11 stycznia 2011

Summoning – Dol Guldur [1996]

Summoning - Dol Guldur recenzja okładka review coverWydany rok po premierze „Minas Morgul” trzeci studyjny krążek austriackich blackowców – Dol Guldur tylko potwierdził kierunek, w którym podążyła formacja. Nie mogło się oczywiście obejść bez — oczywistych, bo wynikających z ewolucji grupy — zmian. Nie obyło się niestety także bez pewnego zjazdu. Zaznaczyć jednak trzeba, że zmiany nie są natury estetycznej — bo „Minas Morgul” mocno osadził ekipę w symfoniczno-bombastycznym temacie — lecz kompozycyjnej i organizacyjnej. Należy przez to rozumieć proces dalszej monumentalizacji muzyki, tj. zmniejszenia ilości utworów przy jednoczesnym wydłużeniu (do ponad 10 minut!) czasu ich trwania oraz jej powszechnego spowolnienia i jeszcze większego zejścia melodii w background. Tak skonstruowana muzyka nabiera cech recytacji muzycznej, gdyż to, co się dzieje w tle ma funkcję wzmacniającą w stosunku do deklamowanych tekstów. Swoją drogą – jedyny (w najlepszym przypadku jeden z dwóch) czysty wyróżnik black metalu jako gatunku, który się jeszcze ostał, to właśnie skrzekliwe wokalizy. Ale to tak na marginesie. Wracając jednak do melodii nie można nie wspomnieć o jej słyszalnej pauperyzacji i zatraceniu — jakby tego nie nazwać — przebojowości. W sumie tylko dwa, może trzy kawałki na dłużej zapadają w pamięć, a o pozostałych nie można powiedzieć więcej niż to, że są poprawne. „Angbands Schmieden”, „Wyrmvater Glaurung” i „Over Old Hills” – to właśnie tu Austriacy pokazali klasę, choć „Over Old Hills” to autoplagiat „Trapped and Scared” z repertuaru Ice Ages – kapeli, której głównym i jedynym bohaterem jest Protector. Jest jeszcze jedna, poważna wada będąca wynikiem rozciągania utworów – z numerów zaczyna wiać nudą. Jeśli weźmie się dodatkowo pod uwagę fakt, że przeważają tempa wolne i bardzo wolne, pauzy w postaci wyciszeń i suspensów są niczym dodatkowa warstwa lukru na już przesłodkich bezach. Taki układ sprawdza się tylko w jednej sytuacji, a mianowicie wtedy, kiedy ma się ochotę na totalne zamulenie i spochmurnienie – co jest niekiedy, oczywiście, pożądane. Generalnie jednak sprawa z Dol Guldur ma się tak, że sprawdza się w ograniczonej liczbie przypadków – nie jest to album, po który sięga się specjalnie często, tudzież z (nie)przyjemnością. Można w nim znaleźć sporo surowego piękna, koszty jednak są bardzo wysokie i niekiedy nie do przyjęcia.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.summoning.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 stycznia 2011

Comecon – Converging Conspiracies [1993]

Comecon - Converging Conspiracies recenzja okładka review coverTo się nazywa postęp! Gitarzyści Comecon w ledwie rok znacząco podciągnęli się technicznie i rozwinęli — na tyle, na ile było to możliwe — swój zmysł kompozytorski, a dzięki temu stworzyli materiał w każdym aspekcie lepszy od niezłego przecież debiutu. Swoją cegiełkę, i to cholernie istotną, dołożył też świeżo wywalony z Asphyx Martin van Drunen. Tylko studio (poczciwe Sunlight) pozostało bez zmian; przynajmniej sama miejscówka, bo od strony brzmieniowej Converging Conspiracies jest odczuwalnie precyzyjniej oszlifowany niż pierwszy krążek. Przy okazji, Comecon dorobili się tu jednej z lepszych produkcji w ówczesnym szwedzkim death metalu, co oznacza również oddalenie się od standardów ustanowionych przez Entombed. W takich oto okolicznościach przyrody powstał krążek fajnie rozwijający idee „Megatrends In Brutality”, doprawiony paroma nowinkami, a przy tym daleki od przekombinowania. Żeby nie było niedomówień – ich najlepszy. Converging Conspiracies to cała masa urozmaiconych riffów, dzielnie dowalanych solówek, dobrze przemyślanych zmian tempa (automat zaprogramowano trochę sensowniej niż poprzednio, więc jego obecność nie doskwiera już tak mocno), sporo klasycznego czadu oraz pewne zapożyczenia hen hen zza morza i oceanu (mnie to najbardziej zalatuje Deicide) – a to wszystko w takich proporcjach, że przez 45 minut albumu brnie się z przyjemnością i niesłabnącym zaciekawieniem. Oprócz świetnych wokali, na Converging Conspiracies uwagę najbardziej zwraca chwytliwość aranżacji i bardzo duża, jak na kapelę ze Sztokholmu, melodyjność poszczególnych kawałków. Może nie jest to tak uwypuklone, jak u Dismember, ale kilka potencjalnych przebojów każdy tutaj bez problemu wyłowi. Na krążku naprawdę fajnych numerów nie brakuje, więc mamy z czego wybierać. Na zachętę polecam szczególnie: „Democrator”, „Bleed / Burn”, „Worms”, „Community”, „The House That Man Built” i „Pinhole View” – to w zupełności wystarczy, żeby się przekonać do Comecon. Przynajmniej do wczesnego etapu ich twórczości, zanim poszli w dziwne i niekoniecznie zrozumiałe rejony.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: hem.passagen.se/rasmuse/COMECON/Comecon.html

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 stycznia 2011

Behemoth – Evangelia Heretika [2010]

Behemoth - Evangelia Heretika recenzja okładka review coverNa myśl o drugim oficjalnym dvd Behemoth fani zacierali łapska już od kilku lat, oczekiwania były ogromne, presja, bla, bla, bla… Moi niemili, zawartość Evangelia Heretika nie ma prawa zawieść żadnego z was! Podstawa wydawnictwa to dwa wyczerpujące koncerty: pierwszy z 2009 z Warszawy, a drugi z paryskiego La Locomotive z 2008, który swą premierę w wersji audio miał na koncertówce „At The Arena Ov Aion – Live Apostasy”. Występ ze Stodoły zdecydowanie zasługuje na miano show, bo dopracowano go z każdej strony: są odpowiednie światła, scenografia, pirotechnika – na scenę, niezbyt przecież imponujących rozmiarów, władowano tyle, ile tylko można było, więc oprawa jest naprawdę zadowalająca. Świetnie prezentuje się dźwięk, ale tu akurat nie ma żadnego zaskoczenia, bo nie po to robi się taki koncert, żeby brzmiał do dupy. Trochę gorzej jest z obrazem, bo za dużo w nim szumów, a powinien być ostry jak żyleta. Mimo to i tak jest nieźle, bo dopakowano go rozmaitymi efektami i zmontowano w sposób wybitnie dynamiczny – nie wiem czy to kwestia wieku, ale momentami nie nadążałem za tym, co się dzieje na ekranie. Epileptycy mają przejebane! Sztuka z Paryża ma bardziej surową oprawę, ale już jakość obrazu jest wyraźnie lepsza. A co się dziej na scenie? Pełne zawodowstwo, godna pozazdroszczenia energia, wysoka precyzja i dobry kontakt z publiką – i tyczy się to obu koncertów. Lata doświadczeń, ot co. Hiciorów naturalnie nie brakuje, wszak to niemal podwójne „the best of”, ale jak dla mnie kawałki z „Evangelion” nie mają na żywo tego pierdolnięcia, co te z poprzednich płyt. W setlistach zastanawia mnie tylko obecność trupów w postaci „Wolves Guard My Coffin”, „From The Pagan Vastlands” i „Summoning Ov The Ancient Gods”, które nijak się mają do obecnego oblicza grupy (Inferno zdaje się przy nich przysypiać) i nieco rozbijają spójność koncertów. Nie wiem jak wy, ale ja wolałbym na ich miejsce coś z „Zośki” albo „The Apostasy”. Druga płyta to dwa niemal godzinne filmy dokumentalne, prawie wszystkie teledyski (zabrakło okresu thelemicznego) oraz różnej długości „mejking ofy” do pięciu ostatnich obrazów. Zawartości klipów nie ma sensu opisywać, bo wszyscy je doskonale znają, ale już o filmach ze dwa zdania warto naskrobać. „Evangelia Nova” to obszerny, ciekawie zmontowany raport z ostatniej trasy po ojczyźnie ze wszystkimi jej syfami i urokami: bywa wesoło (Seth…), bywa poważnie (kwestie zdrowotne), do tego bezgraniczne oddanie kilku pokoleń fanów (ujęcia z press tour) oraz obnażone stresy i wkurwienia z takiego trybu życia wynikające… W końcu też powiewa grozą i robi się strasznie, bo z tego materiału świat się dowie, że odwołanie koncertu w Polsce z powodu widzimisia niespełnionego politycznie przygłupa nie jest wcale absurdem. „De Arte Heretika” to z kolei wywiady z wszystkimi członkami zespołu oraz wspominki z tras promujących „Demigod” i „The Apostasy”, czyli kilka ostatnich kroków na drodze do sukcesu komercyjnego i, jak można wywnioskować, artystycznego zadowolenia, któremu na imię „Evangelion” – wszystko pokazane od kuchni, dość naturalnie i na luzie. Oczywiście nie brakuje głupawych akcji (tu Sethowi dzielnie dotrzymuje kroku Malta), szaleństwa fanów, problemów z lokalnymi działaczami chrześcijańskimi (równie cipowaci, co nasi, ale mniej wsiowi z aparycji), potu, ciasnoty busa, brudu i jeszcze raz potu (chwała, że telewizja zapachowa nie jest powszechna!). Oba materiały oglądałem z zainteresowaniem, o które sam bym siebie nie posądzał, więc ze sztampą nie ma to nic wspólnego. Trzeci krążek to płyta audio z zapisem koncertu z Warszawy, który tym się różni od tego z dvd, że — przygotujcie się na wstrząs stulecia — wszystko słychać, ale nic nie widać. Miły dodatek, ale nie jestem przekonany, czy często będzie się po ten kawałek plastiku sięgać. Zamiast tego można było skorzystać z pomysłu Quo Vadis i zapodać na dvd oba koncerty z obiektywami skierowanymi wyłącznie na Inferno – jak się dysponuje takim przechujem, to nawet by wypadało. A tak w ogóle, Evangelia Heretika to niemal doskonałe podsumowanie dziesięcioletniej supremacji Behemoth na polskiej scenie i trochę krótszych podbojów poza nią. Kto nie kupi, ten frajer pompka.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 stycznia 2011

Disgorge – Consume The Forsaken [2002]

Disgorge - Consume The Forsaken recenzja reviewPierwsze chwile z Consume The Forsaken dają jasno do zrozumienia, że progresja nie była tym, na czym amerykańskiemu kwartetowi szczególnie zależało przy okazji tej produkcji. Ba! Mniej wprawne ucho może uznać, że to po prostu reszta materiału nagranego podczas sesji „She Lay Gutted”. Naturalnie styl zespołu pozostał niezachwiany – krwiście antychrześcijański brutal death metal, ale podskórnych różnic jest trochę, do tego wyraźnie wpływają one na odbiór płytki. Ot choćby brzmienie – jest brutalniejsze i dużo bardziej czytelne, a to ma spore znaczenie przy mocniej poszatkowanej muzyce. Amerykańce bowiem dołożyli do pieca i co mieli zagrać, zagrali szybciej, intensywniej, pamiętając jednak o drobnych (tak drobnych, że w zasadzie niezauważalnych) zmianach tempa i szczypcie ciężkiego walcowania. Jak więc widać, pod względem „rzeźniczości” wszystko jest w należytym porządku. Teraz garść zmian, na których, w moim mniemaniu, Disgorge nieco się przejechali. Przede wszystkim nowy wokalista ponad wszelką wątpliwość nie jest tak uzdolniony jak Matti Way. Jasne, A.J. Magana zapodaje zawodowy bulgotliwy growl, ale czyni to raczej jednowymiarowo, bez urozmaicania konwencji w takim stopniu, jak jego znamienity poprzednik. Zbyt jednostajne wokale zwykle spłaszczają muzyczny podkład i tak też jest w tym przypadku, tym bardziej, że tekstu do odśpiewania pan Magana ma od zajebania. Można by przymknąć oko, wszak to powszechne w tym gatunku, gdyby nie to, że nakłada się na to kolejny problem – długość płyty. Consume The Forsaken trwa, uwaga!, aż 32 minuty. Jest to przynajmniej o jeden kawałek za dużo, a jak wiadomo – co za dużo, to monotonne. Bardzo ograniczona formuła czasowa „She Lay Gutted” odpowiada mi zdecydowanie bardziej, tymczasem Consume The Forsaken potrafi pod koniec nieco wymęczyć. Mimo wszystko Disgorge poradzili sobie tu lepiej niż większość ich kolegów po fachu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDisgorge/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 grudnia 2010

Samael – Eternal [1999]

Samael - Eternal recenzja okładka review coverJak już zdążyliście poznać po ocenie, Eternal to dla mnie znakomity krążek. Przyznaję, że gdy po raz pierwszy usłyszałem „luzem” kilka kawałków z tej płyty, byłem nimi ogromnie rozczarowany (z wyjątkiem genialnego „The Cross”, bo ten akurat chyba podoba się każdemu). Ale… no właśnie – gdy zapoznałem się z całością, to zwyczajnie nie mogłem wyjść z zachwytu. Ta płyta rajcuje mnie nadal i pewnie będzie tak długo, bo wiem, że Eternal na pewno będzie wieczny, gdyż przemawia do słuchacza (a przynajmniej do mnie) bogatą warstwą muzyczną oraz potężnym ładunkiem przeróżnych emocji zawartych w tekstach. Muzyka Szwajcarów na przestrzeni lat stopniowo ewoluowała, przeobrażała się, lecz za każdym razem była czymś wyjątkowym, nowym, nie do podrobienia (nawet dla Alastis he, he…). Tylko ostatnimi laty ta wyjątkowość wyraźnie im siadła, przekształcając się w… hmm, jakieś nieskoordynowane cuś. Ale kij z tym, pozostaje wszak Eternal – wizja sztuki bardzo odważnej, progresywnej, nie uciekającej od nietypowych rozwiązań, powalająca różnorodnością brzmienia i niebanalnymi aranżacjami; sztuki, która nie zamyka się na jeden tylko gatunek i grupę odbiorców; sztuki, która wyrywa się próbom zaszufladkowania i jednoznacznego określenia. Dźwięki stworzone przez Xy’a przepełnione są niebanalną elektroniką, dla której gitary — chociaż świetne (jest nawet coś na kształt solówki w „Supra Karma”!) — pełnią rolę uzupełniającą. Dla niektórych owa „nowoczesność” może być nie do przyjęcia, ale zaręczam, że warto się przemóc i posłuchać. Człowiek w swoim intymnym wszechświecie i jako galaktyczny pył, dokonywanie istotnych wyborów w życiu, moc przyjaźni i prawdziwe partnerstwo, cenne zaufanie, przemijanie, religia prowadząca do niezrozumienia i cierpienia… to tylko część bogatej zawartości lirycznej albumu — dzieła Vorph’a — która została fantastyczne zaśpiewana. Zresztą, nietrudno dostrzec, że to właśnie bogactwo charakteryzuje tą płytę, stanowi słowo-klucz do jej zawartości. Eternal to obezwładniający krążek. Wieczność stoi przed wami otworem…


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 grudnia 2010

Neuraxis – Imagery [1997]

Neuraxis - Imagery recenzja reviewPoczątki Neuraxis nie są może wielce imponujące, ale i tak trzeba chłopaków pochwalić za to, że chciało im się tłuc brutalny i w zamyśle techniczny death metal w momencie, gdy na świecie szalała jeszcze kretyńska blackowa moda, a główne rynki powoli szturmowały powerowe pedały. Od strony muzycznej Imagery prezentuje się dość solidnie, niezbyt odkrywczo — bo słyszalne są wpływy Cannibal Corpse, Cryptopsy i Kataklysm — ale na temat. Jednym słowem: napierducha. Ale to tylko jedna strona medalu, gdyż nie raz i nie dwa młodzieńcy dają znać, że nie tylko napierdalanie im w głowach. W paru miejscach Kanadyjczycy pozwolili sobie na ciekawe zmiany tempa, fajnie poprowadzone melodie, akustyczne gitary czy kawałki instrumentalne. Pomysłów im nie brakowało, ale słychać wyraźnie, że czasem ambicje przerastały umiejętności, przez co niektóre ich poczynania sprawiają wrażenie niedopracowanych, niekompletnych i niespójnych. Z przywołanym wcześniej Kataklysm Imagery może się kojarzyć w dwóch kwestiach. Po pierwsze, wokale są równie dzikie i chaotyczne co na takim „Temple Of Knowledge”, choć podane w trochę innych barwach (czasami wpadają w grindowe rejestry), po drugie, brzmieniowo starano się podciągnąć krążek pod dokonania ich rodaków, za co odpowiada sam Jean-François Dagenais. I o ile z wokalami wszystko jest spoko, to już produkcja pozostawia wiele do życzenia i stanowi najsłabszy punkt albumu. Za dużo tu różnic w poziomach między gitarami i perkusją, a efekt tego jeden: brak spójności i wyraźnie zaznaczonego środka. Wspomniałem, że same kompozycje nie są tip top – taki niekiedy rozjechany dźwięk wcale im nie pomaga. Rewelacji tu nie ma (bo na to przyjdzie pora na późniejszych płytach), ale mnie się te pół godzinki hałasu podoba, nawet bardziej, niż to wynika z oceny.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/neuraxismetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 grudnia 2010

Suffocation – Breeding The Spawn [1993]

Suffocation - Breeding The Spawn recenzja reviewJest to z pewnością najtrudniejszy do „wyceny” album nowojorskiego Suffocation z całego ich bogatego dorobku. Nie dlatego, że jest jakiś ciężki do sklasyfikowania, eksperymentalny, wyprzedzający swoje czasy, czy coś w tym stylu. Naprawdę, nic z tych rzeczy. Ta płyta po prostu została brutalnie, doszczętnie i bezlitośnie zajebana przez brzmienie i produkcję. Dźwięk jest płaski, przytłumiony i momentami nieczytelny – płyta brzmi, jakby nagrywano ją w garażu na setkę, a potem zapomniano o masteringu. To dlatego krążek przez wielu jest ostentacyjnie olewany i traktowany jak swoista „dziura” w dyskografii. Człowiek, który za ten stan odpowiada powinien być ścigany listami gończymi, a potem siedzieć w celi z „napalonymi” pedałami. I tu mamy mały problem, bowiem to, że Breeding The Spawn został nagrany w sposób wybitnie gówniany (przez Paula Bagina w Noise Lab – nazwa doskonale pasuje do tego przybytku) to jedno, a to że puszczono go w tym stanie w świat, to drugie. Najwyraźniej Roadrunner poskąpił forsy na studio (poprzednio korzystano z usług Scotta Burnsa i Morrisound), a później na jakiekolwiek poprawki, chcąc jak najszybciej rzucić album na rynek i trzepać kasiorę przy minimalnych wkładach własnych na fali dobrze przyjętego debiutu. Zaś sam materiał robi niezwykle dobre wrażenie – muza jest bardziej techniczna, złożona, odrobinę melodyjna, a przy tym nadal brutalna. Pojawiają się zaskakująco charakterystyczne riffy, dzikie solówki i nowe pomysły na zaaranżowanie wolniejszych partii. Ciekawa ma się sprawa z basem (na tym stanowisku Chris Richards zastąpił Josh’a Baronh’a), bowiem, paradoksalnie, to właśnie ten instrument jako jedyny zyskał na brzmieniowej mizerii i jego obecność jest, umownie, dość dobrze słyszalna. Szczególnie godne polecenia są według mnie numery takie jak „Prelude To Repulsion”, „Anomalistic Offerings” (bodaj najlepszy na płycie), „Ornaments Of Decrepancy”, czy „Epitaph Of The Credulous”, choć prawdę mówiąc – absolutnie wszystkie powinny zadowolić fanów klasycznego death metalu. Zresztą, jak ktoś powątpiewa w muzyczny potencjał Breeding The Spawn, niech zapozna się z ponownie nagranym numerem tytułowym na „Pierced From Within” (od późniejszych rimejków dzieli go technologiczna przepaść, lecz nie poziom) – z takim brzmieniem ten album w zabijałby od pierwszej sekundy!


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

22 grudnia 2010

Obituary – Frozen Alive [2006]

Obituary - Frozen Alive recenzja reviewKtóż by pomyślał, że Obitki na kraj realizacji swego pierwszego dvd wybiorą nasz polski, niezbyt przecież piękny kurwidołek? A jednak cuda się zdarzają! Przystojni inaczej Amerykanie nawiedzili Warszawę i co tu dużo mówić – pozamiatali! Efekty ich niecnych poczynań można obejrzeć na Frozen Alive. Wśród dwudziestu zagranych tamtego wieczoru kawałków mamy takie wspaniałości jak „Chopped In Half”, „Internal Bleeding”, „Find The Arise”, „Threatening Skies”, „Back To One”… ta wyliczanka jest naprawdę długa. Oprócz nich jest tu mocna, bo aż siedmioutworowa reprezentacja „Frozen In Time” – wbrew przewidywaniom różnych jojczymordów, materiał z tej płyty świetnie wypada na żywo. Samo zakończenie to, jakże mogło być inaczej, kultowe „Til Death” i „Slowly We Rot” – miazga i zwolnienia, od których karki nam się uginały! Setlista została cholernie dobrze ułożona, więc każdy fan znajdzie tu z pewnością swoje ulubione numery. Mnie osobiście brakuje tylko „Don’t Care” (bo go nie zagrali) oraz solówki Donalda (bo ją, kurwa, wycięto w pizdu!). Tak czy srak, mamy ponad 75-minutowy koncert, który powinien zadowolić większość fanów klasycznego death metalu z Florydy. Zespół prezentuje się na scenie znakomicie i tylko wyglądem członków (siwe włosy, brzuszyska, mętny wzrok i takie tam) odbiega od tego, co widać na starych wideosach z początku ich kariery. Zachowanie praktycznie bez zmian, ot chociażby Trevor charakterystycznie napieprzający łbem, albo John miotający się ze statywem. No i ten wokal – mistrzostwo! Do realizacji większych zastrzeżeń nie mam, choć za często widać kamerzystów (to jest kompleks większości dvd kręconych w Polsce) i dokonano zbyt dużych cięć, przez co bisy następują nieco za szybko, bez wyraźnej przerwy. Teraz słowo o dodatkach, bo jest ich całkiem sporo, choć nie wyczerpują tematu. Na pierwszy ogień idą dwa teledyski do promowanej płyty (w tym jeden nowiutki – „On The Floor”). I tu zajebista szkoda, że nie umieszczono także tych archiwalnych. Ponadto jest „The Making Of Insane”, urywki z bakstejdżu (Watkins w majtkach, bleee!), jak również nakręcone po amatorsku solo Donalda z koncertu w Rumunii. Jako bonus dorzucono dwa ciekawe wywiady: z Johnem i Donaldem oraz z Trevorem i Frankiem (osobnik przepytujący masakruje akcentem), galerię fotek, biografię, dyskografię i tapety na pulpit. Wszystko to składa się na obraz bardzo dobrego wydawnictwa, któremu żaden fan Obituary nie powinien się oprzeć, tym bardziej, że jak na jedną płytę jest dosyć okazałe. Jeszcze na koniec wspomnę o rozszerzonej wersji Frozen Alive – ta zawiera płytę audio z zapisem koncertu. Tym zabiegiem ekipa Metal Mindu niechcący zamknęła sobie (oby!) drogę do pchnięcia jej osobno, jak to ma teraz w zwyczaju postępować z innymi swoimi dvd. Gorąco zachęcam do zakupu, kurewsko warto.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 grudnia 2010

Vesania – God The Lux [2005]

Vesania - God The Lux recenzja okładka review coverW życiu nigdy nie ma tak, żeby wszystko było cacy od początku do końca. I tak na przykład chcąc jak najszybciej dorwać „Torture Garden”, musiałem — już nie chcąc — zakupić też God The Lux nachalnie promowanej, a niewiele wartej Vesanii. Skoro moje zdanie o tym zespole już znacie, teraz słów kilka na temat samej płyty. Wygląda to tak — i nawet taki black metalowy ignorant jak ja jest w stanie to wychwycić — że kolesie próbują rżnąć z Emperor, głównie tego z okresu „Prometheus” (czasami w sposób wołający o rąbnięcie z liścia w umalowane facjaty), ale przez natłok miernego klawiszowego plumkania i zorientowanie na psucie własnych kompozycji zbliżają się do wojowników o mokre koronki (obojętnie jakiej płci) z Dimmu Borgir. Nie mam nic przeciwko klawiszom w metalu (co paru idiotów próbowało mi nieudolnie zarzucać), ale jak niemal w każdej sekundzie — i wcale nie przesadzam! — „właściwego” albumu słyszę takie rozmemłane, banalne dźwięki, to mnie odrzuca jak od zwietrzałej wódki. Do tego wymyślili sobie, że to jest „symphonic black metal”, a niektórym uroiła się tu nawet awangarda. Nieee, to w żadnym wypadku nie jest „symphonic”, a zestawianie tego drugiego terminu z kapelami pokroju Vesanii to już absurd na miarę kariery Macierewicza, Ziobry, Kurskiego czy jeszcze innego buca. Vesaniowcy powinni na próbę (a nawet na próbie) odstrzelić klawiszowca albo poobcinać mu palce, a już przynajmniej odciąć go od prądu, żeby przekonać się, ile tracą z nim w składzie. Tak na dobrą sprawę uwagę mogą zwrócić najwyżej „Rest In Pain” (tak do połowy, potem się rozjeżdża), „Posthuman Kind” (ze względu na wyróżniające się wolniejsze tempo) i „The Mystory” z niezłym riffem na początek. Jako, że nie ma specjalnie na czym ucha zawiesić, to i w głowie po wysłuchaniu God The Lux niewiele zostaje. A jeśli nawet, to przy „Inlustra Nigror” wszystko skutecznie wywietrzeje, bo właśnie w tym „kawałku” moi kochani piewcy awangardy władowali 25 minut ciszy (to jeden z bardziej wartościowych fragmentów płyty, hehehe) i jakieś bezsensowne bzyczenie na koniec. Jeśli ktoś przy tym nie uśnie, to przynajmniej zdąży o Vesanii zapomnieć. Na tyle w pełni zasługują.


ocena: 3,5/10
demo
oficjalna strona: vesania.pl

podobne płyty:

Udostępnij:

17 grudnia 2010

Moon – Lucifer’s Horns [2010]

Moon - Lucifer’s Horns recenzja okładka review coverCezara najwyraźniej rozsadza energia twórcza, bo nie dość, że nabrał rozpędu z odrodzonym Christ Agony, to jeszcze reaktywował nieco już zapomniany Moon. Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane usłyszeć nowy materiał tego projektu (teraz już chyba zespołu?), tym bardziej, że muzyka przezeń uprawiana z lekka się zdezaktualizowała, a tu proszę – Lucifer’s Horns kręci się w moim odtwarzaczu. Nowe oblicze Księżyca znacząco różni się od poprzednich krążków, ale — i to jak dla mnie największa wada albumu — brzmieniowo jest bardzo bliskie obecnej Chrystusowej Agonii. Poza tym gołym okiem dostrzegalna jest radykalizacja muzyki i pójście w black-death’owy konkret – znikły banalne klawisze (ugh!), w gitary wstąpił nowy ciężar (też ugh!), perkusja zyskała na normalności i jebnięciu (ponownie ugh!), zmienił się charakter solówek (już nie ugh!) i trochę zatarła wcześniejsza melodyjność (co do tego odczucia mam ambiwalentne). Oprócz tego mamy pewne nowości, jak choćby wplecione w sieczkę akustyki czy dwa teksty po polsku – czyli wbrew pozorom nic, co mogłoby zmniejszyć brutalność. Płyta zaczyna się od zmyłki, bo początek „Summoning Of Natan” błyskawicznie przywodzi na myśl „Satanicę” Behemotha, ale dalej już na każdym kroku czuć rękę (i wokal) Cezara. Szybkość i agresja wciąż są istotnymi elementami stylu Moon, ale to nie wszystko, co zespół ma w tej chwili do zaoferowania, bo nowy materiał jest bardziej pokombinowany i urozmaicony niż „Daemon’s Heart” i „Satan’s Wept” razem wzięte – po prostu ciekawszy. Mnie to pasuje, wszak muzyki Cezara (i ekipy – bo płyta jest efektem zespołowej pracy) nigdy za wiele, mimo to chciałbym usłyszeć te kawałki z bardziej indywidualnym i trochę lepszym brzmieniem. Drobnym problemem Lucifer’s Horns w tych czasach może być niebezpośrednia, zakamuflowana szorstkością chwytliwość – nie ma tu hiciora na miarę „Lucifer’s Light”, a żeby wyłonić hajlajty w postaci „Night Of The Serpent”, „The Semen Of Ye Old One” i „Czarnego Horyzontu” potrzebowałem aż trzech przesłuchań, a uważam się za wielce zainteresowanego fana. Na koniec bonus – rimejk (coś to modne ostatnio) kawałka z debiutu. Czy potrzebny? Nie, ale został tak obrobiony, żeby w niczym nie odstawał od normalnej zawartości albumu. Z drugiej strony może to być jakiś impuls do przypomnienia sobie starych, niedawno wznowionych, krążków. Lucifer’s Horns to dla mnie miłe zaskoczenie, więc tym bardziej jestem ciekaw, co Moon pokaże, gdy się w pełni rozkręci.


ocena: 7,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: