Wśród fali death metalowych debiutów z początku lat 90-tych pojawiła się także osobliwa płytka zespołu o dość nietypowej nazwie. Fabryka Strachu, bo o nich tu mowa, poszli w zdecydowanie innym kierunku niż większość ówczesnych kapel, ale efekty osiągnęli co najmniej intrygujące. Nie jest to co prawda wybitnie innowacyjne granie, bo wpływy Suffocation, Godflesh czy przede wszystkim Napalm Death (ale nie wczesnego) słychać dość wyraźnie, ale dają się odczuć także zaczątki własnego, oryginalnego stylu, który — jak czas pokazał — stosunkowo szybko z brutalnym death metalem zerwał. A na czym ta wyjątkowość polega? Po pierwsze, brzmienie (skorzystano z usług etatowego producenta Earache…) – brudne, szorstkie, bardzo mechaniczne, z wyraźnym basem – praktycznie pozbawione pierwiastka ludzkiego. Druga ważna sprawa to użycie elektroniki, która nadała muzyce specyficznego, dość syfiastego i nieprzyjemnego klimatu (coś jak u wspomnianego Godflesh). Trzeci istotny element Soul Of A New Machine to czyste, choć jeszcze nie do końca obrobione, wokale Burtona C. Bella. I to chyba największa nowość w brutalnym death metalu. Oczywiście Burton nie śpiewa czystym głosem przez całą płytę, bo bozia raczy wiedzieć, co by z tego wyszło – ja jedynie podejrzewam, że zupełnie kupy by się to nie trzymało. Takie odrobinę melodyjne wstawki pojawiają się od czasu do czasu (podstawowa maniera to ryk/krzyk a’la Barney) i wypadają naprawdę ciekawie. Death metal w wykonaniu Fear Factory nie jest specjalnie finezyjny, utwory opierają się na prostych patentach, rytmicznym ładowaniu, co tworzy obraz albumu bardzo hermetycznego, zbitego, niemal wpadającego w grind. Brak na Soul Of A New Machine jakichś większych urozmaiceń technicznych, próżno szukać solówek czy wpadających w ucho melodii; cała płyta jest pod tym względem dosyć jednolita (pewnym urozmaiceniem są czyste wokale), przez co może być trudna w odbiorze, bo trwa przeszło 55 minut, a do najlżejszych nie należy. Jednak zapewniam, że raz na jakiś czas warto przez ten materiał przebrnąć.
ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.fearfactory.com
podobne płyty:
- NAPALM DEATH – Harmony Corruption
- SUFFOCATION – Effigy Of The Forgotten
Dobry album, jak wyszedł niszczył obiekty. Twardogłowi mieli z nim problem mimo tego że tak blisko grindu czy death metalu leżał. Dla mnie od pierwszego dnia zakupu kasety MG był super. Brzmienie też zajebiste i ten przesterowany bas pod gitarami, Miod malina. Album ma 30 lat i wciąż zajebiscie sie go słucha. Polecam
OdpowiedzUsuńW tekście recenzji wspomniane jest, że w muzyce FEAR FACTORY słychać wpływy NAPALM DEATH... I faktycznie, tak jest, z tym, że... Napalmi zaczęli grać podobne dźwięki dopiero na "fear, Emptiness, Despair", które przecież wydane zostało później niż debiut FEAR FACTORY... Czyżby więć weterani zostali zainspirowani przez Amerykańskich młodzików? A z zupełnie innej beczki - przez tę Waszą recenzję dałem debiutowi FF kolejną szansę... i zaczyna mnie ta płyta wciągać. To bardzo nie moje klimaty (te rwane / szarpane riffy zwłaszcza), ale na tle konkurencji ówczesnej, faktycznie jest to album intrygujący i jednak oryginalny.
OdpowiedzUsuńjak najbardziej ND się inspirował FF przy Fear Emptiness Despair, i nie tylko ND, bo jeszcze Cavalera machnął sobie projekt Nailbomb, ale i "Eternal" Malevolenta pod względem produkcyjnym (ten kliniczny chłód...) ma echa tejże płyty. FF trochę namieszało wtedy na scenie, ale też należy przypomnieć, że ND inspirowali się przede wszystkim Swans, jeśli chodzi o industrialo-podobne dźwięki, co miało odbicie choćby w utworze rozpoczynającym FETO. Ja osobiście najbardziej słyszę na debiucie FF Harmony Corruption / Utopia Banished (notabene też 1992 rok)
OdpowiedzUsuńJak zwykle się nie zgadzam z "przedkomentującym", to tak - są tu przejściowe death-grindowe Napalmy, swoje też zrobił producent płyty Colin Richardson. Jak się komuś zaświecą skojarzenia z Brutal Truth to też zdziwka nie będzie.
OdpowiedzUsuńColin Richardson jest bardzo niedoceniony i zapomniany obecnie. Dość wspomnieć, że południowo-koreański zespół Crash specjalnie zatrudnił Colin'a, aby nadał im sznyt zachodni na ich debiut z 1994. A dlaczego tak? Ponieważ południowo-koreańscy fani Metalu byli łagodnie ujmując, wkurwieni, że nie mają własnych przedstawicieli i Crash miał im to dać. Na ile im się to udało? Według samych południowych-koreańczyków jest to legendarny album. Wg mnie są to nieco popłuczyny po lepszych zespołach. Ale Płd. Korea nigdy nie wytworzyła nic wartościowego, może poza Oathean, choć oni też nie są jakoś specjalnie dobrzy. Taka mała dygresyja
Usuń