Jeżeli miałbym wybrać tylko jeden album z 2010 roku, jeden jedyny, który mógłbym zachować, to kto wie, czy nie byłby to właśnie Festival. Po krótkiej, zwieńczonej płytką „Global Warning” wycieczce w okolice bardziej nowoczesnego heavy metalu, Jon postanowił wrócić do klasycznych brzmień i typowo swoich klimatów. Zachował się jednak jak rasowy artysta i nagrał materiał, którym zasygnalizował światu, że takich heavy metalowców za wielu nie ma i że kto jak kto, ale to właśnie on potrafi pieprznąć z grubej (;]) rury, czyli mówiąc krótko – dolać oliwy do ognia. Bo Festival, moi długowłosi przyjaciele, to nie tylko z nazwy, ale przede wszystkim 55 minut solidnej jak filary toruńskiej rozgłośni jazdy bez trzymanki – prawdziwej, savatage’owej heavy metalowej zawieruchy jakiej świat nie widział. Aż się chce wskoczyć na jakiegoś motóra i pozapierdalać, gdzie oczy poniosą (chciałeś napisać, gdzie droga pozwoli – przyp. demo). W tej muzyce jest tyle pasji, tyle nieokiełznanej siły, tyle przebojowości, że starczyłoby dla kilku pomniejszych kapel pokroju Vader bądź Cradle of Filth. I to pomimo tego, że jest tu kilka ballad. Niezależnie jednak od tego, czy słuchamy ballady czy regularnego numeru, towarzyszy nam przekonanie graniczące z pewnością, że właśnie obcujemy z czymś wyjątkowym. Bowiem styl Jona to już niemal absolut – jakość sama w sobie – który jednak wciąż dojrzewa i nabiera rumieńców. W porównaniu z poprzednim albumem, zdecydowanie większy nacisk położył Jon (co musiało być karkołomnym wyczynem) na jakość partii gitarowych. Są one cudne, fantastyczne, a solówki ocierają się o Beckerowy geniusz. W pierwszej chwili myślałem, że to sam Jason je nagrał – takie są wyjebiste. Bardzo fajnie brzmią też wszystkie chórki i wielogłosowe zaśpiewy wprost przenoszące do najlepszych lat Savatage. Oddzielny akapit można poświęcić zaangażowaniu Jona – tak wokalnie, jak i przy klawiszach. Mówcie sobie, co chcecie, ale w moim prywatnym rankingu muzycznych megamózgów plasuje się on w pierwszej piątce. Klimat, który kreuje za pomocą głosu i pianina wciąga tak mocno, jest tak sugestywny, że co mniej wytrzymałych może doprowadzić do rozstroju serca (lub nawet rozwolnienia – oczywiście z zaangażowania). Instrumentalne intros, mnóstwo przejść, zwolnień, zmian klimatu, karnawałowe akcenty w tytułowym kawałku – wszędzie tam słychać wielkość (;]) Jona. W całej historii ciężkiego grania było tylko kilku muzyków, którzy potrafili komponować i wykonywać tak sugestywną muzykę. Żeby nie być gołosłownym, powołam się na tylko kilka numerów: otwierający album „Lies”, „Death Rides A Black Horse”, którego solówki nie powstydziłby się Becker, wspomniany już „Festival”, fantastycznie zagraną i zaśpiewaną balladę „Looking For Nothing”, „The Evil Within”. Wymieniłbym i pozostałe, ale nie wypada. W sumie jedynie „I Fear You” nieco odstaje od reszty, ale to owa rysa na diamencie, która przekonuje o realności. Gdyby nie to, można by pomyśleć, że jest się po tamtej stronie muzycznej kurtyny, gdzie chłam niestraszny i komercja nie wkurwia.
ocena:
10/10
deaf
oficjalna strona:
www.jonoliva.net
inne płyty tego wykonawcy: