na płycie nie brakuje wolniejszych partii, jednak są one dużo ciekawiej zaaranżowane niż na „Theodicy” – brzmią naturalnie i płynniej przechodzą w dopierduchy. To wszystko sprawia, że krążek powinien zadowolić wszystkich fanów dotychczasowej twórczości zespołu, zwłaszcza tych, których poprzedni rozczarował. Gdybym miał się czegoś czepiać (na siłę), to chyba tylko tego, że w muzyce Deivos dążenie do perfekcji (technicznej, produkcyjnej, itp.) dominuje już nad dzikością – nad tym pierwotnym imperatywem czynienia sonicznego rozpierdolu. Rozumiem jednak, że tego zespół już nie przeskoczy, bo jest zbyt ukształtowany, doświadczony i… stary. A w muzyce na to ani viagra ani botoks nie pomogą.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Deivos

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 maja 2017

Antropomorphia – Sermon Ov Wrath [2017]

Antropomorphia - Sermon Ov Wrath recenzja okładka review coverSermon Ov Wrath to już czwarty krążek z logo Antropomorphia jaki mam na półce; czwarty, z którego jestem bardzo zadowolony. Zdumiewa mnie łatwość, z jaką Holendrzy tworzą tak dopracowane i wpadające w ucho materiały – niby wszystkie są utrzymane w tym samym stylu z lekka przestarzałego europejskiego death metalu, a jednak nie można o nich powiedzieć, że są identyczne czy wtórne. Formuła wypracowana przez zespół lata temu wciąż sprawdza się wybornie, a wszelkie korekty w obrębie stylu na kolejnych płytach sprowadzają się wyłącznie do detali. Innymi słowy zmian nie ma dużo, ale jeśli już się pojawiają, to są trafione i gładko wpisują się w klimat całości. Jeśli dla kogoś to za mało, to sorki – proponuję szukać szczęścia gdzie indziej. Podobnie jak na poprzednikach, na Sermon Ov Wrath proporcje mielonki i szybkiej sieczki ustalono na korzyść motorycznych walców o przeznaczeniu koncertowym (gdyby, kurwa, jeszcze grali w Europie z jako taką częstotliwością!), bo w takich tempach Antropomorphia sprawdza się najlepiej i najmocniej oddziałuje na kark słuchacza. Tym mocniej, że Holendrzy potrafią pisać fajne refreny (czy raczej frazy), które można później w lot podłapać – wszak mało co ma taki potencjał jak necro-lezbijskie klimaty w diabelskim sosie. Spore wrażenie — tak jak na „Rites Ov Perversion” — robi na mnie kapitalna dynamika nowego materiału: te wszystkie urozmaicenia w obrębie zdawać by się mogło prostych rytmów, doskonale przemyślane pauzy i subtelne zmiany tempa, dzięki którym Sermon Ov Wrath ma zajebisty flow i żadnych znamion monotonii. Nie mogło być inaczej, bo ponownie za aranżacje odpowiada niepozorny Marco Stubbe. Listę zalet krążka można jeszcze uzupełnić o paskudny wokal, organiczne brzmienie i rozsądne ilości melodii w riffach. Wszystko to zebrane do kupy przekłada się na potencjalne hity, których muzycy Antropomorphia stworzyli… osiem. Tu naprawdę prawie każdy kawałek ma się czym wyróżnić, i prawie każdy może zostać uznany tym ulubionym – czy to wyziewny „Suspiria De Profundis” (im szybciej grają, tym bardziej zbliżają się do Incantation), posępny „Murmur Ov The Dead”, chwytliwy „Within Her Pale Tomb Ov Putrid Lust” (tu z kolei podlatuje Behemothem) czy rozbudowany „Crown Ov The Dead” (z udanie inkorporowanymi damskimi wokalami). Jedyny zgrzyt widzę w krótkim instrumentalnym „Ad Me Venite Mortui”, który robi za wstęp do ostatniego z wymienionych utworów – „Crown Ov The Dead” i tak ma swoje wprowadzenie, więc kolejne w ogóle nic nie wnosi. W kontekście całego albumu ten minus jest jednak nieistotny, bo klasowego death metalu na Sermon Ov Wrath nie brakuje.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.antropomorphia-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

9 maja 2017

Obituary – Obituary [2017]

Obituary - Obituary recenzja reviewJeśli mam być szczery, to już się pogodziłem z tym, że powoli przyjdzie mi się żegnać z Obituary jaki lubię, a ich kolejne krążki będą trafiały na moją półkę tylko z kolekcjonerskiego obowiązku. Dwa nowe kawałki zamieszczone na ubiegłorocznej epce-koncertówce były wprawdzie obiecujące, jednak nawet naiwność zagorzałego fana ma swoje granice, toteż po longpleju nie oczekiwałem niczego powalającego. No i Obituary nie powala, aaale… i tak jest najlepszym, najbardziej optymalnym i przekonywającym albumem Amerykanów przynajmniej od czasu „Frozen In Time”. Możecie wierzyć lub nie, ale płytka jest cholernie treściwa (36 minut) i zróżnicowana, dzięki czemu ogólną dynamiką przebija kilka poprzednich oraz mocniej (i łatwiej) skupia na sobie uwagę słuchacza – tu po prostu nie ma czasu ani miejsca na zamulanie czy bezbarwne wypełniacze. Całość w równym stopniu kopie co buja, więc praktycznie każdy z tych utworów, niezależnie od jego charakteru, w wersji koncertowej powinien sprawić, że publika ochoczo włączy się do akcji pod tytułem „kocioł”. Co ciekawe, materiał momentami potrafi także zaskakiwać, choć cały czas jest utrzymany w rozpoznawalnym stylu zespołu. Największą niespodzianką są z pewnością tempa osiągane w „Brave”, „Sentence Day” i „End It Now”, bo tak szybko Obituary nie napieprzali od debiutu, jeśli w ogóle kiedykolwiek. Właśnie w tych szaleńczych fragmentach najbardziej daje się wyczuć prostą chłopską radochę, jaką daje kapeli ciupanie nowych piosenek. Nareszcie słychać ten twórczy entuzjazm, o którym muzycy zapewniali przy okazji poprzedniego krążka. I chociaż nie przekłada się on na odkrywanie nowych horyzontów (czy czegokolwiek), to w odpowiedni sposób udziela się odbiorcy, zmuszając go przynajmniej do energicznego trząchania baniakiem – przed tym nie ma ucieczki. Jeśli jednak komuś ciągle będzie mało wrażeń, może się skupić na robótkach ręcznych Kenny’ego Andrewsa, których na Obituary upchnięto naprawdę sporo. Warto przy okazji zaznaczyć, że tym razem partie jegomościa są lepiej dopasowane do struktur utworów i charakteryzują się większym rozmachem. Nie znaczy to jednak, że o sile albumu stanowią wyłącznie tempa paru kawałków i solówki, bo jak na moje ucho, to cały skład dał z siebie wszystko. Dzięki temu Obituary słucha się bez najmniejszych zgrzytów i do tego stopnia sprawnie, że wszelkie podobieństwa różnych motywów do tych nagranych w przeszłości schodzą na dalszy plan, a jedyna głębsza refleksja dotycząca muzyki i formy kapeli brzmi: jest dobrze. I oby tak dalej!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

3 maja 2017

Immolation – Atonement [2017]

Immolation - Atonement recenzja okładka review coverInnowacyjna, zaskakująca, ekscytująca – te i wiele podobnie nacechowanych przymiotników nijak się niestety mają do Atonement. Dziesiąta płyta Immolation w żadnym elemencie w sposób zauważalny nie odchodzi od formuły muzyczno-brzmieniowej, jaką znamy przynajmniej od „Harnessing Ruin", a od (zbyt) wtórnego „Kingdom Of Conspiracy” sprzed czterech lat nie różni się prawie wcale. Kapele z taaakim stażem i taaak bogatym dorobkiem miewają kłopoty z kreatywnością i nie ma w tym nic niezwykłego, wszak nikt nie jest zaprogramowanym na zajebistość cyborgiem, nawet Amerykanie.

Problem Immolation polega dodatkowo na tym, że oni o dawna grają swoje, we własnej-ciasnej lidze, z nikim się nie ścigają, a w związku z tym sami dla siebie są punktem odniesienia. Niestety, przez brak presji ze strony konkurencji — a chyba także i fanów — zespół przestał poszukiwać nowych rozwiązań, nie eksperymentuje i w rezultacie przestał się rozwijać. To, co kiedyś u nich zachwycało, teraz spowszedniało, zaczyna już nudzić, a nawet irytować. Dobrym przykładem są wyjątkowo nieudane patenty rytmiczne w „Fostering The Divide”. Takich nietrafionych pomysłów jest tu jeszcze kilka i to one, o zgrozo, najbardziej zapadają w pamięć.

Paradoksalnie Immolation wciąż jest w stanie dostarczyć słuchaczom muzykę na nieosiągalnym dla innych poziomie. Co więcej, w bezpośredniej konfrontacji z „Kingdom Of Conspiracy” Atonement wydaje mi się materiałem odrobinę ciekawszym, bardziej zjadliwym i przystępnym – wystarczy sprawdzić „Thrown To The Fire”, „Above All” albo „Atonement”. Różnice poziomu nie są kolosalne, ale przemawiają na korzyść nowszej płyty, mimo iż jest znacznie dłuższa od poprzedniej. Także brzmienie jest ociupinkę lepsze, choć tu akurat przydałaby się wreszcie jakaś rewolucja (i odesłanie na emeryturę Orofino), niosąca ze sobą naturalny brud, ciężar i znany z przeszłości pierwiastek chaosu.

Cokolwiek bym teraz nie napisał o Atonement, w niczym nie zmieni to faktu, że niedługo bez żalu odstawię ten krążek na półkę i prędko do niego nie wrócę, bo Amerykanie mają w dyskografii kilka innych, które zdecydowanie lepiej na mnie działają. Czemu się dziwić, skoro najlepszym utworem na płycie jest ponownie nagrany „Immolation”.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

27 kwietnia 2017

Rude – Remnants... [2017]

Rude - Remnants... recenzja reviewPo entuzjastycznie przyjętym debiucie młodzieńcy z Rude zakasali rękawy i ostro zabrali się do pracy, dokładając wszelkich starań, aby następca „Soul Recall” był albumem jeszcze bardziej rasowym. Cel został osiągnięty, bo Remnants… w sposób niemal doskonały imituje death metalowe klasyki wydawane (głównie w Ameryce) przed 1993 rokiem. Prymitywne acz czytelne logo – jest. Klimatyczna okładka autorstwa Dana Seagrave’a – jest. Złożona bez najmniejszych ekstrawagancji wkładka – jest. Dość przypadkowe zdjęcie czterech obwiesi na odwrocie płyty – jest. Prosty nadruk na srebrnym krążku – jest. Niespecjalnie głębokie teksty – są. Brzmienie, które w ogóle nie zdradza cyfrowej proweniencji – jest. Tak na dobrą sprawę, jeśli chodzi o stronę wizerunkową Rude, brakuje tu tylko wciśniętego gdzieś na siłę znaczka „Stop The Madness”. Muzyka to pełny oldskul, jedno wielkie odwołanie do czasów, kiedy death metal dopiero nabierał rozpędu. Dosłownie, bo na Remnants… zespół dokonał podobnego przeskoku jakościowego, jaki miał miejsce między „Scream Bloody Gore” a „Leprosy” albo „Malleus Maleficarum” a „Consuming Impulse”. Innymi słowy wpływy thrash’u poszły w odstawkę, a całość zyskała na ciężarze i brutalności. Bardziej ekstremalny charakter Remnants… ma związek głównie z zatrudnieniem nowego perkmana, dla którego blasty to bułka z masłem (co nie oznacza, że ich nadużywa, bo na płycie dominują klasyczne średnie tempa), choć nie bez znaczenia jest również to, że wyraźnie więcej uwagi poświęcono brzmieniu, które tym razem jest znacznie potężniejsze i czytelne, mimo iż skorzystano z tego samego studia co przy okazji debiutu. To nie jedyne zmiany w stosunku do „Soul Recall”, bo wydaje mi się, że obecnie zespół ma większą świadomość swoich atutów, a przez to używa ich z umiarem, część patentów przenosząc w tło. Ta powściągliwość dotyczy zwłaszcza wokalu, o którego zajebistości wszyscy już wiedzą, więc nie ma potrzeby atakowania nim na każdym kroku. No, chyba że się obawiają pozwu ze strony Martina van Drunena. Nie zmienia to faktu, że wyczucie konwencji i swoboda poruszania się w ciasnych ramach przestarzałego stylu są u Rude naprawdę imponujące. Jedyne, czego mi u nich brakuje, to mocniejsze zaakcentowanie chwytliwości muzyki. Nie chodzi mi oczywiście o upychanie gdzie popadnie słodkich melodyjek, a o umiejętność pisania death metalowych hiciorów, które mogłyby być naturalnymi wizytówkami płyty, czymś, co pozwoli momentalnie skojarzyć zespół. Na Remnants… wszystkie kawałki utrzymane są na wysokim poziomie, ale żaden jakoś specjalnie nie wybija się ponad pozostałe. Kto wie, może kiedyś dorobią się swojego odpowiednika „Out Of The Body” czy „Pull The Plug” – potencjał mają spory.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Rude/391039200987363

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

21 kwietnia 2017

Uerberos – Tormented By Faith [2017]

Uerberos - Tormented By Faith recenzja okładka review coverUerberos to stosunkowa nowa nazwa na polskiej scenie, choć muzycy za nią stojący mogą się pochwalić pewnym doświadczeniem w robieniu hałasu – może nie jest/było to nic wielkiego, ale podstawy death metalowego fachu opanowali na tyle, żeby z tą kapelą już na początku drogi ruszyć ostro z kopyta. Lata pracy i ćwiczeń nie poszły na marne, czego potwierdzenie znajdujemy na Tormented By Faith, debiutanckim krążku ekipy z Żor. Przebrnąłem przez ten album na spokojnie kilkadziesiąt razy i tak się zastanawiam, czy jest w ogóle sens chwalić zespół za to, co udało mu się na nim osiągnąć. Bo kogo tak naprawdę obchodzi kolejna dobra płyta?

No właśnie… Gdyby nagrali kupę, to przynajmniej można by ich wyśmiać, ozdabiając wypowiedź kilkoma tradycyjnymi dla mowy polskiej kurwami, a na koniec zasugerować spierdalanie z czymś takim na drzewo – takie recki wzbudzają zainteresowanie. Tormented By Faith, ze względu na wysoki poziom, najprawdopodobniej nie będzie mieć tyle szczęścia. Niestety, bo mamy tu do czynienia z bardzo rzetelnie przygotowanym materiałem spod znaku niespecjalnie nowoczesnego death metalu z antychrześcijańskim przesłaniem.

Pierwsze, co uderza w uszy przy kontakcie z Tormented By Faith, to duże, a przy tym mocno zaskakujące podobieństwo brzmienia, motoryki i ogólnych patentów na riffy do późnego Sinister (czyli od „The Silent Howling” w górę). Zbyt wiele tu punktów wspólnych, żeby to mógł być przypadek. Swoją drogą nie przypominam sobie żadnego innego polskiego zespołu, który by tak obficie czerpał z muzyki Holendrów, więc jakby nie patrzeć, Uerberos grają coś stosunkowo oryginalnego. Nie jest to czysta, bezmyślna zrzynka, bo ekipa z Żor jest w swym napierdalaniu żwawsza, bardziej energetyczna, chwytliwa i na pewno nie aż tak jednowymiarowa (trudno pomylić np. „To Be Seen And Heard” z „Black Emissary”). Ponadto w utworach Uerberos jest więcej świeżości (co można interpretować jako młodzieńczy entuzjazm) i fajnych technicznych niespodzianek, które wykluczają monotonię. Podoba mi się także urozmaicona praca gitar i umiejętnie wplatane patenty w stylu Immolation czy God Dethroned.

Ogólnie Tormented By Faith sprawia bardzo dobre wrażenie, słychać tu poważne podejście do tematu, dbałość o szczegóły i ogrom włożonej w powstanie tej muzyki pracy. Niemniej jednak po krążku numer dwa będę oczekiwał bardziej indywidualnego podejścia do tematu. Ten zespół zdecydowanie stać na więcej niż bycie zamiennikiem Sinister.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/uerberosband/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

15 kwietnia 2017

Anthem – Praeposterum [2016]

Anthem - Praeposterum recenzja okładka review coverBezpretensjonalny death metalowy atak – w przypadku Praeposterum to powinno wystarczyć za całą recenzję. Tu naprawdę nie ma sensu dodawać czegokolwiek więcej, bo już po okładce wiadomo, o co chodzi. Nooo, chyba że ktoś nie miał dotąd styczności z twórczością Anthem. Poznańskie komando reprezentuje przepięknie konserwatywne podejście do gatunku – ma być szybko, brutalnie i diabelsko. Te trzy punkty mamy odhaczone już w pierwszym kawałku, i chociaż na blasty trzeba czekać aż 9 sekund, to napierduchy w nim nie brakuje. Dalej to już praktycznie samo konkretne napierdalanie z jednym drobnym urozmaiceniem w postaci instrumentalnego (i krótkiego) „666”, w który wciśnięto odrobinę melodii i klimatu. Anthem trzymają się formuły zapoczątkowanej na „Phosphorus”, delikatnie ją tylko korygując (nie mylić z kombinowaniem!), toteż album jest bardziej zwarty i dopracowany, a przez to również bardziej rajcowny od poprzednika. Wszystko, co mogło się podobać na debiucie, teraz jest jeszcze lepsze, a to, co drażniło – poprawiono. Dotyczy to przede wszystkim brzmienia, które zyskało odpowiednią moc, jest przyjemnie mięsiste i wreszcie charakterem w pełni pasuje do muzyki. Nie bez znaczenia jest także fakt, że na Praeposterum słychać nie tylko intensywne grzańsko, ale i duże zaangażowanie zespołu, które sprawia, że Praeposterum odbiera się niezwykle pozytywnie – jako płytę powstałą z czystej death metalowej pasji, nie zaś pod presją albo z obowiązku. Ponadto na plus zaliczam całkiem udane zakamuflowanie wpływów Deicide i Morbid Angel, które na debiucie co chwilę rzucały się w uszy. Teraz mamy do czynienia z zespołem naprawdę grającym swoje. W każdym z dziesięciu utworów znajdujemy dowody na to, że przez dwa lata dzielące oba albumy Anthem zyskał sporo doświadczenia oraz rozwinął się technicznie i kompozytorsko. Wzrost umiejętności zespołu nie przełożył się jednak (czytać: na szczęście) na chęć zabłyśnięcia jakimiś sztuczkami czy uwspółcześnienie formy – jedynie w „Liber al ve Legis” pojawiają się cięcia gitar, które na tle wcześniejszych kawałków można od biedy nazwać czymś nowoczesnym. Podsumowując, drugi longplej Poznaniaków to materiał z dużym potencjałem, który powinien się doskonale sprawdzać na scenicznych deskach.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/anthemdeathmetal
Udostępnij: