14 kwietnia 2011

Death – Leprosy [1988]

Death - Leprosy recenzja reviewSzybko, bo w rok po "Scream Bloody Gore" pojawiła się dwójka wewnętrznie przemeblowanego Death, Leprosy – płyta, która jest jedną z najważniejszych w historii zespołu i metalu w ogóle. Można nawet zaryzykować w tym miejscu stwierdzenie, iż recenzowany album to niczym nie skalany, najczystszy i najbardziej „death metalowy” krążek death metalowy! Brzmi to trochę jak masło maślane, jednak nikomu nie udało się nagrać czegoś równie magicznego, a zapewniam – próbowało wielu. Do rzeczy. Utwory, w porównaniu z debiutem, są zdecydowanie bardziej rozbudowane (tytułowy trwa ponad 6 minut), więcej w nich zmian tempa, riffów, solówek zarówno Chucka jak i Ricka – po prostu więcej trawiącego zmysły metalowego ognia. Teoretycznie nie ma się czemu dziwić, wszak kawałki ze „Scream Bloody Gore” były już dość stare, ale mimo to rozwój (zarówno techniczny, jak i ogólna brutalizacja), jaki dokonał się w Death budzi uznanie. Jest to przy okazji mocny cios w Possessed, których panowanie Leprosy bez litości zakończył. Charakterystyczne staccatta garów i gitar towarzyszą słuchaczowi prawie przez cały czas i co dziwne – w ogóle nie nudzą. Wszystkie numery są dobrze przemyślane, spójne i nie ma w nich momentów, w których coś odbiega od reszty. Pod względem technicznym nie jest to może jeszcze arcydzieło; ciągłe molestacje gryfów i prosta gra basu melomanów nie zachwyci, ale fan agresywnego metalu z pewnością przy tym pomacha włoskami, lub łysiną w przypadku ich braku. Muzyka miała być (i jest) brutalna, a teksty wypowiedziane dość jasno – po prostu ekstrema! Co ważne, ekstrema ubrana w odpowiednie, a zatem ciężkie przybrudzone brzmienie. Płyta została przez Chucka wyrzygana – co za ekspresja, pasja i specyficznie pojmowane piękno! Używania tego osobliwego wokalu Mistrz niestety na późniejszych produkcjach zaniechał. Mój faworyt to ultrazajebisty „Open Casket” – wyziew i kropka. Inne klasyki też są niezłe: „Left To Die”, „Primitive Ways”, czy „Pull The Plug” (toż to maksymalny KULT!). Ponadto w niektórych wałkach — i to jest bardzo interesujące — słychać zagrywki, które pojawią się na „Human”. Schuldiner chciał robić coś świeżego i właśnie za te ciekawe pomysły Leprosy należy się wysoka ocena.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 kwietnia 2011

Sadist – Crust [1997]

Sadist - Crust recenzja reviewPo dwóch genialnych wydawnictwach, Sadist zrobił krok w bok, krok w tył, po czym z lekka się zakręcił. Aż dziw bierze, że przy czymś takim nie pizdnął z hukiem o glebę. Tym właśnie sposobem światło dzienne ujrzał album zatytułowany Crust. Album, który, z jednej strony, pokazał szerokie horyzonty Włochów, a z drugiej – że nie o takie horyzonty wszak chodzi. Bo za cholerę nie jestem w stanie zrozumieć, czemu taki potencjał marnować na core, w dodatku takich se lotów. „Gdzie się podziały tamte prywatki?” pytał Wojciech Gąsowski, a ja się pytam, gdzie się podziały te wszystkie techniczne cudeńka, kompozycyjne kostki Rubika i ześwirowany, orientalny feeling. No, gdzie? Bo znakomitą większość tego, trwającego niemal 40 minut, albumu zapychają ostro przesterowane gitary i prostawe riffy. I na tym się kończy obecność gitar, a jeśli ktoś szuka solówek, to liczenie skończy jakoś na trzech i finito. Czyli, mówiąc krótko, chuj wielki i bąbelki. Kapeli takiej jak Sadist po prostu tak skąpić nie wypada. Album ma oczywiście swoje momenty, kilka kawałków można pochwalić, nie zmienia to jednak faktu, że wrażenie jest takie jak podczas słuchania core’u. A to nie jest coś, co mi robi, czego oczekuję po takich magikach. Jedynym elementem, do którego nie mam najmniejszych zastrzeżeń, który jest po prostu bezbłędny, jest bas. Jest on po prostu niewiarygodny i bardzo, ale to bardzo często ratuje takie-se kawałki. Dobrze bywa, podkreślam bywa, z klimatem, bo tu i ówdzie ładnie nawiązuje do wcześniejszych płyt i tamtej stylistyki. Technicznie generalnie jest poprawnie, czego jednak w żadnym przypadku nie należy traktować jako komplement. Kompozycyjnie — jak już wspomniałem — raczej miałko, z lepszymi momentami. „‘Fools’ And Dolts”, „The Path” i „I Rape You” to zdecydowanie najsolidniejsze utwory (i w tej kolejności), pewnie, po części przynajmniej, dlatego, że przypominają „Above the Light” i „Tribe”. Przyjemnie można się wsłuchać w „Holy…”. I to chyba na tyle. Pozostałe da się posłuchać, ale żeby jakoś z utęsknieniem do nich wracać, to nie bardzo. Ocena wypada powyżej przeciętnej tylko dzięki szaleństwom pana basmana.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 kwietnia 2011

Gorguts – The Erosion Of Sanity [1993]

Gorguts - The Erosion Of Sanity recenzja reviewThe Erosion Of Sanity ukazała się w dwa lata po debiucie, w czasie, kiedy scenę death metalową zaczęły dotykać pierwsze objawy poważnego kryzysu (wiecie, brata Ramzesa). O kryzysie — przynajmniej artystycznym — nie można mówić w przypadku stojącego nieco na uboczu Gorguts. Zmiany w stosunku do debiutu są wyraźne i to nie tylko ze względu na bardziej „ostre” brzmienie (zamienili słaaawne Morrisound na — też sławne, ale później — Studio Victor w Kanadzie) bo i w muzyce pojawiło się kilka zaskakujących i jakże mile widzianych nowinek. Najważniejszą sprawą jest z pewnością odejście od czystej klasyczności gatunkowej „Considered Dead” i pójście w formalne eksperymenty. Bez obaw, nadal jest to death metal z wyczuwalnym pierwiastkiem histerii, ale tym razem znacznie bardziej zaawansowany technicznie i pokopany aranżacyjnie. Wyraźny krok do przodu (czy jak kto woli – rozwój) wpłynął na nieco inne odczucia podczas słuchania – mniej mamy dołowania i mielenia kości na pył a znacznie więcej zawijasów, rypniętych solówek (także wymian Marcoux-Lemay), szczypiących uszy flażoletów oraz wiercenia dodatkowych otworów w głowie. A to wszystko przy zachowaniu wcześniejszej brutalności. Owszem, pierwsze przesłuchanie(a) może być mylące i można odebrać The Erosion Of Sanity jako w prostej linii kontynuację wspaniałego debiutu, jednak dopiero bardziej wnikliwe przysłuchanie się materii muzycznej zawartej na krążku daje obraz tego, jak potężną robotę wykonali muzycy Gorguts. Poza tym to słychać, bo uzyskane brzmienie pozwoliło na uwypuklenie tych wszystkich cudeniek, których w muzyce Kanadyjczyków nie brakuje. Pod pewnymi względami (np. w niektórych aranżacjach) płyta jest bliska temu, co słychać na „Obscura” – sprawdźcie chociażby „Orphans Of Sickness” lub „A Path Beyond Premonition”, żeby zrozumieć, co mam na myśli. Nie ma co przedłużać – świetna, a przy tym wymagająca płyta nieprzeciętnego zespołu, warta nie tylko postawienia z dumą na półce, ale i jak najczęstszego katowania.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 kwietnia 2011

Abriosis – Tattered And Bound [2011]

Abriosis - Tattered And Bound recenzja reviewNastępna świeża kanadyjska kapela z ambicjami do zamieszania na scenie technicznego (a może i progresywnego) death metalu. Są młodzi i teoretycznie dużo przed nimi, ale nie postawiłbym pięciu zeta na to, że im się powiedzie. Nie zrozumcie mnie źle – chłopaki grać potrafią więcej niż dobrze, brzmią nawet spoko i ogólnie wiochą nie zalatują. Każdy chyba jednak zdaje sobie sprawę, że obecnie to zdecydowanie za mało, bo kapel sprawnych technicznie i z dostępem do przyzwoitego studia mamy zatrzęsienie, także w u nas. Moje mało optymistyczne przewidywania odnośnie do przyszłości Abriosis wynikają przede wszystkim z tego, że ich muzyka nie zawiera żadnego zauważalnego haczyka, jakiegoś charakterystycznego elementu pozwalającego stwierdzić, że kiedyś się wyrobią i wybiją – co było udziałem choćby Neuraxis. Tattered And Bound to 38-minutowy zestaw gęstych gitarowych zawijasów i sztuczek takiej sobie urody, dobrego basowego rzemiosła, zaskakująco oszczędnie bijących garów i dość typowo potraktowanych wokali. Całość utrzymana jest w głównie średnich tempach (na upartego to ich odróżnia od innych młodych gniewnych), toteż muzyka wypada ciężko i selektywnie, co można zaliczyć na plus. Progresywne zapędy wymagają od słuchacza trochę uwagi i skupienia, niestety to tylko z rzadka jest nagradzane naprawdę ciekawym motywem, do którego chciałoby się wrócić. Częściej wychodzi im pozbawione konkretnej myśli przewodniej, niezbyt strawne mieszanie dla samego mieszania. Wiem, że istnieją entuzjaści takiego podejścia do grania, mnie jednak do ich grona zaliczyć nie można, bo czegoś innego oczekuję od death metalu. Z tego wszystkiego najlepiej wypada najbardziej zróżnicowany pod względem szybkości „Between The Bridge And The Water”, którego struktura, części składowe i specyficzny klimat pozwalają w ciemno zgadywać, że chłopaki zasłuchiwali się w dokonania Ulcerate. Ta próba zagrania pod Nowozelandczyków wyszła im naprawdę nieźle, ale świat raczej nie potrzebuje kolejnego Ulcerate. Warto by się również zastanowić, czy potrzebuje choćby jednego Abriosis.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abriosis
Udostępnij:

2 kwietnia 2011

Cephalic Carnage – Exploiting Dysfunction [2000]

Cephalic Carnage - Exploiting Dysfunction recenzja okładka review coverGdzie jest ten kotek, co wlazł na płotek? Mój palec się złamał, a pomimo to jem spaghetti. Idę spać i liczyć owoce. Dym płynie po rzece, woda wyparowała, a ja nie mogę znaleźć keczupu. Co ja piszę? Sam nie wiem, w tle leci Cephalic CarnageExploiting Dysfunction. Pszczółka maja odleciała, a Kubuś bawi się z hefalumpami. To jest jakieś dziwne. Hefalumpy, hefalump. Dzieci rzucają kamieniami w króliczka, króliczek skacze po moście, biedny króliczek. Nie rozumiem tego co teraz robię, po co to robię, ale wiem, że słucham Cephalic CarnageExploiting Dysfunction. To mnie chyba usprawiedliwia? Nie? FUCK YOU rabbit, fuck you, fuck you!


ocena: 9/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CephalicCarnage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 marca 2011

Blind Guardian – Somewhere Far Beyond [1992]

Blind Guardian - Somewhere Far Beyond recenzja okładka review coverPrzez wielu uważany za pierwszy porządny album Blindów, album, na którym w pełni rozwinął się ich niesamowity, unikalny styl znany z późniejszych dokonań. Blind Guardian w wersji 2.0. Gdzieś pomiędzy „Tales from the Twilight World” a Somewhere Far Beyond chłopaki zredukowali bieg i nieco odpuścili gaz. Zrobili też jednak coś, czym pokazali, że mają jaja i charakter – przesiedli się z motoru z przyczepką do samochodu. W biegu. To prawda – zwolnili trochę, ale w żadnym wypadku nie można tego uznać za wadę. Wręcz przeciwnie – odpuszczenie sobie wyszło chłopakom na dobre, bo granie na czas ma swoje granice, a granie na jakość kompozycji – nie. Na „Tales From The Twilight World” słychać jeszcze ów dziki pęd na dwóch kółkach (trzech, w sumie), wiatr we włosach i czuć komary na zębach. Somewhere Far Beyond to zupełnie nowa jakość, nic nie pozostawiono przypadkowi: bite 43 minuty artyzmu na najwyższym poziomie, a wszystko starannie dopasowane, zgrane i zagrane. I wciąż kopiące. Każdy, kto choć trochę orientuje się w twórczości Bardów, po jednym spojrzeniu na tracklistę, rozpozna po kolei każdy utwór. Tu nie ma kawałków mniej znanych albo gorszych, wszystkie są równie wyczesane i osłuchane. Wstęp do „Time What Is Time” pobrzmiewa echami „…and Justice for All” i „One”, drugi na płycie „Journey Through the Dark”, podobnie jak „The Quest for Tanelorn” oraz „Ashes to Ashes”, to ukłon w stronę wcześniejszych albumów, przy czym „Quest” jest bardziej niż pozostałe melodyjny i epicki, zaś „Ashes” – thrashowy. Prawdziwą perełką, choć balladą, jest „Black Chamber”. Kto potrafi lepiej zagospodarować minutę, niech pierwszy rzuci we mnie kamieniem ;]. „Theatre of Pain” utrzymuje wolniejsze tempo poprzedniego utworu, jego świetność można dostrzec jednak w melodiach i nieprzeciętnych wokalizach Hansiego. „The Bard’s Song – In the Forest” – tego naprawdę nie zamierzam komentować, bo byłoby to bluźnierstwo. „The Bard’s Song – The Hobbit” to mocniejsza wariacja na temat poprzedniego dzieła, okraszona ciekawymi melodiami i aranżacjami. „The Piper’s Calling” trwa minutę i grany jest tylko na szkockich dudach (tak barany, dudach, kobza to instrument strunowy). Album kończy się selftajtlem, który — jak na takowy przystało — podsumowuje całość i zbiera w jednym miejscu najlepsze patenty i pomysły. Dorzuca też trochę marszowych rytmów zahaczających lekko o ścieżki filmowe (coś w klimatach „Nieśmiertelnego”) i raz jeszcze raczy Szkocj(k)ą. Zakończenie bardzo wytrawne i z klasą.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 marca 2011

Trauma – Suffocated In Slumber [2000]

Trauma - Suffocated In Slumber recenzja okładka review coverTrauma ma w swoim dorobku kilka wydawnictw, które wygrywają z Suffocated In Slumber szybkością, melodyjnością, technicznym zaawansowaniem, brutalnością czy poziomem produkcji, ale mimo to (a może właśnie dzięki temu?) jest to mój ulubiony materiał elbląskiej ekipy. Suffocated In Slumber nie jest jednak płytą środka, sporządzoną według zasady „dla każdego coś miłego”, jak można by wywnioskować z powyższego. Ten album to po prostu doskonale zbalansowana synteza wszystkich wspomnianych składników – muzyka równie mocna, co przystępna i inteligentna, której absolutnie nie sposób zignorować. Nawet długość krążka jest optymalna – obija solidnie mordę, ale pozostawia dość sił, żeby jeszcze raz wcisnąć „play” – i tak można w kółko. Death metal mocno zakotwiczony w thrash’u zawsze ma w sobie więcej chwytliwości niż typowa sieczka, a tutaj mamy tego doskonały przykład, bo przebojowość tych utworów przy ich niekwestionowanym pierdolnięciu rozwala – to same koncertowe killery. Tylko tak można nazwać „Words Of Hate”, „Swallow The Murder”, „A Gruesome Display”, „Tools Of Mutual Harm” czy odświeżony „Dust (Kill Me)”. Ten 41-minutowy materiał jest wypakowany łatwo zapadającymi w pamięć riffami, cholernie urozmaiconymi basowymi wygibasami, znakomitymi solówkami (najlepsze są w utworze tytułowym), perkusyjną kanonadą (dominują rozważne średnie tempa) oraz czytelnymi wokalami Piotra Zienkiewicza (dokonał dużego postępu od „Daimonion”, zwłaszcza jeśli chodzi o angielski), co sprawia, że wraca się do niego bardzo często. W dodatku płyta brzmi zdecydowanie lepiej (profesjonalnie) niż poprzednie wydawnictwa. To właśnie Suffocated In Slumber rozsławiła studio Hertz i zapewniła mu niekończące się tabuny klientów. Nie ma w tym nic niezwykłego (choć dobra produkcja niewiele by dała, gdyby grali jak paralitycy), bo bracia odwalili kawał naprawdę dobrej roboty, dzięki czemu dźwięk jest odpowiednio soczysty i super selektywny (doskonale słyszalny bas!). Muzycy Traumy stworzyli porywający materiał, który wraz z „Deathrace King” i „Reality Check” stanowi dla mnie szczyt podanego na świeżo death metalu w ostrym thrash’owym sosie. Wstyd nie mieć go w domu!


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TraumaOfficialPage

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 marca 2011

Tenebris – Leavings Of Distortion Soul [2009]

Tenebris - Leavings Of Distortion Soul recenzja reviewLeavings Of Distortion Soul to klasyczny materiał po przejściach. Muzykę nagrano w trzyosobowym, niemal agonalnym składzie (z pomocą automatu perkusyjnego) jeszcze w 1999 roku, natomiast wokale powstały dekadę później – już po reaktywacji. Jest rzeczą oczywistą, że zapis tej pierwszej sesji znacznie odbiega od obecnych standardów (choć i wtedy odbiegał), a i zespół od tamtego czasu mocno się zmienił. Toteż jeśli komuś powyższe fakty umknęły i nastawiał się na kontynuację „Melting”, to się może nielicho zdziwić, choć raczej nie rozczarować. Stąd pojawia się pytanie, czy odgrzewanie dawno przegniłego kotleta miało jakikolwiek sens? Ano tak, bo chodzi o wydawniczą białą plamę zespołu, który nigdy słabizną się nie splamił. I tu nie ma wyjątku, bo muzyka zawarta na płytce w ogóle się nie zestarzała. Słuchając Leavings Of Distortion Soul nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby wtedy Tenebris trafił do sprytnej i przede wszystkim kasiastej wytwórni, to dziś miałby status porównywalny z Mastodon. I nie ma w tym żadnej przesady – obie kapele poszły drogą odważnych zmian – w kierunku bardzo przebojowego i dynamicznego progresywnego grania o olbrzymiej przyswajalności, w którym jest mnóstwo przestrzeni, swobody i specyficznej lekkości. Proces transformacji stylu odbył się naturalnie kosztem co ostrzejszych patentów oraz — co już bardziej zaskakujące — przy jednoczesnej rezygnacji z klawiszy. Mimo to, Tenebris nie stracił wiele z kosmicznego klimatu, nastąpiło po prostu przesunięcie akcentów na riffy. A propos kosmosu, kolesie na okładce to na bank Selenici, którzy zwykli kraść brudne skarpetki do celów naukowych. Wiadomo, że z żywym perkusistą muzyka miała by więcej polotu i zyskała na zakręceniu (nie wspominając szerzej o brzmieniu), ale mówi się trudno. Poza tym brakuje mi trochę tych niekonwencjonalnych wokali obecnych jeszcze na „Catafalque”. Tu jednak nie można było oczekiwać od Szymona, że będzie chciał powtarzać to, co już zrobił lata temu. Trzydzieści siedem minut Leavings Of Distortion Soul, przy takiej ilości pomysłów na kawałek, potrafi zarówno porwać, jak i zrelaksować, a rockowy feeling sprawia, że każdy powinien bez problemu przez nie kilka razy przebrnąć. Gdyby nie brzmienie i automat, ocena była by przynajmniej o punkt wyższa.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 marca 2011

Kat – Bastard [1992]

Kat - Bastard recenzja reviewDo tego albumu mam ogromny sentyment. Raz, że był to mój pierwszy KAT, dwa, że radykalnie zmienił moje poglądy na prawdziwą muzykę i skutecznie ukształtował gust. Są też inne powody, dla których ocena jest maksymalna, chociaż w moich oczach i tak zbyt niska – w końcu nie na samych wspomnieniach opiera się wartość tego dzieła.

Gatunkowo Bastard jest bardzo trudny do jednoznacznego zdefiniowania, bo choć trzon materiału stanowi progresywny i niezmiernie techniczny thrash, to nie brakuje też elementów z innych, często odległych stylistyk, dzięki czemu sporo tu kontrastów, niejednoznaczności i tajemnicy. To, co zespół stworzył jest sztuką sztuk! Począwszy od brzmienia, które jest niesamowicie klarowne, ostre, a przy tym cholernie ciężkie i „suche”, przez świetną produkcję (dużo przestrzeni, odpowiednia przejrzystość przy nawet największej gmatwaninie i wspaniale uwypuklone niuanse aranżacyjne), po kapitalną, momentalnie przyciągającą wzrok okładkę.

No i same utwory… Niepowtarzalne, zaskakujące, połamane, agresywne, odważne, melodyjne, klimatyczne, piękne i… dziwne. Od samego początku zabijają pomysły i doskonała technika muzyków – tyle się tu dzieje, że trudno się momentami połapać, a już niemożliwe jest dłuższe utrzymanie uwagi na jednym elemencie, bo zewsząd jesteśmy bombardowani innymi, równie ciekawymi. Numery mają zwykle więcej niż pięć minut, więc nic dziwnego, że są bardzo rozbudowane, z wieloma miejscami do popisu i okazjami do odlotu.

Dobry przykład takiej popieprzonej jazdy znajdziemy w „Piwnicznych Widziadłach”, w których połowie zespół daje sobie siana z czytelną strukturą i rzuca się w wir solówkowo-klimatycznych zawijasów, by w końcu powrócić do wcześniejszych motywów. Podobne jazdy, ale już w brutalniejszej odmianie, występują też w następnym kawałku – „W Sadzie Śmiertelnego Piękna”. Ubóstwiany przeze mnie od pierwszego przesłuchania „Zawieszony Sznur” morduje nie tylko riffami (główny motyw zapada w pamięć na zawsze – po prostu arcydzieło!), ale i solidnie rozciągniętą, pokopaną solówką.

Mamy też dwa wyjątki od pokręconego napieprzania: instrumentalną miniaturę „N.D.C.” (cuś jakby jazzowa improwizacja z fantastycznymi melodiami – cudeńko!), oraz piękną epicką balladę „Łza Dla Cieniów Minionych”, która choć najprostsza w zestawie, również nie jest pozbawiona dobijającego, czy może przygnębiającego klimatu reszty płyty.

Każdy z muzyków dał z siebie wszystko, żeby ten materiał starczył słuchaczom na lata – żeby mieli co odkrywać, i czym się radować. Bastard to najtrudniejszy w odbiorze i najbardziej techniczny krążek zespołu – większość materiału doskonale udowadnia, że ekipa KATa nie przejmowała się mniej rozgarniętymi odbiorcami i miała na celu przede wszystkim artystyczne spełnienie. Misja się powiodła, bo chociaż dwie następne płyty też są wspaniałe, to do instrumentalnego zaawansowania Bastarda sporo im brakuje. Poziom zakręcenia muzyki podbijają naszpikowane cytatami z Micińskiego teksty Romana i jego odważne partie wokalne, w których nie ma miejsca na sztywne reguły.

Ta produkcja KATa budzi spore kontrowersje i ma równie wielu wrogów co zwolenników, ja widzę w Bastardzie ósmy Cud Świata (albo siódmy – zamiast tego betonowego kloca z Brazylii czy tam z Świebodzina) z jedną tylko, acz przykrą wadą – trwa zaledwie 50 minut, a to przy tak niebotycznym poziomie ciut za mało. Mimo to niczego lepszego, bardziej stymulującego w Polsce nie nagrano – i nie zanosi się, żeby coś się w tej kwestii miało zmienić. Ejmen!


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

17 marca 2011

Jon Oliva’s Pain – Festival [2010]

Jon Oliva’s Pain - Festival recenzja okładka review coverJeżeli miałbym wybrać tylko jeden album z 2010 roku, jeden jedyny, który mógłbym zachować, to kto wie, czy nie byłby to właśnie Festival. Po krótkiej, zwieńczonej płytką „Global Warning” wycieczce w okolice bardziej nowoczesnego heavy metalu, Jon postanowił wrócić do klasycznych brzmień i typowo swoich klimatów. Zachował się jednak jak rasowy artysta i nagrał materiał, którym zasygnalizował światu, że takich heavy metalowców za wielu nie ma i że kto jak kto, ale to właśnie on potrafi pieprznąć z grubej (;]) rury, czyli mówiąc krótko – dolać oliwy do ognia. Bo Festival, moi długowłosi przyjaciele, to nie tylko z nazwy, ale przede wszystkim 55 minut solidnej jak filary toruńskiej rozgłośni jazdy bez trzymanki – prawdziwej, savatage’owej heavy metalowej zawieruchy jakiej świat nie widział. Aż się chce wskoczyć na jakiegoś motóra i pozapierdalać, gdzie oczy poniosą (chciałeś napisać, gdzie droga pozwoli – przyp. demo). W tej muzyce jest tyle pasji, tyle nieokiełznanej siły, tyle przebojowości, że starczyłoby dla kilku pomniejszych kapel pokroju Vader bądź Cradle of Filth. I to pomimo tego, że jest tu kilka ballad. Niezależnie jednak od tego, czy słuchamy ballady czy regularnego numeru, towarzyszy nam przekonanie graniczące z pewnością, że właśnie obcujemy z czymś wyjątkowym. Bowiem styl Jona to już niemal absolut – jakość sama w sobie – który jednak wciąż dojrzewa i nabiera rumieńców. W porównaniu z poprzednim albumem, zdecydowanie większy nacisk położył Jon (co musiało być karkołomnym wyczynem) na jakość partii gitarowych. Są one cudne, fantastyczne, a solówki ocierają się o Beckerowy geniusz. W pierwszej chwili myślałem, że to sam Jason je nagrał – takie są wyjebiste. Bardzo fajnie brzmią też wszystkie chórki i wielogłosowe zaśpiewy wprost przenoszące do najlepszych lat Savatage. Oddzielny akapit można poświęcić zaangażowaniu Jona – tak wokalnie, jak i przy klawiszach. Mówcie sobie, co chcecie, ale w moim prywatnym rankingu muzycznych megamózgów plasuje się on w pierwszej piątce. Klimat, który kreuje za pomocą głosu i pianina wciąga tak mocno, jest tak sugestywny, że co mniej wytrzymałych może doprowadzić do rozstroju serca (lub nawet rozwolnienia – oczywiście z zaangażowania). Instrumentalne intros, mnóstwo przejść, zwolnień, zmian klimatu, karnawałowe akcenty w tytułowym kawałku – wszędzie tam słychać wielkość (;]) Jona. W całej historii ciężkiego grania było tylko kilku muzyków, którzy potrafili komponować i wykonywać tak sugestywną muzykę. Żeby nie być gołosłownym, powołam się na tylko kilka numerów: otwierający album „Lies”, „Death Rides A Black Horse”, którego solówki nie powstydziłby się Becker, wspomniany już „Festival”, fantastycznie zagraną i zaśpiewaną balladę „Looking For Nothing”, „The Evil Within”. Wymieniłbym i pozostałe, ale nie wypada. W sumie jedynie „I Fear You” nieco odstaje od reszty, ale to owa rysa na diamencie, która przekonuje o realności. Gdyby nie to, można by pomyśleć, że jest się po tamtej stronie muzycznej kurtyny, gdzie chłam niestraszny i komercja nie wkurwia.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.jonoliva.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: