5 grudnia 2014

Gorguts – ...And Then Comes Lividity / Demo Anthology [2003]

Gorguts - ...And Then Comes Lividity / Demo Anthology recenzja okładka review coverNie mam zielonego pojęcia, jakie jest zainteresowanie przeszłością Gorguts w naszym pięknym kraju, ale może trafią się ze trzy osoby, które sięgną po opisywaną kompilację. Już na początku warto zaznaczyć, że składak ten nie jest debestofem, zawiera bowiem wyłącznie materiały nie wydane wcześniej na CD, lub też w ogóle nie ujawniane publicznie przez zespół. Całość otwiera pierwsze — i jedyne w pełni profesjonalne — demo „…And Then Comes Lividity” (1990). Muzyka to oczywiście death metal, nie odbiegający zbytnio od ówczesnych standardów – jest solidny i na pewno obciachu jej autorom nie przynosi. Jeśli ktoś jej jeszcze nie słyszał, to warto się zainteresować bo większości tych numerów nie znajdziecie na debiucie. Jak mawiają – im dalej w las, tym więcej niedopałków. Czy jakoś tak… W każdym razie chodzi mi o to, że dalej mamy aż cztery demówki z przedprodukcji kolejnych albumów. Kawałki z pierwszych dwóch (odpowiednio z 1991 i 1992) właściwie tylko brzmieniem (bo to czasem daje po uszach) i aranżacyjnymi niuansami różnią się od swoich albumowych odpowiedników. Ale ogólnie jest cacy. Pewne zdziwienie może budzić tylko „Dissecting The Adopted” (uroczy tytuł), ale to po prostu pierwotna wersja „Orphans Of Sickness”. Największe cudeńka to naturalnie demówki z 1993 i 1995, które zawierają pierwsze numery na „Obscura”. To niesamowite jak ci ludzie potrafili szybko pisać tak zaawansowaną muzykę. Co więcej – to nie jest aż tak odległe jakby mogło się wydawać od tego, co znalazło się później na albumie z 1998. Brzmieniowych cudów jednak też się w tym przypadku nie spodziewajcie. Na zakończenie dostajemy jeden numer live z 1993 roku (z nieżyjącym już Steve’m MacDonaldem za garami) – „Inoculated Life”, który daje nam pewne pojęcie, jak Gorguts dawno temu wypadali na deskach. Opisywane wydawnictwo co prawda nie poraża wyszukaną oprawą, ale te kilkanaście fotek we wkładce powinno zadowolić maniaków. Podsumowanie… powiem tyle: płytka interesująca i wartościowa, jednak wyłącznie dla zagorzałych fanów.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 grudnia 2014

Fallujah – The Flesh Prevails [2014]

Fallujah - The Flesh Prevails recenzja reviewGłupie to straszliwie, ale po The Flesh Prevails sięgnąłem tylko po to, żeby się upewnić w przypuszczeniach, że jest do dupy. Czemu? No cóż, bo tak… Zdroworozsądkowego wytłumaczenia na to nie mam, a zmyślać mi się akurat nie chce. Niezależnie jednak od motywów, dobrze się stało, bo drugi album Fallujah okazał się dla mnie największym, przebijającym wszystkie poprzednie, pozytywnym zaskoczeniem tego roku. Naturalnie do gleby mnie nie sprowadził, bo do ideału mu sporo brakuje, ale dość powiedzieć, że wyraźnie wybija się ponad setki innych płyt z nowoczesnym technicznym death metalem, w tym także debiutancki „The Harvest Wombs”.

To, co przesądziło o — że tak trochę nadużyję — wyjątkowości albumu, to korekta wcześniejszego stylu. Amerykanie zdecydowanie spuścili z tonu (choć sam początek, a zwłaszcza „Carved From Stone”, może sugerować coś zupełnie innego), skupili się natomiast na nastroju muzyki i jej bardzo progresywnej otoczce. Do zmiękczaczy można zaliczyć tu m.in. elektroniczne plamy, ambientowe wtręty oraz damskie wokale. I jak zwykle nie pochwalam takich zabiegów, to w przypadku Fallujah naprawdę zdały egzamin, bo dzięki nim The Flesh Prevails jest materiałem niejednoznacznym, niejednorodnym, w wielu fragmentach niebanalnym, bardziej rozbudowanym, mocniej skupiającym uwagę i po prostu ciekawym.

Po pierwszych udanych ciosach zespół często i gęsto sięga po klimaty kojarzone raczej z twórczością Vai’a czy Satrianiego aniżeli death metalem w jakiejkolwiek odmianie. Brutalność staje się tylko dodatkiem (choć ciągle istotnym – bez niej zaraz pojawiłaby się nuda) do wielopoziomowych pasaży, a na pierwszy plan wysuwa się — uzyskiwana wieloma środkami — atmosfera. Innymi słowy: mniej krzyczą, więcej dumają. Obyło się jednak bez naciąganego eklektyzmu i tanich melodyjek. Także bez popadania w nie wiadomo jak popieprzone technicznie motywy, bo krążek na pewno jest mniej skomplikowany niż stać na to muzyków, a przez to słucha i zapamiętuje się go łatwiej, mimo iż wymaga skupienia.

W związku z powyższym zwolenników czystej napierdalanki zawartość The Flesh Prevails raczej nie zadowoli, a samo brzmienie może doprowadzić do rozpaczy. Sam zresztą nie jestem fanem tak podanego dźwięku. Fallujah nagrywali z przesławnym w niektórych kręgach Zackiem Ohrenem, ale zbyt dobrze, moim zdaniem, na tym nie wyszli. Kapuję, że chodziło im o maksymalną selektywność, ale przesadzili ze sterylnością, przez co płyta momentami brzmi dziwnie. Szczególnie kiepsko wypadają gary, bo w szybszych momentach cały generowany przez nie dźwięk zamienia się w płaskie „trytrytrytry”. No cóż, w tym elemencie się nie popisali, ale trzeba się jakoś do tego przyzwyczaić. Choć może i nie trzeba, ale warto, bo ten materiał na to zasługuje.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 listopada 2014

Allegaeon – Elements Of The Infinite [2014]

Allegaeon - Elements Of The Infinite recenzja okładka review coverHa ha, ha ha, ha ha, nie… Tak bardzo śmieszny teledysk nakręcili muzycy przy okazji singla „1.618”, że nic, tylko sobie w łeb palnąć. A ileż tam autoironii, dystansu do siebie, dojrzałości wyrażonej nie traktowaniem własnej sztuki zbyt poważnie – nie sposób policzyć. I problem tylko taki, że zrobiono to tak sztucznie i tak bardzo na siłę, że efekt osiągnięto odwrotny od założonego. Podobnie chyba wyszło z całym Elements of the Infinite, bo pomimo pewnych zmian w muzyce, płyta wciąż prezentuje się co najwyżej średnio, i to mimo iż jeden, ale za to konkretny, patent zapowiadał naprawdę przyjemną ucztę. Z kapelą niestety pożegnał się gitarzysta Ryan Glisan – mało znany jegomość, ale z całkiem sporym talentem i ponadprzeciętnie sprawnymi paluchami, a jego miejsce zajął jeszcze mniej znany Michael Stancel i oczywiście słychać to przez cały krążek. Duet Burgess/Glisan był akurat jedną z tych rzeczy, które wartało zatrzymać, więc ubytek w tym miejscu, tak kluczowym w przypadku melo-techu, nie miał prawa wyjść kapeli na dobre. Stancel palce ma po prawdzie szybkie, ale tak ma wielu w tej branży, na kreatywność jednak i indywidualny szlif już nie wystarczyło. O ile „Formshifter” aż kipiał gitarami w najrozmaitszych konfiguracjach, o tyle w przypadku Elements of the Infinite mam wrażenie, że jakby ciszej w tych rejestrach. Trudno wybić się na gitarach, jeśli ich nie ma tam, gdzie być powinny. Dalej. Największą i najoczywistszą zmianą jest gościnny występ speca od orkiestracji i związane z tym faktem ukłony w kierunku takich tuz jak: Septic Flesh oraz Fleshgod Apocalypse, niekiedy nawet późnego Behemotha (vide „Tyrants of the Terrestrial Exodus” bądź „Gravimetric Time Dilation”). Otóż umyślili sobie Amerykanie, że uderzą nieco w symfoniczne rejony, co — samo w sobie — pomysłem jest oczywiście dobrym. Dobrym, jeśli dobrze zrobionym, a z tym bywa różnie. Taka mnie myśl bowiem prześladuje, że muzycy musieli szukać natchnienia w muzyce filmowej, szczególnie takiej ze smokami, wielkimi armiami i bitwami („Threshold of Perception” i „Genocide for Praise – Vals for the Vitruvian Man”, oraz — i tu jest pies pogrzebany — elektronice. Kilka fragmentów z pewnością zrobiłoby wieczór chłopaczkom w siatkowych podkoszulkach. No niestety tak właśnie brzmią niektóre orkiestracje. Brakuje im cojones, ot co. To co nie uległo zmianie od poprzedniego krążka, to szczególny rodzaj niemocy twórczej, który polega mniej więcej na tym, że detale są dopracowane do perfekcji, natomiast całość kupy się nie trzyma i przez znaczną część krążka muzyka wiedzie donikąd. Nie brzmi to tak źle w przypadku poszczególnych kawałków słuchanych pojedynczo, ale kiedy odpala się płytę, i w dodatku zapętla, wszystkie niedociągnięcia kompozycyjne widać jak na dłoni. Płyta ma tendencje do dłużenia się, ewentualnie do nie zapadania w pamięć. Momenty takie jak w „Dyson Sphere” przy początku, bądź refren „The Phylogenesis Stretch” nie powinny zostać w ogóle skomponowane, bo po prostu są słabe. Takich kwiatuszków jeszcze kilka się znajdzie, ale już te dają przedsmak tego, do czego zdolni są chłopacy z Allegaeon. Problem Elements of the Infinite leży w lenistwie i niezdecydowaniu. Lenistwie, bo nie chciało się muzykom porządnie przysiąść nad utworami, żeby oferowały coś więcej niż gatunkowe klisze przyozdobione gitarami, a niezdecydowaniu, ponieważ pomysł z usymfonicznieniem albumu okazał się równie słuszny, co zrealizowany na pół gwizdka. Chcieli dobrze, chcieli dużo i na chceniu się w wielu przypadkach skończyło.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/allegaeon

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

26 listopada 2014

Obituary – Inked In Blood [2014]

Obituary - Inked In Blood recenzja reviewInked In Blood od początku wywołuje u mnie coś, co mądrzy ludzie nazywają odczuciami ambiwalentnymi. Spójrzcie zresztą sami. Z jednej strony mamy tu do czynienia z przyzwoitym (49 minut) zestawem typowych — nie mylić z topowym zestawem! — obitkowych numerów, spośród których kilka jest naprawdę fajnych i potrafi nieźle rozbujać. Nihil novi sub sole, ale takie „Centuries Of Lies”, „Visions In My Head”, „Deny You” czy „Violence” są co najmniej spoko. Z drugiej natomiast ta cała akcja z Kickstarterem budzi jakiś tam niesmak, tym bardziej, że kupy zebranych pieniędzy tak naprawdę na płycie nie słychać ani tym bardziej nie widać (wkładka godna singla). Żeby być szczerym, nie słyszę także kilku lat pracy nad tymi utworami, tego pieczołowitego dopieszczania szczegółów ani wylewającej się z każdej nuty twórczej ekscytacji, o których Obitkowcy tak chętnie nawijają w wywiadach. Z całym szacunkiem, ale tak doświadczeni muzycy — poruszający się ponadto w od wieków niezmienianym stylu — powinni efekty zbliżone do Inked In Blood uzyskiwać przez sen. Nie, żebym w ten sposób deprecjonował materiał — bo słucha się go raczej lajtowo i bez zniechęcenia — ale oczekiwania miałem dużo większe. Przy takiej objętości cieszy, że płytka jest dość żwawa i — mimo że wachlarz temp jest dość wąski — urozmaicona. Dwanaście kawałków składających się na Inked In Blood najwięcej wspólnego ma z „The End Complete” i „Frozen In Time” — takie skojarzenia tu dominują — ale, co ciekawe, nie raz pojawiają się także nawiązania do mniej lubianych epizodów w dyskografii Obituary („World Demise”, „Back From The Dead”), co oznacza więcej wpływów hard core’a – choć ciągle w ilościach do zniesienia. Nowi muzycy, mówiąc oględnie, wnieśli niewiele. I o ile tego właśnie oczekiwałem — a może nawet wymagałem — od Terry’ego Butlera, to Kenny Andrews mógł się postarać o mocniejsze zaznaczenie swojej obecności/osobowości. Nie to, żeby nowy gitarniak odpierdalał jakieś dziadostwo, ale najwyraźniej postanowił uszczęśliwić po równo fanów Allena Westa i Ralph’a Santolli, bo rozstrzał stylistyczny solówek jest spory – od efektownego (ale bez przesady!) przebierania paluchami po dzikie molestacje (typowe zwłaszcza dla „The End Complete”). Tylko w rejony okupowane przez Murphy’ego, na swoje i nasze szczęście, się nie zapuszczał. Na słowa uznania zasługuje od początku do końca John, bo nie dość, że ponownie udowadnia, że głos ma nie do zdarcia i wymiatać może w każdych warunkach, to jeszcze pozwolił sobie na najbardziej czytelne partie w całej karierze. Pochwalić nie mogę niestety brzmienia, bo brakuje mu przede wszystkim porządnego ciężaru, tego zajebistego dołu, którym Obituary zawsze tak zachwycali. Takie to wszystko stonowane, bez klasycznego jebnięcia i należytej ostrości – dźwięk bardziej pasuje charakterem do projektu Braci Tardy niźli ich macierzystego zespołu. Jako, że konfiguracja studyjna była taka, jak ostatnio, to zgaduję, że tym razem na etapie nagrań zabrakło zbawiennej obecności Marka Pratora. Produkcyjne braki Inked In Blood nadrabia jednak chwytliwością i faktem, że to… Obituary.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 listopada 2014

Carcariass – E-xtinction [2009]

Carcariass - E-xtinction recenzja okładka review coverZdaje się, że Carcariass pojawiło się pewnie cały jeden raz na łamach naszego bloga, a i to w kontekście jakiejś innej kapeli. Chyba więc najwyższa pora coś z tym zrobić, bo — jakby nie było — francuska grupa swoje lata ma i nawet dorobiła się własnego, całkiem oryginalnego stylu. Sęk w tym, że jest to dość wyjątkowy styl, kontrowersyjny to możne za mocne słowo, ale na pewno nie każdemu podchodzący. Cały myk polega bowiem na tym, że Francuzi grają dość mocno popową odmianę metalu: bardzo przystępną, melodyjną aż do szpiku kości, na poły instrumentalną (żeby nie denerwować babci w sąsiednim pokoju zbyt dużą ilością warczeń i pokrzykiwań), ale jednocześnie wirtuozerską i nieskazitelną pod względem produkcji. Głównym problemem trapiącym zespół jest fakt, że czym młodsze wydawnictwo tym procentowy udział pop-metalowych elementów rośnie zabierając oczywiście z bardziej męskiego grania, jakie zdarzało się kapeli na początku. Zasadniczo jednak podobnie grali przy okazji pierwszego longpleja zatytułowanego „Hell on Earth” i podobnie grają na ostatnim dotychczas wydawnictwie – E-xtinction. W ciągu dwunastu lat, które dzielą debiut od wspomnianego albumu, w stylu muzyków nie zmieniło się wiele, co z jednej strony sprawia, że wszystkie wydawnictwa brzmią bardzo podobnie i czasami trudno wskazać które są z kiedy, ale z drugiej strony pozwoliło muzykom wyhodować sobie dość wierną rzeszę fanów, którym taki rodzaj uprawiania metalu najwidoczniej pasuje. I o ile w przypadku tych ostatnich taka strategia zdaje się sprawdzać, o tyle dla przeciętnego (ale także dla takiego bardziej wyrobionego) pochłaniacza metalowych wyziewów muzyka Carcariass musi budzić i budzi pewien niedosyt, ujmując rzecz delikatnie. Mniej delikatnie będzie napisać nudzić i irytować, ale pozostańmy przy poprawnej politycznie nowomowie. Wiem to po sobie, bo zabieranie się do któregokolwiek z krążków poprzedza zwykle okres pompowania w siebie znacznych ilości bardziej wymagającego grania, więc Carcariass można potraktować jako przerywnik dający nieco ochłonąć przed kolejną turą mniej przyjemnej i wygładzonej muzyki. Zwykle też, po kilku dniach dość intensywnego słuchania, kapela zaczyna mierzwić i nieopłakiwana wraca na swoje miejsce na półce. Może więc taka jest rola zespołu i za to powinien być doceniony. Może. Znakiem rozpoznawczym Francuzów są brzmiące jak solówki, lecz ciągnące się całymi utworami riffy, które w połowie kapel mogłyby robić za oklaskiwane popisy gitarzysty wiodącego. Na początku przygody z zespołem potrafią zrobić naprawdę piorunujące wrażenie, tym większe, im bardziej człek zapatrzony w gitary, z czasem jednak zaczynają wychodzić na jaw powtarzane w kółko schematy i czar nieco pryska. Zgoda, fajerwerki są niezłe, zwłaszcza przy realizacji tak bezbłędnej jaką serwują muzycy, ale kwestią czasu jest pojawiające się znużenie, a w przypadku dłuższych posiedzeń nad całym dorobkiem – wrażenie déja` vu. Sam album E-xtinction to w sumie dwanaście kawałków, z czego cztery to czysto instrumentalne wersje wokalnych kawałów (według oficjalnej wersji), albo na odwrót. Jakby nie było, wokal zdaje się być dodatkiem, bo utwory jego pozbawione czasami brzmią nawet lepiej, zupełnie jakby skrojono je właśnie w takim kształcie i wokal dodano później. Trochę zabrakło, a może nie tyle zabrakło, co się zwyczajnie osłuchały, ewidentnych mega-solówek, które dość gęsto zaludniały poprzedni album. Wciąż jednak, przy odpowiednim nastroju, można dać się porwać muzyce i zapomnieć się w niej. Taka już magia zespołu, nawet po tylu latach. Ocena jest więc wypadkową z dni, kiedy E-xtinction wchodzi bez popity i kiedy dałby się człowiek pokroić za zestaw audio z najwyższej półki oraz tych, kiedy lukier wylewa się uszami i jedyne co słychać, to pitolenie dla bab. A są to dość mocno różniące się oceny.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.carcariass.com
Udostępnij:

20 listopada 2014

Cannibal Corpse – A Skeletal Domain [2014]

Cannibal Corpse - A Skeletal Domain recenzja reviewTo się powoli staje nudne… Gdy tylko dobiegła do mnie informacja, że Kanibale mają zamiar nagrać ten krążek w Audiohammer, to — mając w pamięci, jak na tym wychodzili ich starzy koledzy z Deicide — zacząłem sobie układać w głowie plan, jak to trzeba będzie ich zjebać za taką decyzję i nieprzystające do stażu mizerne rezultaty. A tu niespodzianka, cały plan wylądował w koszu, bo się kurna wybronili. Brzmienie zmajstrowane w tym przybytku naprawdę (albo o zgrozo) daje radę, choć i tak jestem przekonany, że z Rutanem osiągnęliby więcej. Tak czy srak, wbrew wcześniejszym przypuszczeniom wszelkie minusy A Skeletal Domain skupiły się wokół, niby to niewiele znaczącej, oprawy graficznej, a przede wszystkim okładki, która jest co najmniej koszmarna. Za cholerę nie jestem w stanie pojąć, dlaczego się na nią zdecydowano – to największa kupa (kolorystyka wymusza takie skojarzenia), jaką kiedykolwiek mieli na froncie. Na tym elemencie moje krytyczne uwagi się kończą, bo choćbym się uparł, do nowej muzyki Kanibali przyczepić się nie potrafię. Zespół ponownie w pełni zasłużył na peany i litanie pochwalne, jednak tym razem nie za rozbrajającą wtórność, jak w przypadku „Torture”, a za świeżość, która niejednokrotnie ociera się o nowatorstwo, naturalnie w granicach rozsądku i kanibalistycznego stylu. Poprzednio Cannibal Corpse jechali na rajcownie poskładanych starych patentach, teraz co i rusz zaskakują (wyłącznie pozytywnie!) czymś, czego w ich twórczości nie było. I naprawdę gęba się co chwilę cieszy, że weterani jeszcze potrafią wykrzesać z siebie tyle nietuzinkowych i nietypowych zagrywek, dzięki którym ten doskonale wszystkim znany zespół brzmi momentami zupełnie do siebie niepodobnie (vide początek płyty – toż to niemal Hate Eternal), a już na pewno nie tak typowo, jak przez kilka-kilknaście ostatnich lat. Żeby jednak nie było wątpliwości – to wciąż w pełni rozpoznawalny Cannibal Corpse z niezniszczalnym wokalem Corpsegrindera, a nie jakieś nowomodne popłuczyny w typie Rings Of Saturn. Nieee, nasi milusińscy nie muszą się uganiać za trendami, oni fachowo zabijają za pomocą konkretnych death’owych perełek, takich jak „Kill Or Become”, „Icepick Lobotomy”, „High Velocity Impact Spatter” czy „The Murderer’s Pact”, które już niedługo zapewne staną się koncertowymi klasykami. Fani zespołu nie będą A Skeletal Domain rozczarowani, co najwyżej mogą się kilka razy zdziwić, ale to im tylko wyjdzie na zdrowie, tak jak Kanibalom na zdrowie wyszło sprokurowanie bardzo urozmaiconego materiału. Ja tym albumem zostałem zmieciony, toteż nie mam wątpliwości, który z amerykańskich klasyków trzyma najwyższą i najrówniejszą formę.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 listopada 2014

Beyond Creation – Earthborn Evolution [2014]

Beyond Creation - Earthborn Evolution recenzja okładka review coverPrzy pierwszym przesłuchaniu zawiało grozą, bo nijak mi nie wychodziło, żeby Kanadyjczycy poprawili cokolwiek od czasu debiutu. W paru momentach nawet album brzmiał tak mdło, że ręka samoistnie wędrowała w kierunku przycisku "stop". Zanosiło się na kolejny, nijaki krążek, który możne spokojnie służyć jako podstawka pod kawusię. Na szczęście wiele lat przesłuchiwania olbrzymich ilości różnorodnego materiału odcisnęło na mnie swoje piętno i uodporniło na porywy serca. Toteż brnąłem, wbrew sobie, przez kolejne minuty Earthborn Evolution i robiło się tylko coraz ciekawiej. Początkowe zniesmaczenie organicznością materiału przerodziło się w konstatację, że to (w większości) celowy zabieg mający na celu wydobycie całego bogactwa gitarowych fajerwerków. Już na debiucie chłopaki pokazali, że rzemiosło opanowali do perfekcji, ale takiego czadu się nie spodziewałem. Nie liczyłem z zegarkiem w ręku, ale pewnie połowa linii gitar i basu to tapping (a do tego organiczne brzmienie pasuje jak ulał) i to cholernie dobry tapping. Poprawili się chłopaki kompozycyjnie, przewietrzyli zarówno studio jak i pięciolinie i w końcu materiał brzmi jak powinien, nie ograniczając się zaledwie do jednego wymiaru muzyki. Są więc i melodie, ale także nagle przyspieszenia, techniczne połamańce, ale także jazzowe interludia, agresja i wyciszenie. Z tą agresją to należny się jednak małe wytłumaczenie. Otóż Beyond Creation nagrali deathmetalowy album, który można uznać za delikatny i ciepły (rodzinny?). Generalnie nie powinno wpływać to na słuchalność wydawnictwa, ale czasami brakuje pewnej wyrazistości i bezpośredniości. Łamiąc nad tym trochę głowę doszedłem do wniosku, że to właśnie te elementy wpłynęły na moje pierwsze wrażenia dotyczące krążka: brak ostrych struktur i generalne wyciszenie. Jeżeli przyjąć jednak taką nieco ogładzoną interpretację muzyki za punkt wyjścia, to wrażenie robi się lepsze, no i kilka wspomnianych ubrutalnień daje się znaleźć. Nie wszystkim jednak taka okrągłość muzyki podejdzie i należny sobie zdawać z tego sprawę. Przy okazji debiutu wysunąłem sugestię, że na pewno pomogłoby muzyce pewne urozmaicenie wokali i takież urozmaicenie na Earthborn Evolution dostałem. Tyle tylko, że jak w przypadku magicznej pieczarki z pewnego kultowego dowcipu, powinienem był być nieco bardzie precyzyjny i wprost napisać o co mi chodzi. Skończyło się bowiem na tym, że do standardowego growlu dołączono nu metalowe krzyki, co z lekka działa mi na nerwy i jest przysłowiową łyżką dziegciu. Na tym kończyłyby się oczywiste minusy płyty. Jeżeli więc nie zraża was realizacyjna miękkość, potraficie wybaczyć nu metalowe akcenty i nie oczekujecie rewolucji, to Earthborn Evolution jest fantastycznym wyborem. Koła na nowo Kanadyjczycy nie wymyślili, ale w kwestii instrumentów strunowych wywindowali poprzeczkę naprawdę wysoko i nie spodziewam się, żeby w najbliższej przyszłości udało się komukolwiek wznieść na podobny poziom.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeyondCreationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:






Udostępnij:

14 listopada 2014

My Dying Bride – Sinamorata [2005]

My Dying Bride - Sinamorata recenzja reviewDrugie oficjalne dvd My Dying Bride to bardzo solidny materiał, choć oczywiście pozostawia pewien niedosyt. Ale o tym za chwilę. Trzon wydawnictwa to dość długi (jakieś 86 minut) występ z listopada 2003 roku z Antwerpii. Pewnym zaskoczeniem/ciekawostką może być to, że większość stanowią numery stosunkowo nowe, przede wszystkim z „The Dreadful Hours” i nadchodzącego „Songs Of Darkness, Words Of Light”. Największy staroć to zagrany pod koniec „Sear Me”, ale są też trochę nowsze – „The Cry Of Mankind” (było nie było, największy hit zespołu) oraz „A Kiss To Remember”. Całość została perfekcyjnie odegrana, a klimat sączący się z każdą minutą jest nie do podrobienia. Jeśli chodzi o muzyków, to zachowują się — jakby to kogoś zdziwiło — raczej statycznie, choć miejscami Ade i Hamish pozwolili sobie na nieco więcej życia. Osobna sprawa to Aaron (kapitalne białe wdzianko stylizowane na kaftan bezpieczeństwa!), któremu — mimo że porusza się (snuje) po scenie z werwą osiemdziesięciolatka po trzech zawałach — nie sposób odmówić ekspresji. Są oczywiście pozy ukrzyżowania, klęczenie pod statywem i — co osobliwe — śpiewanie z pozycji leżącej. Przy okazji bisu nasz bohater rzucił nawet fajny acz niezbyt rozbudowany żarcik. Dobre światła i gęsty dym dopełniają pozytywnego wrażenia. Jedyna wada tej części to baba, Sarah, za klawiszami. Zupełnie zbędna w całym tym przedstawieniu, bo niczym nie przyciąga wzroku, a gra tyle co nic, do tego niespecjalnie. Co do niedosytu – show jest za krótki, dla mnie My Dying Bride mogliby grać nawet pięć godzin i wciąż by mi było mało, ale nie jestem przekonany, czy muzycy przeżyliby coś takiego. Jak już przebrniecie przez koncert, to zostaje pokaźna galeria oraz jeszcze ponad 40 minut materiału wideo. Są tam dwa oficjalne teledyski z „Songs Of Darkness, Words Of Light”: „The Prize Of Beauty” i premierowy „The Blue Lotus” (świetny pomysł, świetnie wykonany). Do tego dwa wideosy — „My Hope, The Destroyer” i „My Wine In Silence” — zrobione przez fanów, które są takie… hmm… no… Cóż, podziwiam zespół, że wyświadczył autorom taką grzeczność i je upublicznił. Na sam koniec trzy kawałki live zarejestrowane amatorskimi kamerami. Nie pozostaje mi nic innego, jak zarekomendować wam Sinamorata jako bardzo wartościowe wydawnictwo w — o dziwo! — przystępnej cenie.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 listopada 2014

Calm Hatchery – Fading Reliefs [2014]

Calm Hatchery - Fading Reliefs recenzja reviewKtoś, gdzieś w kosmosie, wymyślił ongiś prostą zasadę, że od najlepszych należy wymagać więcej. To z jej powodu chłopaki z Calm Hatchery mieli przejebane zanim nawet zabrali się za komponowanie nowych songów, a przypuszczam że w momencie nagrań presja ostro dawała im się we znaki. Trzeba otwarcie przyznać, że mimo tych niesprzyjających warunków, zespół wyszedł z tej próby zwycięsko. Ponadto dwie kwestie w związku z Fading Reliefs są dla mnie pewne. Po pierwsze – Calm Hatchery na tyle umocnili swoją pozycję na rodzimej death’owej scenie, że promotorzy powinni zabiegać o ich względy. Po drugie – nowa płyta raczej nie zaszokuje/zaskoczy fanów zaznajomionych z poprzednimi wydawnictwami kapeli, bo nie ma tu aż tak wielkiego skoku jakościowego, jakiego byliśmy świadkami między „El-Alamein” a „Sacrilege Of Humanity”. O ile na popularności zespół będzie (a przynajmniej taką mam nadzieję) systematycznie zyskiwał, to z rozwojem może być już pewien problem. Cztery lata temu Calm Hatchery wskoczyli na taki poziom zajebistości, że coraz trudniej będzie im w ramach swojego stylu coś poprawiać. Tu z kolei pojawia się niebezpieczeństwo udoskonalania czegoś na siłę tudzież wprowadzania dziwacznych eksperymentów, które mogą się okazać zgubne w skutkach. Póki co, na Fading Reliefs niepotrzebnych szaleństw nie ma, jest natomiast kilka nowinek, które lepiej lub gorzej urozmaicają muzykę tej zacnej ekipy. Wcześniej wspomniałem i stylu. Calm Hatchery już się swojego dorobili. Oczywiście, nie jest najoryginalniejszy na świecie (pierwsze pół minuty „Sun Of God” strasznie zalatuje Behemothem…), ale rozpoznawalny już tak, na co największy wpływ mają charakterystycznie świszczące riffy, mistrzowskie solówki, mocny wokal Szczepana oraz brzmienie wypracowane w Hertzu. Te cechy już znamy i lubimy; poza nimi Fading Reliefs ma do zaoferowania słuchaczowi przynajmniej trzy elementy, które nie były przez zespół przesadnie (albo i wcale) eksploatowane w przeszłości. Zacznę od tego, co wyszło tak sobie, czyli przesadnie dopompowanego, bo aż 8-minutowego „The Eternal Cycle”. To nie tak, że numer jest słaby – bo nie jest; chodzi o pewne jego niezbyt porywające, a oparte na zwolnieniach i wyciszeniach części. Nic wielkiego z nich nie wynika, a do tego miejscami podlatują nudą. Trochę blado to wypada na tle dość intensywnej reszty albumu. Ale, ale! To w zasadzie jedyny poważniejszy mankament płyty, na dodatek taki, nad którym bez bólu można przejść do porządku dziennego. Zresztą, jest to o tyle łatwe, że pozostałe nowinki trzeba jednoznacznie zaliczyć na plus. Mnie najbardziej przekonują bardzo udane klimatyczne, a przy okazji lekko transowe partie w „Ilusory World” i przede wszystkim „In The Mids Of Nothingness”, który niezłym dołem zamyka podstawowy materiał. Fajnie wypadły także wersy zaśpiewane po polsku w „Bomben Über Warschau” – niby nic wielkiego, a zwiększają dramaturgię kawałka i dynamizują go. Jeszcze ciekawiej robi się w bonusie „Bomby Nad Warszawą”, bo — jak wskazuje tytuł — to ten sam numer (tego akurat nie popieram), tylko w całości po polsku – to powinien być koncertowy hit. Gdyby chłopaki pochodzili ze Szwecji, pitolili toporny power z klawiszowym plumkaniem i mieli na wokalu stałego bywalca Błękitnej Ostrygi, to najpewniej byli by bogami dla wszystkich metalowych rzeźników tłumnie nawiedzających owsiakowy łudstok i robili za atrakcję dożynek w co drugiej wsi. Mimo iż to pachnie łatwą kasiorą, takiej sławy Calm Hatchery nie życzę. Obecnie nie jest przecież źle – Fading Reliefs to album wzbudzający szacunek fanów prawdziwego death metalu.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/calmhatchery

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 listopada 2014

Sarcófago – The Laws Of Scourge [1991]

Sarcófago - The Laws of Scourge recenzja okładka review coverŻaden ze słuchanych przeze mnie ostatnio albumów nie sprawił mi tyle frajdy, co drugi longplej brazylijskiego Sarcófago. Prawdziwa perełka w całej dyskografii muzyków, tak różna od topornego debiutu oraz przekombinowanego ostatniego długograja o wiele mówiącej nazwie „The Worst”. Fantastyczne aranżacje, bezbłędne wykonanie, kilka, ale za to naprawdę cacanych, technicznych wrzutek i tony, jebane tony, zadziornej przebojowości i świeżości. Nie przypominam sobie zbyt wielu kapel, które w latach dziewięćdziesiątych, na ich początku – żeby być dokładnym, grałyby równie eklektyczną mieszankę thrashu, blacku, deathu i chuj wie czego jeszcze, a wszystko to brzmiało naturalnie, bez spiny i po prostu zajebiście fajnie. Słucha się tego wręcz wyśmienicie, bo z jednej strony mamy do czynienia z bardzo solidnym rzemiosłem, wykonaniem, które nie może nie budzić podziwu swoją dokładnością i precyzją, oddającą najdrobniejsze szczegóły kompozycji, a z drugiej doskonałym songwritingiem, co znaczy tyle, że na 40 minut wydawnictwa (licząc łącznie z bonusami) nie ma ani jednego męczywora, ani żadnego ciągnięcia na siłę. Dodatkowo wprowadzenie kilku fraz z klawiszami nieodmiennie przywodzi na myśl kosmiczne klimaty debiutanckiego „The Key” z repertuaru Nocturnus, co samo w sobie dodaje jedno oczko i sto punktów szacunku na dzielni. Swoją drogą, różnorodność klimatów jest tak duża, że w zależności od własnego obycia w metalowym półświatku, odniesienia, ale i inspiracje dla potomnych, można wymieniać w nieskończoność. A przynajmniej bardzo długo, długo na tyle, że kiedy zacząłem spamiętywać, co chciałem napisać, musiałem iść do roboty i całe spamiętywanie szlag trafił. W razie pytań, jestem pewien, demo z największą przyjemnością wyłuska wam wszystkie sekrety albumu; walcie więc śmiało prośby w komentarzach: kawałek i minuta in question, z dopiskiem „ucho od śledzia”. Jest jeszcze jedna rzecz, która mi robi album, a mianowicie solówki. Mając w pamięci debiut Brazylijczyków, próżno było oczekiwać takich cudeniek, a tu taka niespodzianka. Jak na mój gust, są jednak nieco za krótkie i kapkę ich mało, ale z drugiej strony czysty The Laws of Scourge to ledwie 30 minut. Trochę więc się czepiam, tym bardziej, że kapela to żadne tam Rhapsody, żeby solówki trwały po pół godziny. Nie zamierzam specjalnie zgłębiać zakamarków poszczególnych utworów i rozbijać ich na czynniki pierwsze, bo już i tak tekstu spłodziłem sporo, ograniczę się więc do wymienienia hiciorów. Tytułowy kawałek, bo zajebisty i robi takie otwarcie, że wyrywa z kapci, „Piercings” za solówkę i gitary, „Midnight Queen”, skądinąd nieco zabawny, za klawisze, „Screeches…” za gitarowo-klawiszowe interludium a’la Nocturnus, „Prelude…” za wspomnianą na początku odrobinę techniczności, „Black Vomit”, bo jebie po nerach, „Secrets of a Widow” ze względu na początkowe bębny i klimat, „Little Julie” za manifest z końcówki kawałka oraz „Crush, Kill, Destroy” ponownie za gitary i thrashowy feeling. Tym sposobem doszedłem do końca albumu i do końca recenzji. Album w chuj zajebisty, więc polecam, choć pewnie nikomu o tym truć nie trzeba.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: