19 października 2018

Irreversible Mechanism – Immersion [2018]

Irreversible Mechanism - Immersion recenzja okładka review coverPierwszy album tego białoruskiego projektu pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie, choć odnoszę wrażenie, że nie dotarł wszędzie, gdzie powinien. Techniczny death metal o wysokim współczynniku wytrzepania — nie tak znowu daleki od tego, co proponuje choćby Sophicide — ma swoich oddanych fanów, ale dla reszty społeczeństwa tak zagęszczona jazda w pewnym momencie może stać się niestrawna tudzież nieczytelna. Niewykluczone, że właśnie tym była podyktowana zmiana stylu przy okazji Immersion – na klimatyczny i progresywny death metal. Tym albo poważnymi roszadami w składzie. Aaalbo doprowadzającą mnie już do szału modą na granie jak Fallujah, bo wpływy ostatnich płyt Amerykanów słychać w muzyce Irreversible Mechanism dosłownie na każdym kroku, a już na pewno częściej, niżbym chciał. Ja rozumiem, że to fajne i w sensie globalnym nawet dość oryginalne, aaale tylko w sensie globalnym, bo gdy porównać te wszystkie Fallujah-podobne kapele, to wychodzi, że brzmią niemal identycznie, a na domiar złego nie próbują odróżnić się od oryginału. I dupa. Większość patentów użytych na potrzeby Immersion można bez problemu wskazać na „The Flesh Prevails” i „Dreamless”. Ba!, niektóre fragmenty wyrwane z kontekstu byłbym skłonny uznać za zajawki nowego materiału Amerykanów! Z jednej strony świadczy to o dużych umiejętnościach muzyków Irreversible Mechanism, z drugiej zaś o tym, że nieco zatracili swoją tożsamość. Czy było warto? Nie jestem przekonany. Na Immersion uchowało się wprawdzie jeszcze sporo brutalności znanej z debiutu — dotyczy to głównie pracy perkusji i większości wokali (nie wszystkich, bo w czyste też się bawią) — jednak całość jest zatopiona w takim nieco rozmarzonym senno-kosmicznym klimacie, który sprawia, że płyta po paru chwilach staje się „ładna”, wchodzi gładko i stosunkowo łatwo się w niej zatopić, na co zresztą wskazuje tytuł. Niestety odbywa się to kosztem wyrazistości utworów, bo te może nawet zbyt płynnie przechodzą jeden w drugi, więc po wybrzmieniu ostatniego trudno przywołać z pamięci coś szczególnie wyrastającego ponad ogólny — dla sprawiedliwości dodam, że wysoki — poziom albumu. Posłuchać można, ale bardziej bym zachęcał sięgnąć po „Infinite Fields”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/IrreversibleMechanism

podobne płyty:


Udostępnij:

12 października 2018

Samael – Ceremony Of Opposites [1994]

Samael - Ceremony Of Opposites recenzja okładka review coverSamael skończył się na „Blood Ritual”. To prawda, ale na Ceremony Of Opposites narodził się na nowo – bardziej zadziorny i charakterystyczny, a tak po prawdzie to lepszy pod każdym względem. Samael dojrzał i rozwinął się, a tym samym dał pretekst co bardziej krewkim fanom, by oskarżyć go o skomercjalizowanie się. Owszem, Ceremony Of Opposites był jednym z bestsellerów swoich czasów, ale cała otoczka płyty — prowokacyjna okładka i bezpośrednie teksty (najjaskrawszy przykład mamy w genialnym „To Our Martyrs”: „I spit at your god’s face / I piss on the cross / I vomit on the holy bible / I shit on the blessed whore and her bastard son”) — są bardziej diabelskie aniżeli kiedykolwiek wcześniej i zdecydowanie mocniej walą w twarz. Zaś co do muzyki – już od pierwszych taktów „Black Trip” słychać postęp kompozytorsko-wykonawczo-brzmieniowy. Szwajcarzy zrobili pewny i logiczny krok naprzód, za punkt wyjścia biorąc chyba „With The Gleam Of The Torches” z „Blood Ritual”, bo właśnie tamten kawałek odznaczał się sporą dynamiką i zdradzał pewne progresywne zapędy zespołu. Na Ceremony Of Opposites Samael rozwija twórczo (i w dodatku w szybszych tempach) najlepsze pomysły z poprzednika oraz wprowadza mnóstwo innowacji – jak choćby bardzo rozbudowane partie klawiszy czy donioślejszy udział basu. W przeciwieństwie do wcześniejszych materiałów tu każdy numer ma swoje indywidualne wyróżniki i nie sposób pomylić go z innymi, a przy okazji odznacza się nieprzeciętną chwytliwością. Oczywiście największa w tym zasługa riffów, które (wreszcie) nabrały należytej wyrazistości dzięki bardzo zgrabnemu połączeniu prymitywnej agresji z zapadającą w pamięć linią melodyczną. Nie bez znaczenia jest także zajebista motoryka nowych kompozycji (zwłaszcza „Flagellation”), która sprawia, że trząchanie banią w rytm muzyki włącza się u słuchacza automatycznie, bez udziału świadomości. W rezultacie powstał zestaw murowanych koncertowych hitów, spośród których prawie każdy (a nie tylko „Baphomet’s Throne”) można wskazać jako ten najlepszy. Prawie, bo numer tytułowy nieco odstaje pod względem chwytliwości, ale nadrabia to gęstszym klimatem. Pozostała dziewiątka zamiata aż miło, nie dając najmniejszych powodów do narzekań. Kolejny wielki plus Ceremony Of Opposites wpływający na przystępność płyty to wokale – bardziej jadowite, a jednocześnie czytelne i pełne majestatu. Właśnie od tego momentu można mówić o Vorphalacku jako wokaliście prawdziwie rozpoznawalnym. Jak wynika z powyższego tekstu, Ceremony Of Opposites to dla mnie album praktycznie bez wad. Nawet brzmienie by Waldemar Sorychta mile zaskakuje ostrością i ciężarem. Przy okazji „Passage” deaf jebnął krótki konkret „Samael at its best”, o Ceremony Of Opposites mogę napisać to samo.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 października 2018

Afgrund – The Dystopian [2018]

Afgrund - The Dystopian recenzja okładka review coverNa początku roku wydawało się, że nagrany po sześciu latach przerwy The Dystopian pozostanie bez wydawcy i przepadnie bez śladu, ale na szczęście z pomocną przyszedł Karol z Selfmadegod Records, dzięki któremu bez problemu (i tanio!) kupicie tę płytę. Chwała mu za to, bo takiego materiału absolutnie nie można zignorować. Muzycy Afgrund przygotowali tu porcję kapitalnego grzańska – The Dystopian to wybuchowy grind core zagrany w skandynawskim stylu (Nasum, Gadget, Rotten Sound) z domieszką takich dopierdalaczy jak Phobia, Antigama czy Pig Destroyer, więc każdy miłośnik szybkiego, urozmaiconego i precyzyjnie zagranego hałasu znajdzie tu sporo dla siebie. Intensywność muzyki nie budzi najmniejszych zastrzeżeń – riffy śmigają, wokaliści zdzierają gardła, a perkman nabija blasty niczym karabin maszynowy. Na The Dystopian wyraźnie dominują wściekle agresywne partie, jednak wśród tego natłoku dźwięków znajdziemy również kilka niestandardowych zwrotów i zwolnień, kiedy na pierwszy plan wysuwa się gęsty klimat wkurwienia, sprzeciwu i zniechęcenia. Nie dość, że w takich fragmentach muzyka Afgrund zachowuje swój ciężar gatunkowy, to jeszcze mocniej uderza w słuchacza na poziomie emocjonalnym – w sam raz, żeby móc naładować baterie przed kolejnym dniem zmagania się z systemem tudzież przed zamachem na biuro zarządu w jakimś korpo. Zespół, nie wychodząc zbytnio poza grindowy kanon potrafił uczynić swój materiał świeżym i ożywczym. Spora w tym zasługa brzmienia, które w fachowej terminologii trudno określić inaczej niż jako zajebiste i doskonale dopasowane do charakteru muzyki. Dźwięk jest super przejrzysty i ostry jak żyleta, a przy tym ma dość głębi, żeby wgniatał również przy blastach. Wszystko fajnie, ale The Dystopian ma niestety jedną wadę, swoją drogą często spotykaną u grindowych płyt z wyższej półki – mija zbyt szybko. Wprawdzie 23 minuty to jeszcze nie tragedia, jednak człowiek byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby krążek trwał przynajmniej pół godziny. Drugi minusik dotyczy wydania – we wkładce nie zobaczymy tekstów, a szkoda, bo Afgrund ewidentnie mają coś ważnego do przekazania. Zresztą nawet bez poezji przed nosem z klimatu i ładunku energetycznego The Dystopian łatwo wywnioskować, że nie jest to nic pozytywnego. Gorąco polecam!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/afgrundgrindcoreofficial/

podobne płyty:

Udostępnij:

28 września 2018

General Surgery – Necrology [1991]

General Surgery - Necrology recenzja okładka review coverW 1991 roku Carcass wydał przełomowy „Necroticism – Descanting The Insalubrious”, który mocno podzielił fanów zespołu: dla jednych był totalnym objawieniem, dla drugich zaś zdradą wcześniejszych, choć umownych i dość naciąganych, ideałów. Kilka dni później tego samego roku w Szwecji pojawiło się panaceum dla wszystkich rozczarowanych nowym obliczem Anglików – mała płytka o tytule Necrology zmajstrowana przez kilku początkujących alkoholików z takich kapel jak Dismember, Afflicted czy Crematory. Ekipa znana dalej jako General Surgery miała bardzo prosty przepis na muzykę: bierzemy bez żenady co popadnie z dwóch pierwszych krążków Carcass (z naciskiem na debiut), nieznacznie to przerabiamy, nagrywamy w Sunlight i podpisujemy jako swoje. W ten sposób stworzyli kwadrans (w wersji CD) pierwszorzędnego gore-grindu, który można stawiać za wzór Carcass-worshippingu. Wszystko się tu zajebiście zgadza z pierwowzorem: rytmy, melodie, wokale, brzmienie (choć na pewno jest czystsze niż na „Reek Of Putrefaction”), tematyka… Jeśli ktoś ma wątpliwości co do intencji General Surgery, proponuję mu zapoznać się z „Ominous Lamentation”, który jest niemalże kopią „Genital Grinder”. To ślepe i niczym nie maskowane naśladownictwo jest chyba największym atutem Necrology. Szwedzi napierdalają z jajem, na luzie i nawet przez sekundę nie próbują udawać oryginalnych. To dlatego materiał brzmi w sposób naturalny i niewymuszony - po prostu fajnie, a słucha się go z dużą przyjemnością. Wiadomo, kultowy status General Surgery nie wziął się z niczego.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GeneralSurgeryOfficial

podobne płyty:

Udostępnij:

21 września 2018

Aborted Fetus – The Ancient Spirits Of Decay [2018]

Aborted Fetus - The Ancient Spirits Of Decay recenzja okładka review coverOśmieliłem się zażartować z epickości „The Art Of Violent Torture”, to mam za swoje… Na The Ancient Spirits Of Decay ekipa Aborted Fetus zaszalała jak nigdy wcześniej (i oby nigdy później!), a rezultatem jest album, który trwa prawie 50 minut. Nie ukrywam, że dla mnie to już lekkie przegięcie, bo nawet najwybitniejsi przedstawiciele brutalnego death metalu mają duże problemy z utrzymaniem zainteresowania słuchacza przez ponad 30 minut, a że Rosjanie do czołówki gatunku jeszcze nie należą, to wniosek nasuwa się sam – już w połowie krążka mogą trochę męczyć. Zespół kontynuuje w tekstach tematykę mniej lub bardziej skutecznych tortur i — świadomie czy nie — pewną ich namiastkę zawarł także w muzyce. Oczywiście to nie tak, że grają tak miernie, że uszy więdną — bo w ciągu roku przecież się nie uwstecznili — chodzi wyłącznie o objętość płyty. I choć Aborted Fetus trzymają się swojego stylu, w nowych utworach pojawia się sporo urozmaiceń, jak choćby stosunkowo częste solówki (czyżby jakaś inspiracja „Throne Of Reign” Pathology?) czy rozbudowane ponad średnią partie instrumentalne. Tempa większość kawałków są dość zróżnicowane (wbrew pozorom wcale nie dominują te najszybsze), wokal nie odbiega od normy, a brzmieniu w zasadzie niczego nie brakuje. Mimo to materiał nie mieli tak mocno, jakby mógł, gdyby podano go w mniejszych porcjach. I to jest mój jedyny zarzut pod adresem The Ancient Spirits Of Decay, bo każdy brutalista zaznajomiony z Aborted Fetus znajdzie tu wszystko, co tak u nich lubi.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 września 2018

Brutal Truth – Need To Control [1994]

Brutal Truth - Need To Control recenzja okładka review coverBrutal Truth na pamiętnym debiucie zawiesili sobie poprzeczkę cholernie wysoko, ale tak na dobrą sprawę wcale nie musieli jej później przeskakiwać. Wystarczyło im tylko nagrywać kopie tamtej płyty, żeby za każdym razem świat padał im do stóp. Amerykanie postanowili jednak zaryzykować już przy pierwszej okazji i na „dwójkę” stworzyli materiał w dużym stopniu odmienny. Miejsce czystego, krystalicznie brzmiącego i diabelnie szybkiego grind core’a zajęło granie znacznie bardziej szorstkie, nieokiełznane, momentami nawet drażniące, choć ekstremalnością wcale nie ustępujące temu z „Extreme Conditions Demand Extreme Responses”. To dlatego Need To Control może być z początku ciężkostrawny i odpychający. Po kilku wnikliwszych przesłuchaniach człowiek zaczyna jednak dostrzegać w tym metodę, a przede wszystkim nieliche pokłady szaleństwa, jakie Amerykanie zamknęli w tych dźwiękach. Brutalności tutaj z pewnością nie brakuje, ale jebać ją, bo ważniejszy wydaje się klimat, jaki Brutal Truth osiągnęli na albumie, a ten jest z lekka schizolski i niszczy. Największy wpływ mają na niego oczywiście wokale Kevina Sharpa, który ani przez sekundę się nie oszczędza, płynnie przechodząc od niskich growli do paranoicznych wrzasków. Zwłaszcza ta druga forma ekspresji, na granicy utraty głosu, zostawia trwały ślad w psychice słuchacza. Druga duża cegiełka do klimatu Need To Control to surowe i przenikliwe brzmienie. Zespół pożegnał się z Colinem Richardsonem i produkcję albumu powierzył mniej utytułowanemu i niezbyt obeznanemu w ekstremie Steve’owi McAllisterowi. Także to ryzyko się opłaciło, bo ekipa znad jeziora Ontario zyskała sound bardziej pasujący do ich pojebanej natury – gęsty, przybrudzony i… zadymiony. O wypolerowanej produkcji nie ma tutaj mowy. Zestaw utworów spiętych klamrą Need To Control sam w sobie też może nieźle skołować, bo mamy tu do czynienia z szalenie zróżnicowaną (jak na grind) muzyką. Począwszy od ociężałych i dziwnie hipnotyzujących „Collapse” i „Ordinary Madness”, przez najlepsze w zestawie, zdrowo pogrzane „Godplayer” i „I See Red”, po krótkie bezpośrednie strzały w typie „Choice Of A New Generation”. Cover The Germs wolałbym przemilczeć, natomiast obecność dwóch szumiących zapchajdziur — które oprócz dłużyzn nic wartościowego nie wnoszą — mogę podsumować tylko soczystą kurwą. To taki bezwartościowy odpowiednik kilku minut ciszy przed końcówką „Unjust Compromise” z „Extreme Conditions Demand Extreme Responses”. Bez tych bzdur byłoby super, a tak – tylko bardzo dobrze. Z plusem.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutaltruth

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

7 września 2018

Alterbeast – Feast [2018]

Alterbeast - Feast recenzja okładka review coverDebiut Alterbeast uznałem ongiś za nie lada zaskoczenie, więc oczekiwania w stosunku do jego następcy miałem dość wygórowane, choć na dobrą sprawę wystarczyłoby mi, gdyby podłubali tylko przy paru detalach. W sumie niewiele roboty, żeby było git. Andrew Lamb miał nieco inny pomysł na zmiany w zespole… Ze składu, który podpisał się pod „Immortal”, został bowiem tylko on, więc na potrzeby Feast samodzielnie zajął się gitarą i basem, a dla przyzwoitości dokooptował wokalistę oraz skorzystał z usług sesyjnego perkmana.

Odnoszę wrażenie, że nie była to najlepsza decyzja, bo z bardziej zgranymi (czy nie tak przypadkowymi) ludźmi mógłby wycisnąć z tego materiału zdecydowanie więcej. Nie mam absolutnie nic do zarzucenia perkmanowi (napieprzał choćby w Arkaik), wszak wymiata naprawdę zacnie i nie szczędzi gęstych blastów, ale już osobnika dającego odgłosy paszczą traktuję jako pomyłkę, bo to właśnie on odpowiada za zdecydowaną większość negatywnych odczuć związanych z Feast.

Na debiucie wokale były utrzymane raczej w normalnych dla gatunku (tzn. jego nowocześniejszego oblicza) ramach, gdzie podstawą jest brutalny growl, a uzupełnieniem skrzeczenie. Michael Alvarez odwrócił proporcje i drze ryja w typowo deathcore’wej manierze, ograniczając się niemal wyłącznie do wrzasków, co — oprócz tego, że jest irytujące — niespecjalnie pasuje mi do tak urozmaiconej muzyki. Problem pogłębiają także teksty, bo są cholernie długie jak na 3- 4-minutowe utwory, więc chcąc nie chcąc jesteśmy zmuszeni słyszeć kolesia zdecydowanie za często. Na szczęście dla nas i dla Alterbeast nie ma go już w składzie.

Skoro już pobiadoliłem, wypada wreszcie pochwalić zespół — a przynajmniej jego studyjną namiastkę — za stronę instrumentalną, bo materiał z Feast jest więcej niż zacny. Wprawdzie krążek nie ma tej świeżości i nie zaskakuje jak „Immortal” (a w zasadzie to w ogóle), ale jest bardziej „doprecyzowany” stylistycznie i zaaranżowany z większym rozmachem. Andrew Lamb nie miał wokół siebie nikogo, kto by mu się wpieprzał w muzykę, więc zgodnie ze swoimi zapatrywaniami mocniej pchnął Alterbeast w neoklasyczne rejony. Szybkość i brutalność – a owszem, występują, jednak tym, co dominuje na płycie, są ubrane w ostrą trzepankę melodie. Gitary wycinają tu nieliche cuda i momentami trudno za nimi nadążyć, a już zwłaszcza, gdy pojawiają się wypasione palcołomne solówki. Innymi słowy pirotechniki na Feast nie powinno nikomu brakować, szczególnie jeśli mieni się fanem Arsis czy The Black Dahlia Murder, bo wpływy akurat tych kapel słychać tu częściej niż na debiucie. Jednocześnie Alterbeast ciągle grają z większym pazurem niż wymienione zespoły, a przez to powinni być strawni dla wielbicieli brutalnych dźwięków.

Jako ciekawostkę dodam, że Amerykanie uzupełnili autorski repertuar coverem Dissection. „Where Dead Angels Lie” w ich wykonaniu brzmi co najmniej przyzwoicie, ale kompletnie rozwala spójność płyty — bo do pozostałych kawałków nie pasuje ani stylistyką ani klimatem — więc nie mogę tego pomysłu zaliczyć do udanych. I to kolejny powód, dla którego jestem bardziej skłonny polecić wam „Immortal”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ALTERBEASTofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

31 sierpnia 2018

My Dying Bride – The Angel And The Dark River [1995]

My Dying Bride - The Angel And The Dark River recenzja reviewThe Angel And The Dark River = 10. Dla mnie jest to kwestia całkowicie oczywista, nie wymagająca żadnego tłumaczenia, absolutna – jebany dogmat. A jak to z wyznawcami dogmatów bywa – nie toleruję innych opinii. Zupełnie nie pojmuję, jak można mieć tu odmienne zdanie, tudzież potrzebować jakichś klaryfikacji. Przecież Anglicy podali swój geniusz na złotej (bo srebrna jest dla plebsu) tacy! Po ki grzyb coś tu na siłę dodawać? Zresztą słowa i tak nie są w stanie oddać w pełni majestatu tej płyty.

My Dying Bride zrobili tu odważny krok nie tylko do przodu, ale i odrobinę w bok, dzięki czemu The Angel And The Dark River zawiera w sobie niektóre cechy starszych materiałów (przesądzające o rozpoznawalności zespołu), a przy okazji proponuje wiele nowych rozwiązań. No i kładzie na łopatki oprawą i poziomem wykonania.

Jeśli chodzi o zmiany, najbardziej w uszy rzuca się radykalne złagodzenie muzyki przy jednoczesnym wzmocnieniu jej depresyjnego klimatu – nastrój smutku i rezygnacji emanuje tu z każdego dźwięku. W odstawkę poszły wszystkie patenty charakterystyczne dla death metalu, których na „Turn Loose The Swans” było jeszcze sporo – od szybkich temp, przez brutalne riffy po wściekłe growle. Teraz, jeśli Anglicy w ogóle się rozpędzają — jak w doskonałych „Your Shameful Heaven” i „A Sea To Suffer In” (solówka na skrzypcach to mistrzostwo świata!) — to najwyżej do (praaawie) średniego tempa. Mimo to miazga jest okrutna, bo The Angel And The Dark River brzmi znacznie potężniej i bardziej przestrzennie niż poprzednie krążki.

Dzięki wypasionej, w pełni profesjonalnej produkcji My Dying Bride mogli tu uwypuklić aranżacyjne smaczki i nawet najsubtelniejsze melodie, które w przypadku gorszego dźwięku po prostu by przepadły. Wystarczy wspomnieć tylko motyw grany tappingiem, który przewija się przez cały „The Cry Of Mankind” – nie ma to nic wspólnego z technicznym graniem, a jednak wyraźnie wzbogaca utwór i czyni go niesłychanie wciągającym. Takich ornamentów jest na płycie więcej i co najlepsze – nie są ograniczone tylko do gitar i perkusji (swoją drogą – mają tu najlepsze przejścia w doom metalu), bo fantastycznie spisał się również Martin Powell. Szczególną uwagę należy zwrócić na partie skrzypiec w wykonaniu tego dżentelmena – są rozbudowane i świetnie współgrają, w dodatku na równych prawach, z resztą instrumentów. Chwała My Dying Bride, że nie sprowadzili ich udziału wyłącznie do „robienia klimatu” gdzieś w tle, bo w przeciwnym razie The Angel And The Dark River wiele by stracił ze swojej wyjątkowości.

W tej pozbawionej brutalności formule doskonale odnalazł się także Aaron, choć mogło się wydawać, że wpasowanie się w tak spokojną muzykę będzie dla niego nie lada wyzwaniem. Nic z tych rzeczy – jego przejmujący, nieco monotonny głos i dołujące teksty tylko potęgują klimat albumu, dając kolejny pretekst do tego, żeby stanąć na parapecie i śmiało ruszyć przed siebie… Coś wspaniałego! My Dying Bride stworzyli wielkie, poruszające dzieło, które od ponad 20 lat należy do mojego ścisłego topu.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

24 sierpnia 2018

Oblivion - The Path Towards... [2017]

Oblivion - The Path Towards... recenzja okładka review coverPierwszy album Amerykanów wzbudził tu i ówdzie spore poruszenie – że taki genialny, techniczny, nowatorski, nietuzinkowy… A prawda wyglądała tak, że był równie oryginalny co nazwa zespołu i nie wnosił kompletnie nic do reprezentowanego (pod)gatunku. The Path Towards… tego stanu rzeczy nie zmieni, bo chociaż Oblivion starali się zaprezentować z ciekawszej strony, w dalszym ciągu prezentują dość oklepany średnio brutalny i średnio techniczny death metal w typie kalifornijskim. Podobnych kapel jest w tamtym rejonie co najmniej kilkanaście, a ze wskazaniem tych lepszych, na nieszczęście Oblivion, nikt nie powinien mieć specjalnego problemu. Nie oznacza to jednak, że chłopaki odwalają jakiś syf, bo w paru fragmentach The Path Towards… potrafi naprawdę zaciekawić fajnym riffem czy sprytnie poprowadzoną linią melodyczną. Na klawiaturę w tym miejscu ciśnie się szczególnie przypadek „Concrete Thrones”, który bez zbędnego zastanowienia mogę nazwać najlepszym, najbardziej wyróżniającym się kawałkiem na płycie, także pod względem chwytliwości. Gdyby cały album był zbudowany z podobnych utworów, pewnie zachęcałbym do zakupu i częstego słuchania w celach rekreacyjnych. Gdyby… Większość materiału to granie raczej typowe, na którym trzeba się porządnie skupić, żeby nie zlało się z odgłosami w tle – pralką, odkurzaczem czy passatem sąsiada-złodzieja dogorywającym za oknem. Jak dla mnie The Path Towards… niewiele pomagają urozmaicenia ogólnej formuły, które zaproponował zespół, tym bardziej, że większość jest z importu. Oblivion zaprosili do nagrań wokalistów z kilku mniej lub bardziej znanych kapel, ale żaden z nich nie dysponuje na tyle rozpoznawalnym głosem, żeby wynieść utwory na wyższy poziom albo chociaż stanowić wabik na fanów. No, chyba że kogoś kręci syf pokroju Suicide Silence, bo koleżkę z tej niby-deathcore’owej żenady też ściągnęli. Czymś osobliwym jest ponadto wkład w The Path Towards… Karla Sandersa, który… napisał dla Oblivion „Awaiting Autochthon”, swoją drogą numer zupełnie nie w jego stylu. Trochę mi to pachnie robieniem „sellingpointów” na siłę, jakby kapela zdawała sobie sprawę z tego, że bez pomocy kogoś sławnego wiele nie nawojuje. Od siebie dodam, że z takim wsparciem też cudów nie będzie.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OBLlVlON

Udostępnij:

17 sierpnia 2018

Hypocrisy – Into The Abyss [2000]

Hypocrisy - Into The Abyss recenzja okładka review coverNa Into The Abyss Hypocrisy zrobili coś, czego nikt się po nich nie spodziewał, w każdym razie nikt o zdrowych zmysłach – wrócili do brutalnego grania, czym przynajmniej częściowo zatarli paskudne wrażenie pozostawione przez „Hypocrisy”. Poprzedni krążek był straszliwie męczącym melodyjnym klocem, który trudno było dosłuchać do końca, zaś wszystkie dobre riffy można było tam policzyć na palcach jednej ręki. Co ciekawe, czego do dziś nie potrafię pojąć, w niektórych kręgach uchodził za genialny. Na Into The Abyss Szwedzi nawet nie próbują do niego nawiązać i od pierwszych sekund „Legions Descend” napieprzają jak… jak w sumie nigdy. Mamy tu do czynienia z surowo brzmiącym szwedzkim death metalem, jakiego pełno było na początku lat 90. i jaki bohaterowie tej recenzji sami próbowali łoić na pierwszych płytach. W dodatku całość polano sosem amerykańskim, więc nie raz i nie dwa zalatuje tu wczesnym Deicide. Muzyka jest szybka, agresywna, a momentami nawet nieokrzesana – zaskakująca. Po kilku minutach tej terapii szokowej do uszu zaczynają docierać również patenty charakterystyczne dla późniejszych albumów zespołu, jednak wciąż podane na ostro, bez pitolenia. Prawdziwa chwila wytchnienia (albo podniety, zależy jak spojrzeć) pojawia się dopiero przy fantastycznym „Fire In The Sky”, który pięknie nawiązuje do epickich opusów z „Abducted” i „The Final Chapter”. Melodie, wokale Petera, klimat, nawet tekst – wszystko najlepsze z najlepszych! Chwytliwość tego kawałka powala, a orkiestracja w połowie sprawia, że ciarki chodzą po plechach. Dla mnie to kwintesencja stylu Hypocrisy i największy hajlajt Into The Abyss. Nic dziwnego, że numer na stałe trafił do setlisty zespołu. Później mamy jeszcze mały przekładaniec utworów szybkich i brutalnych („Total Eclipse”, „Sodomized”) z nieco bardziej stonowanymi. Do tych drugich należy zaliczyć kończący album „Deathrow (No Regrets)”, który choć niezaprzeczalnie ciężki, dołującym nastrojem jednoznacznie przypomina „Slippin’ Away”. Hypocrisy pokazali tym krążkiem, że jak chcą, to potrafią zagrać ostro i dość nieprzewidywalnie. Szwedzi zgrabnie wyważyli tu proporcje między surowym napieprzaniem a klimatem i melodią, więc 42 minuty Into The Abyss mijają niepostrzeżenie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.hypocrisy.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: