20 kwietnia 2010

Blind Guardian – A Twist In The Myth [2006]

Blind Guardian - A Twist In The Myth recenzja okładka review coverZapowiada się bardzo ciekawy rok, pod względem muzycznym oczywiście. Mam na myśli — po pierwsze — kolejny koncert Blindów w Polsce, a po drugie – nowy album studyjny tychże. O koncert jestem spokojny, bo byłem w Płocku, widziałem to na własne oczy, słyszałem na własne uszy i wiem, że rządzą Blindzi niepodzielnie. O płytę powodów do obaw też nie ma, choć może być niejakim zaskoczeniem w tym sensie, że ciężko dziś odgadnąć kierunek, w którym poszli muzycy po A Twist In The Myth. A był krążek nielichą niespodzianką. O co więc chodzi? Ano chodzi o to, że A Twist In The Myth zszedł z obranego gdzieś koło „Imaginations From The Other Side” kursu — kursu, którego najdoskonalszymi reprezentantami były „Nightfall In Middle-Earth” i „A Night At The Opera” — i powrócił do mniej złożonych kompozycji. Po dosyć zaskakującym rozstaniu z Thomenem, który wyraził w ten sposób swoje niezadowolenie z ówczesnego grania, Blind Guardian nagrał album, który najpewniej bardzo by mu spasował. Paradoksalnie. Już krótkie spojrzenie na listę utworów wszystko wyjaśnia – najdłuższy kawałek wyraźnie nie przekracza sześciu minut. Znaczy to ni mniej, ni więcej tylko tyle, że muzyka jest bardziej user friendly. Jest łatwiejsza w odbiorze i prostsza – tak strukturalnie, jak i kompozycyjnie. Prostsza, co nie znaczy, że prosta jak konstrukcja cepa – prostsza według blindowych standardów, przypominająca albumy z początku lat 90-tych. Jest jednocześnie bardziej żwawa i radosna, nie ma tylu wzniosłych i patetycznych momentów. Jak już wspomniałem – user friendly. Zapewniam was jednak, że żaden z blindowych filarów nie runął. To, co urzekało mnie od zawsze — wokale, melodie, przebojowość — nadal mnie urzeka. Powiedziałbym nawet, że przebojowością kładą poprzednie dwa albumy. Chyba nie ma kawałka, który nie sprawdziłby się w roli radiowego singla – każdy daje do pieca. Mi osobiście zabrakło jednak tych progresywnych aranżacji, rozbudowanych struktur i wielopłaszczyznowości. Trochę szkoda, że nieco odpuścili, choć zdaję sobie sprawę, że po „And Then There Was Silence” i całym „Nightfall In Middle-Earth” trudno nagrać coś większego. Niemniej jednak stanęli na wysokości zadania i A Twist In The Myth pokazali, że wciąż są w wyśmienitej formie, gotowi jednak nagrać coś wielkiego.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

18 kwietnia 2010

Demilich – Nespithe [1993]

Demilich - Nespithe recenzja okładka review coverZ czym się kojarzy Finlandia? Muzyczna Finlandia, dodajmy dla ułatwienia, bo o wódzie wiadomo. Ano kojarzy się z: wesołymi melodyjkami, pedalstwem, bzdurnymi folkowymi przytupami, pedalstwem i Eurowizją – o zgrozo to wszystko ma u Finów związek z metalem. I pomyśleć, że kiedyś tak nie było, a ludzi elektryzowały takie akty jak Convulse, Xysma, Funebre czy bohaterowie tej recenzji. Demilich w swych chorobliwych poczynaniach zdecydowanie bliżsi byli amerykańskiej niż szwedzkiej szkole brutalności, a przy tym właściwie w niczym nie ustępowali mistrzom zza wielkiej wody. Dotyczy to również — i to dość zaskakujące jak na ten rejon globu naście lat temu — umiejętności, bo krajanie Muminków przez te 40 minut tłuką techniczny death metal z wieloma zmianami tempa, pokręconymi wiosłami i popieprzonymi, grindującymi zagrywkami. Koszulka Human Remains jednego z gitarniaków może być tu pewną wskazówką, choć na pewno nie mówi wszystkiego, bo feeling tej muzy jest nieco inny, a i kilka zabarwionych rockiem nutek (głównie w solówkach) robi różnicę. Demilich stronią od totalnych szybkości, ale i tak potrafią ładnie sponiewierać, bo perkman nie pozwala sobie na chwilę wytchnienia – napieprza gęsto i wyjątkowo ciekawie, komplikując muzykę chyba nawet bardziej niż solidnie uwijający się gitarzyści. Co więcej, zespół nie tylko zagrał z głową, ale także zadbał o profesjonalnie, odpowiednio mocne i czytelne (nawet bas się dobrze uchował) brzmienie – tu również wyraźne są wpływy amerykańskie (sound a’la Skogsberg najpewniej pogrążyłby Nespithe). Jakiejkolwiek czytelności nie należy jednak oczekiwać po zajebiście niskich, bulgoczących wokalach, które były jednym z głównych „trademarków” zespołu. Chłopaki upierali się, że nie użyto na nich żadnych efektów, ale jeśli nawet to nieprawda, to i tak efekt naprawdę robi wrażenie. Dbałość o dźwięki nie przełożyła się na wymuskaną otoczkę, bo tą potraktowano z dużym poczuciem humoru – urocza okładka, głupawe tytuły plus teksty o czymś tam, prawie tak głębokie jak u Obituary. Jeśli komuś spasowała „The Erosion Of Sanity”, to i na Nespithe znajdzie dla siebie sporo powodów do radochy – przekonać się o tym niezwykle łatwo.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.anentity.com/demilich

podobne płyty:

Udostępnij:

16 kwietnia 2010

Hypocrisy – Hypocrisy [1999]

Hypocrisy - Hypocrisy recenzja okładka review coverOkładka ładna, a nawet bardzo ładna, zapowiadająca kontynuację bomb Hypocrisy z „Abducted” i „The Final Chapter”, ale w środku… No cóż, nie spodziewałem się tak słabego albumu po Hypocrisy. Krążek mam już kilka ładnych, długich lat i za każdym razem jak go włączam, mam problem. Problem z wysłuchaniem go do końca. Jak dla mnie męka! W większości utworów brak jest brutalnych voakli, są same czyste, a na dodatek wszystko opatrzone jest słodkimi melodyjkami. Peter & Co przesadzili z melodyjnością, która często jest tak mdła jak tania słodka buła od nędznego cukiernika, przesadzili z klawiszami, które ani nie są mroczne, ani tajemnicze, są po prostu nijakie. Głównie te dwie rzeczy zabiły klimat, zabiły brutalność, zabiły jad Hipokryzji. W sumie trudno tu szukać jakiegokolwiek jadu. Hypocrisy zwyczajnie mi się nie podoba i choćbym nie wiem co i ile wypił, nie strawię tego LP. Ktoś krzyknie, przecież jest tu kilka fajnych tracków. No, może i jest, ale co z tego jak lukier i jakby nie było raczej bezbarwne czyste wokale psują wszystko. Ocena 5 tylko dlatego, że jest to Hypocrisy, ale to i tak stanowczo za dużo.


ocena: 5/10
corpse
oficjalna strona: www.hypocrisy.tv

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 kwietnia 2010

Portal – Swarth [2009]

Portal - Swarth recenzja okładka review coverPrzyznam się bez bicia – to pierwszy album Australijczyków, który nabyłem. Ba – pierwszy, który słyszałem w całości. Miałem też napisać, że pierwszy i ostatni w ogóle, ale póki co wstrzymam się z taką deklaracją. Wstrzymam się, ponieważ jest w ich muzyce coś, co pozostaje we łbie i nie pozwala o sobie zapomnieć. Niemniej jednak naturalnym odruchem jest chęć jak najszybszego wywalenia płyty z odtwarzacza i jeszcze szybszego zapomnienia o niej. Problem w tym, że — jak wspomniałem — nie da się, coś się we łbie zagnieżdża. Jednolita ściana dźwięku, nieustanny hałas i brak jakichkolwiek struktur – przez to trzeba się przegryźć, by zapoznać się z tą deathową awangardą. A potem okazuje się, że nic ponadto nie ma – jest tylko hałas, dźwiękowa monotonia i bezład. Tak właśnie muzykę rozumie Portal. Trudno się tego słucha, brakuje bowiem punktów odniesienia, utwór zlewa się w całość — bardzo chaotyczną i prymitywną — a poszczególne utwory zlewają się w album. Monolit. Przez 40 minut uszu dobiega jednolita, cierpka i drażniąca mieszanina growli, gitar i perkusji w garażowej jakości. Utwory niemal nie różnią się od siebie, tempo wszystkich jest nieco szybsze niż walcowate, a melodii zwyczajnie nie ma. Co prawda pojawia się kilka fragmentów, które noszą znamiona melodyjności, ale jest ich niewiele. Przez większość czasu jest tylko hałas, bardzo specyficzny hałas. Taki na jednym poziomie, jednostajny, zawężony do stopnia, w którym jeszcze (ledwo) da się wyróżnić najbardziej podstawowe składowe, w którym rytm staje się melodią, a melodia rytmem. Kakofonia przesterowanych gitar, dziwacznych perkusji i wiercących ucho wokali. Kakofonia spotęgowana brakiem strukturalnej przejrzystości, brakiem struktur w ogóle. Anarchia i chaos w czystej postaci. I to właśnie pozostaje we łbie. I chyba tylko dlatego rozejrzę się za wcześniejszymi Portalami.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PORTALDEATH

podobne płyty:

Udostępnij:

12 kwietnia 2010

Aborted – Goremageddon: The Saw And The Carnage Done [2003]

Aborted - Goremageddon: The Saw And The Carnage Done recenzja reviewJuż przy okazji płyty „Engineering The Dead” — nota bene w prasie każdorazowo objeżdżanej — wszędzie zamiast „Belgowie z Aborted”, czytałem: „Bogowie z Abotred”… No i miałem, kurwa mać!, rację, bo to był pieprzony OMEN! A jeśli jeszcze ktoś będzie śmiał wątpić w wartość tej płyty to… mam go głęboko w dupie, bo z takimi typami w ogóle nie ma sensu się zadawać! Oczekiwałem po tym albumie porządnej napierduchy, a spotkał mnie maksymalny, soczysty i nader krwawy napierdol. Goremageddon to odegrany z chirurgiczną precyzją (to akurat nie powinno specjalnie zaskakiwać – wystarczy rzut okiem na teledysk) kurewsko szybki i brutalny gore death/grind z wpływami perełek w postaci „Necroticism: Descanting The Insalubrious” (czyżby jakaś analogia w tytułach?) oraz „Heartwork” wiadomego zespołu (jak to fajnie jest sobie poudawać, że wie się więcej niż inni he, he…). Wspomniane inklinacje słychać przede wszystkim w konstrukcji niektórych riffów, a już szczególnie w solówkach, które oprócz tego, że są niesamowicie odpierdolone, to do tego zaskakująco melodyjne (vide popisy Barta w pierwszym z brzegu „Meticulous Invagination”). O charakterystycznych introdukcjach chyba nie muszę wspominać? Prawdę mówiąc, to nawet nie spodziewałem się po Aborted takiej ilości chwytliwych melodii wplecionych w masywny fundament szaleńczych blastów. Obok ogólnej nawałnicy, kilka razy przejedzie po słuchaczu konkretnych rozmiarów walec, bowiem od trzeciego kawałka chłopaki zaczynają bawić się w urozmaicanie zawrotnego tempa ostrymi zwolnieniami. Wychodzi im to całkiem sprawnie, muzyka zyskuje sporo na atrakcyjności, przez co można katować się tym albumem non stop, bez najmniejszych objawów znudzenia. Wokale — już standardowo — podzielone na niski growl i patologiczny wrzask, przy czym tylko ten drugi niesie w miarę zrozumiałe przesłanie płynące z tekstów. Nic innowacyjnego, ale i tak musi się podobać. Do tego brzmienie — prawdziwy wzór dla wszystkich death/grind’ów — zdołowane i ciężarne; dźwięk jest odpowiednio dla gatunku zanieczyszczony, a mimo to nadal wyjątkowo przejrzysty i „nasycony”. Na zakończenie — oprócz coveru owego „wiadomego zespołu” — urocza prezentacja kapeli w środku książeczki – no i jak tu ich, kurna, nie kochać? Jedna z najlepszych płyt 2003, co do tego nie mam wątpliwości!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.goremageddon.be

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

10 kwietnia 2010

Cephalic Carnage – Xenosapien [2007]

Cephalic Carnage - Xenosapien recenzja okładka review coverCzekając na kolejne dzieło chłopaków z Colorado, napiszę może coś o ich ostatnim wybryku. Był to niewątpliwie album, co do którego miałem naprawdę duże oczekiwania. Tak więc zadam sobie samemu pytanko: czy Xenosapien spełnił moje oczekiwania, nasycił mnie, zgniótł, zmiażdżył, pokroił, poćwiartował, jednym słowem czy mnie rozjebał? Hmm… trudno jest mi znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Z jednej strony Tak, z drugiej strony Trochę Nie… TAK, dlatego, że trzyma solidny i wysoki poziom, jest w nim od chuja dziwnych pomysłów i niezidentyfikowanych dźwięków, czyli zawiera to, co powinien. Trochę Nie, ponieważ nie przebił „Anomalies” i w moim odczuciu jest odrobinę słabszy. Xenosapien to taki mix wszystkich poprzednich płyt Cephalic Carnage, a szczególnie „Lucid Interval” i „Anomalies”. Najbardziej słychać to w „G.lobal O.verhaul D.evice”, który jest jakby kontynuacją „Ontogeny Of Behavior”, a jednocześnie przypomina drugą część „Arsonist Savoir”. Podobnie jak na „Anomaliach”, na Xenosapien Panowie wpletli trochę rocka i heavy metalu, pod numerem 6 kryją się riffy namolnie przywołujące mi tytułowy kawałek z płyty „7th son of a 7th son” Iron Maiden. Zaś, gdy słyszy się „Touched by Angel” nie sposób uniknąć skojarzeń z „Black Metal Sabbath”, pochodzącym z „Lucid Interval”. Tyle, że ten utwór w odróżnieniu od sabatu średnio pasuje do całości, ale to tylko mały minus, a właściwie minusik. Reszta wyrywa jaja razem z kręgosłupem!


ocena: 9/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CephalicCarnage

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 kwietnia 2010

Betrayer – My Twisted Symphony [1998]

Betrayer - My Twisted Symphony recenzja okładka review coverChyba tak już musi być, że niekiedy kapele po nagraniu całkiem niezłego materiału — czy to demo, ep-ki czy nawet longpleja — przepadają bez śladu. Z drugiej strony – istnieją też rzesze kapel, które prezentują sobą poziom niedorozwiniętej marchewki, a głupi lud i tak się nimi podnieca. Na szczęście na naszym blogu takich szmir nie uświadczycie, więc spokojnie możecie czytać wszystkie teksty. W powyższe rozważania doskonale wpisuje się bohater dzisiejszego dnia, czyli izraelski Betrayer – kapela, która nagrała całą jedną ep-kę (a wcześniej kilka demówek), po czym słuch po niej zaginął. Na szczęście nie zaginęły płyty, a jednej z nich stałem się szczęśliwym posiadaczem. My Twisted Symphony to nieco ponad kwadrans nietuzinkowych, thrash/deathowych aranżacji wzbogaconych o klawisze i techniczne zagrywki. Pięć utworów, które wchodzi w skład wydawnictwa prezentuje bardzo wyrównany, ponadprzeciętny poziom. Jest średnio szybko, ale melodyjnie i z dobrym feelingiem. Jakość nagrania delikatnie szwankuje, ale czegóż innego można się spodziewać. Większych zastrzeżeń nie można mieć natomiast do samych kompozycji, które są przemyślane, wyraziste i wciągające. Nie można im odmówić ani ekspresji, ani pewnego zakombinowania, ani ciekawego pomysłu. A kilka riffów, solówek i zagrywek zasługuje na mentorskie pokiwanie głową z uznaniem. Gdyby tylko nagrali longpleja, a tak pozostaje tylko My Twisted Symphony.


ocena: -
deaf
Udostępnij:

6 kwietnia 2010

Lost Soul – Chaostream [2005]

Lost Soul - Chaostream recenzja okładka review coverSkłamałbym, pisząc, że mam do Chaostream jakiś wielki sentyment. Nie chodzi tu w żadnym wypadku o brak sympatii, ale po prostu – za krótko się znamy. Mimo to, odfajkowane pięć lat i setki przesłuchań ani odrobinę nie zmieniły mojego podejścia do tej płyty. Jak rozpierdalała mnie w pył wtedy, tak czyni to i dzisiaj. I w dalszym ciągu z podziwu nad tą rzeźnią wyjść nie mogę. Panowie zdecydowanie przekroczyli granice uprawianego dotąd przez siebie łomotu, bo tak niesamowicie intensywnie jak na Chaostream na pewno wcześniej nie grali. Gdzieniegdzie nasuwają się co prawda skojarzenia z motoryką Morbid Angel, szybkościami Hate Eternal i zakręceniem Immolation, ale Lost Soul traktuje death metal jednak trochę inaczej, po swojemu, w sposób mimo wszystko bardziej bezwzględny i dosadny. Jest w tym ogrom brutalności, wielki ciężar (duża w tym zasługa siedmiostrunowych gitar i niskiego stroju – takie brzmienie miażdży!), świetna technika instrumentalistów, diabelskie uczucie i niemała wyobraźnia przy komponowaniu. Solidny wokal Jacka Greckiego (czasami podchodzi pod Vincenta z „Covenant”) i ciekawe teksty dopełniają obrazu całości. Czyli — jak by tak nie patrzeć — mamy tu typowe składniki klasycznej death metalowej produkcji. Tylko takie małe, acz istotne ale… Ogólny poziom i umiejętność odpowiedniego złożenia tych elementów daleko odbiegają od standardu. Stworzyć tak długi (46 minut) i agresywny materiał, którym słuchacz przez cały czas jest zaabsorbowany, naprawdę trzeba umieć. Przy Chaostream nie ma czegoś takiego, jak w przypadku większości grup grających typowo „po amerykańsku”, gdzie po dwóch kawałkach chce się — wzorem rozmaitych niedźwiadków — spać do wiosny. Tu przez ponad trzy kwadranse jest się zmuszonym siedzieć na dupie, aby móc choćby częściowo ogarnąć te fale zajebiozy gwałtownie wypływające z głośników. Oczywiście prowadzi to do — tak przecież pożądanego — stanu totalnego ocipienia, graniczącego nawet z katatonią – a to nie tylko za sprawą hiperszybkiego blastowania, ale także wspaniałych zwolnień (szczególnie w „Christian Meat” i „The Birth Of Babilon”, gdzie nawet struny basowe smyrają po podłodze) oraz pięknie rozbudowanych solówek, łączących w sobie techniczne sztuczki i niebanalne melodie. Nie zmienia to faktu, że największe wrażenie robi na mnie wspomniana już wyżej intensywność i bezpośredniość tej muzyki. Sprawdźcie chociażby „Mortal Cage” lub „Angel’s Cry” – toż to prawdziwe dźwiękowe bestialstwo! Chaostream to absolutna czołówka czołówki death metalowych płyt nagranych kiedykolwiek w tym kraju – rewelacja!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lost.soul.poland

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

4 kwietnia 2010

Kataklysm – The Prophecy (Stigmata Of The Immaculate) [2000]

Kataklysm - The Prophecy (Stigmata Of The Immaculate) recenzja reviewPrzyznam się szczerze, że to właśnie od tego albumu zaczęła się moja przygoda z KATAKLYSM. Gdy usłyszałem pierwszy utwór z The Prophecy („6661”), pomyślałem: „Zajebiste!, hm chyba goście mają automat perkusyjny”. Zajrzałem we wkładkę, a tu żadnego automatu, za bębnami siedzi gość o nazwisku Duhamel! Hehe. Ale cóż w tym dziwnego, że można się pomylić, bo na tym albumie jego blasty, a raczej hyperblasty są bardzo mocne i mechaniczne. No ale trzeba przyznać, że cała czwórka dała z siebie wszystko na tym longplayu, komponując miażdżący death metal z elementami grind. Wspaniałe brutalne, chlaszczące po gębie, ciężkie riffy, w które nieraz wplecione są powalające „melodie” i fajne solówki (a najlepsza jest ta z utworu „Lamnets Of Fear & Despair”), bardzo dobra gra basu, niszczące wokalizy growlowo-skrzekowe Mauriza, no i wcześniej już wymienione hyperblasty. Wypada dodać, że The Prophecy było przełomowym albumem w karierze Kataklysm. Panowie porzucili swój dawny styl z dwóch pierwszych płyt jak i hard corowe zapędy z „Victims”. Mamy tutaj zdecydowanie inne granie niż na poprzednich krążkach, muza jest bardziej masywna, wyselekcjonowana, emocjonalna, melodyjna, a nawet w pewien sposób dość „przebojowa”. To właśnie The Prophecy było początkiem nowego stylu, który Kataklysm kontynuuje do dnia dzisiejszego. Myślę, że nie da się rozpocząć przygody z Kataklysm bez tego longa.


ocena: 9,5/10
corpse
oficjalna strona: www.kataklysm.ca

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 kwietnia 2010

Nile – Those Whom The Gods Detest [2009]

Nile - Those Whom The Gods Detest recenzja reviewWracamy z mocą i od razu jebnięciem z grubej rury. Nile, po dość przeciętnym (czyli słabym jak na swoje warunki) „Ithyphallic”, nagrał album, który z czystym sumieniem można nazwać dobrym i uznać za krok we właściwą stronę. Ograne po tysiąckroć, przemielone i przeżute do utraty smaku patenty, od których wręcz roił się „Ithyphallic”, rozcieńczono i użyto tylko tyle, by wciąż było jasnym, że gra Nile. Mówiąc wprost – dali sobie spokój z rzężeniem i sraniem po kątach. Wyzbywszy się większości przynudnawych zagrywek, zaserwowali album pełen wigoru, agresji i wręcz młodzieńczej radości. Łeb macha się sam – tyle tu zgrabnych i rytmicznych riffów. Pozytywnie zaskakuje niespotykana od lat melodyjność aranżacji. Jeszcze większym zaskoczeniem jest pewna behemotowatość muzyki – jakkolwiek niedorzecznie i niewiarygodnie to brzmi, tak właśnie jest. Ową behemotowatość słychać już w pierwszych sekundach, przewija się ona także tu i tam przez cały krążek i idealnie wpasowuje się w „nowy” styl Amerykańców. Czyżby mistrzowie zaczęli się uczyć od uczniów? Jak by nie było, miks starego z nowym brzmi naprawdę solidnie i wnosi do typowo nile’owych brzmień podmuch świeżości. Nie powinni się jednak załamywać ci, którzy przywykli do „starego” Nile’a, nie zabrakło bowiem żadnego z tradycyjnie (pseudo)egipskich elementów, na których od lat bazowali. Jak już wspomniałem – rzecz rozbija się o ich umiejętny dobór i sensowne wykorzystanie. Nile nadal jest sobą, tyle, że jest szybszy, bardziej melodyjny i nowocześniejszy (niż „Ithyphallic”). Generalnie – mocniej też daje po mordzie i łatwiej wchodzi, choć prawie godzina materiału może odstraszać. Ale zapewniam was, iż nie jest to godzina stracona, tym bardziej, że jest kilka rasowych przebojów: „Kafir”, „Permitting the Noble Dead…”, „Kem Khefa Kheshef”, „The Eye of Ra”, „Iskander Dhul Kharnon”. Kilka, czyli połowa albumu. Byłbym zapomniał o solówkach – urywają jaja, tyle w nich zajebistości, a opener do ostatniego tracka cudownie pachnie Beckerem. I to chyba na tyle. Dobranoc.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: