Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA. Pokaż wszystkie posty

12 listopada 2024

Pyrrhon – Exhaust [2024]

Pyrrhon - Exhaust recenzja reviewNa podstawie czwartej płyty Pyrrhon ni cholery nie można było prorokować, co też zespół zrobi w przyszłości, w jakim kierunku podąży i czy w ogóle będzie mu się chciało bawić w robienie hałasu. Nie przeszkodziło mi to jednak w urojeniu sobie jakiegoś w miarę skonkretyzowanego obrazu następcy „Abscess Time”, co naturalnie doprowadziło do sporego zdziwka, bo Exhaust z tymi wyobrażeniami kompletnie się rozmija. Super, zespół nieprzewidywalny! A także hmm… przystępnie ciężkostrawny – jest w tym oczywisty paradoks, ale spróbuję wyjaśnić, na czym on polega.

Pierwsze, co zwraca uwagę w kontakcie z Exhaust, to jak sprawnie ta płyta przelatuje przez uszy – jest taka zwarta, spójna, dynamiczna, pozbawiona przestojów – wręcz piosenkowa. Jej styl wydaje się ograniczony wyłącznie do żwawego i względnie prostego death-sludge, w dodatku takiego z jako tako wyczuwalnymi strukturami i bez istotniejszych skoków w bok. Poza tym całość brzmi mniej piaszczyście niż zwykle, choć to ciągle robota Marstona. Nie bez wpływu na ogólną przystępność pozostaje fakt, że to najkrótszy (38 minut) long w dorobku zespołu, więc i uszczerbek na psychice po jego wysłuchaniu jest jakby mniejszy. Innymi słowy, taki materiał mógłby przekonać do Pyrrhon wielu nowych odbiorców.

Mógłby, o ile ci potencjalni odbiorcy ograniczyliby się do pierwszego wrażenia albo tylko tego, co dostępne na najbardziej podstawowym poziomie Exhaust, czyli intensywnego i było nie było chwytliwego hałasu. Każda próba zejścia głębiej prowadzi bowiem do jedynego słusznego wniosku – że Pyrrhon potrafią w pozory, są pojebani i za nic mają odporność słuchaczy. Już na wysokości trzeciego kawałka, skrajnie pokurwionego „The Greatest City On Earth”, można się poczuć jak uczestnik jakiegoś chorego eksperymentu, którego celem jest… No właśnie co? Według mnie muzycy Pyrrhon w głównej mierze testują tu nowe formy znęcania się nad instrumentami, a przy okazji kombinują, jak je zespolić/wymieszać z patentami charakterystycznymi dla Baring Teeth, The Dillinger Escape Plan czy Pillory, które to nazwy na Exhaust słychać nie raz.

Pomimo tego, że Pyrrhon na Exhaust postawili na krótsze formy, to są one równie intensywne i upakowane przedziwnymi pomysłami, co te z poprzednich płyt, a przy tym chyba zgrabniej zaaranżowane – jeśli w kontekście tego zespołu w ogóle można mówić o aranżowaniu czegokolwiek. Rezultat jest taki, że mózgowina wyłapuje najpierw co bardziej chwytliwe i rytmiczne (zaprawione core’m) momenty i pozwala się nimi cieszyć, zanim cała popiedolona reszta przedrze się na powierzchnię i uderzy jak obuchem, pozbawiając resztek sił i psychicznej stabilności. Czy te soniczne męczarnie są dla każdego? Ano nie, ale też Amerykanie nigdy nie udawali, że chcą ze swoją muzyką trafić do mainstreamu.

Co dla Pyrrhon po tak pokręconym materiale przyniesie przyszłość? Ot, zagadka. Ja już nawet nie próbuję zgadywać. Wiem tylko tyle, że o poziom kolejnych krążków w ogóle nie muszę się martwić.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 października 2024

Nile – The Underworld Awaits Us All [2024]

Nile - The Underworld Awaits Us All recenzja reviewNile już na wczesnym etapie kariery przeszli z pozycji obiecującego debiutanta do ścisłej czołówki gatunku, natomiast wraz z premierą The Underworld Awaits Us All dostali się do grona weteranów z dziesięcioma płytami na koncie. Nic, tylko pogratulować wytrwałości! Odnoszę jednak wrażenie, że ten jubileusz jest słodko-gorzki, bo łączy się z przenosinami (a mniej eufemistycznie – spadkiem) do Napalm Records, która z jednej strony robi za przechowalnię dla podupadłych gwiazd, a z drugiej za fabrykę czwartoligowego szrotu na rynek niemiecki.

Czy Nile stracili na znaczeniu? Tłumy na tasiemcowych trasach zdają się temu przeczyć. Czy Nile zaliczyli gwałtowny spadek formy? Zawartość The Underworld Awaits Us All zdaje się temu przeczyć. Mimo iż dziesiąty album Amerykanów nie przebija „Vile Nilotic Rites” — co najwyżej mu dorównuje — to wciąż mamy do czynienia z muzyką na bardzo wysokim, niedostępnym dla innych poziomie, w dodatku szalenie zróżnicowaną (także pod względem wokali) i z całą masą zaskakująco świeżych pomysłów. No i oczywiście brawurowo i z rozmachem zagraną. Nawet jeśli Kollias w trakcie blastów wygląda, jakby za chwilę miał zejść, to nikt tu się na emeryturę nie wybiera!

Na The Underworld Awaits Us All na szczególną uwagę zasługuje duża wyrazistość poszczególnych utworów – chociaż wszystkie są utrzymane w charakterystycznym stylu Nile, to każdy bez wyjątku zawiera coś rozpoznawalnego. Zwłaszcza w pierwszej części płyty nie brakuje chwytliwych i kąśliwych zarazem fragmentów, że wymienię tylko „Chapter For Not Being Hung Upside Down On A Stake In The Underworld And Made To Eat Feces By The Four Apes”, króciutki „To Strike With Secret Fang” oraz „Naqada II Enter The Golden Age” z fajnymi zagrywkami a’la Dying Fetus. W kolejnych kawałkach zespół częściej zwalnia i kombinuje z klimatem, by na koniec przetoczyć się po słuchaczach dwoma rozbudowanymi i bardzo podniosłymi kolosami: „True Gods Of The Desert” i The Underworld Awaits Us All”. Jak więc widać, jest w czym wybierać, choć dla mnie niekwestionowanym numerem jeden pozostaje numer jeden, „Stelae Of Vultures”.

Na tle pozostałych płyt Nile The Underworld Awaits Us All odznacza się ponadto wyjątkowo przejrzystym brzmieniem. Każdy dźwięk jest dostępny na wyciągnięcie ucha, żaden element produkcji nie zamula, więc nawet najmniejsze detale nie powinny umknąć niczyjej uwadze. Mark Lewis, jak nie on, spisał się tutaj na medal. Srebrny, gwoli ścisłości, bo — żeby czepliwości stało się za dość — dźwięk werbla (solo) jest trochę płaski i nie ma odpowiedniej mocy.

Jeśli chodzi o poważniejsze rzeczy, które nie robią mi w kontekście tego albumu, wymieniłbym dwa numery instrumentalne. Pierwszy, oparty na oklepanych bliskowschodnich motywach, jest krótki i trochę zaburza spójność The Underworld Awaits Us All. Drugi to deathmetalowy walec – sam w sobie jest spoko, ale zupełnie nie siedzi w trackliście. W ogóle wydaje się, że zespół nie wiedział, co z nim zrobić, a wyrzucać nie chciał. A wystarczyło tylko wepchnąć go w miejsce wspomnianego plumkania.

Obiektywnie patrząc, dziesiąta płyta Nile zapewne nie namiesza w podsumowaniach, ale w prywatnych rankingach może być wysoko, wszak zawiera wszystko, czego można oczekiwać od tego zespołu. Sanders i koledzy nie szczędzą wysiłków, żeby bez wstydu było z czym wyjść do ludzi.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 października 2024

Laceration – I Erode [2024]

Laceration - I Erode recenzja reviewPierwsza płyta tej amerykańskiej ekipy, choć dobra, nie narobiła wielkiego szumu, bo i nie trafiła do zbyt wielu uszu. Dość powiedzieć, że dużo łatwiej dostępna była (i nadal jest) wydana dwa lata wcześniej kompilacja starszych, demówkowo-epkowych materiałów. Nie zmienia to faktu, że krążek dotarł tam, gdzie trzeba, czyli do włodarzy 20 Buck Spin, którzy dostrzegli w zespole potencjał i dali mu szansę zaistnienia przed szerszą publicznością. Opłaciło się, bo na I Erode Laceration udowodnili/potwierdzili swoją wartość.

Zespół trzyma się stylu, w którym rzeźbi od lat, stąd też na I Erode w stosunku do „Demise” próżno doszukiwać się znaczących zmian, zaskakujących rozwiązań czy niezrozumiałych eksperymentów – to ciągle klasyczny death metal circa 1992. Jeśli Amerykanie już coś majstrują przy graniu, to ma to związek wyłącznie z dopracowywaniem szczegółów oraz tworzeniem coraz zgrabniejszych i mocniej angażujących aranżacji. Wychodzi im to praktycznie bez zarzutu, bo takie numery jak „Strangled By Hatred”, „Excised”, tytułowy czy „Vile Incarnate” (i w sumie „Carcerality” też…) wchodzą jak złoto, pozostałym zaś w różnym stopniu brakuje bezpośredniej przebojowości albo mocniej wyróżniających się motywów.

W twórczości Laceration nie raz przebijają się echa Death, Gorguts, Suffocation, Malevolent Creation czy Cannibal Corpse, co oczywiście dobrze świadczy o ich gustach, jednak — i to jest bardzo ciekawe, zważywszy na dość długi staż zespołu — chłopaki sprawiają raczej wrażenie zainspirowanych kapelami, które na wczesnym etapie inspirowały się wspomnianymi klasykami. Wicie, rozumicie – taka inspiracja drugiego stopnia. Stąd też w utworach wyraźniej słychać Skeletal Remains czy Rude niż chociażby… Death, co jest trochę dziwne, ale cóż – takich doczekaliśmy czasów.

Największy postęp u Laceration dokonał się w temacie brzmienia. Za nagrania I Erode odpowiada Greg Wilkinson (Autopsy), zaś za produkcję Matt Harvey (Exhumed) – muszę przyznać, że jest to zajebisty duet i oby jak najczęściej współpracowali, bo dzięki ich wysiłkom album brzmi znakomicie. Z jednej strony całość jest selektywna (warto zwrócić uwagę na mocny bas), profesjonalnie oszlifowana i świetnie zbalansowana, a z drugiej ma oldskulowy feeling i ani przez moment nie wali plastikiem.

Podsumowując, mamy tu do czynienia z porządnie przygotowaną krótką płytką w jasno określonym stylu. Wprawdzie nieoryginalną i nie bez wad (intro i instrumental można by odstrzelić), ale podaną z serduchem. Jeśli takie granie wam wchodzi, to i I Erode łykniecie bez popitki.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lacerationofficial

podobne płyty:


Udostępnij:

11 września 2024

Malignancy – …Discontinued [2024]

Malignancy - …Discontinued recenzja reviewRiffy zmieniające się jak w kalejdoskopie, tempa zmieniające się jak w kalejdoskopie, motywy zmieniające się jak w kalejdoskopie i oszalały, ledwie zespolony z muzyką growl… Zajebiście gęste struktury, mordercza intensywność i oblepiająca wszystko pierwotna brutalność sprawiają, że słuchacz jest fizycznie wyczerpany próbą ogarnięcia choćby małego wycinka tego, co wyczyniają Malignancy, że ma dość, że chce wziąć prysznic i się położyć. A to dopiero przeleciał pierwszy kawałek… Taaak, Amerykanie stają na głowach, żeby przeprawa z …Discontinued nie należała do najłatwiejszych.

Od premiery „Eugenics” minęło 12 długich lat wydawniczej posuchy — pomijam w tym miejscu zapchajdziury w postaci singielka, epki i ponownie nagranego debiutu — więc Malignancy nie mogli tak po prostu wyjść do fanów z byle czym, z jakimś banalnym napierdalankiem do rozpracowania na przestrzeni dwóch przesłuchań. Nie przy swojej renomie konkretnych pojebusów. No i cóż, o …Discontinued można wiele napisać, ale na pewno nie to, że zalatuje banałem. Ba, to najbardziej dewastująca pozycja w skromnej dyskografii zespołu, choć stylistycznie wcale nie odbiega znacząco od tego, co robili w przeszłości, jak również precyzją wykonania jednoznacznie nie deklasuje pierwszych płyt.

Od dawna wiadomo, do czego Amerykanie są zdolni, jakie mają umiejętności i w jakich ramach się poruszają, więc o zaskoczeniu z ich strony nie może być mowy. Członkowie Malignancy mają swój pomysł na brutalny i techniczny death metal, przez lata doprowadzili go do perfekcji, więc nic dziwnego, że się go trzymają. …Discontinued to 32 minuty charakterystycznie (nietypowo?) zagranej mega intensywnej miazgi, w której nie przewidziano ani dłuższej chwili na złapanie oddechu (z wyjątkiem niepotrzebnego intra w „Ancillary Biorhythms”), ani jakichkolwiek przystępnych patentów, których można by się bezpiecznie uczepić. Tak jak to zawsze było, muzyka zespołu w równym stopniu fascynuje i imponuje, co męczy i odbiera siły.

Główna różnica między tą płytą a poprzednimi dotyczy produkcji. Tym razem Malignancy uzyskali bardziej masywne i znacznie potężniejsze brzmienie przy zachowaniu wcześniejszej selektywności. Słychać każdy dźwięk, ale całość nie jest przesadnie sterylna i wypolerowana. Dzięki temu materiał przytłacza i sieje jeszcze większe spustoszenie w głowie słuchacza.

…Discontinued to kapitalny album, który z nawiązką wynagradza lata oczekiwania na jakiś sensowny ruch ze strony Malignancy. Amerykanie stworzyli płytę bez słabych punktów, która powinna być ozdobą kolekcji każdego brutalisty, choć na pewno nie jest dla każdego. Ja w każdym razie jestem pod dużym wrażeniem.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MalignancyOfficial
Udostępnij:

24 sierpnia 2024

Necrophagia – Moribundis Grim [2024]

Necrophagia - Moribundis Grim recenzja reviewZombie zombiemu zombim – przytoczone tutaj powiedzonko nie jest przypadkowe, gdyż mamy do czynienia z albumem zespołu, którego wokalista nie żyje od 2018 roku. W ramach przypomnienia: Killjoy – frontman, głowa, serce i mózg amerykańskiej Necrophagii odszedł z tego świata przez zawał serca. Ostatnie dzieło „WhiteWorm Cathedral” wydane zostało w 2014 roku. 10 lat później dostajemy w łapska Moribundis Grim. Panie, jak tu się nie bać? Kto to nagrał? Komu to potrzebne? Z informacji wynika, że kilka utworów było już gotowych, wokale nagrane, a tam gdzie Killjoy nie zdążył, wokalu udzielić postanowił John McEntee znany z innej amerykańskiej kapeli death metalowej Incantation. Zatem sprawdźmy, jaki ten zombie jest niebezpieczny.

Moribundis Grim przedstawia nam 8 utworów. Dwa z nich to covery, jeden został przedstawiony na żywo w 2017 roku i tą wersję tutaj dostaniemy. Album jest krótki, nie przekracza 30 minut.

Pierwszy na ogień idzie cover Włocha Walter Rizzati’ego „The House by the Cemetery”. Film legendarnego reżysera Lucio Fulci’ego (zwanego też ojcem chrzestnym gore) pasuje idealnie jako „otwieracz”. Jest to też dość typowy zabieg Necrophagii. Mięso dostajemy na drugim utworze. Tytułowy „Moribundis Grim” to… typowy Killjoy w akcji. Słyszymy jego charakterystyczny, gardłowy skrzek pomieszany z growlem. Jakościowo również jest bardzo dobrze. Gorzej z drugim kawałkiem „Bleeding Torment”, w którym słychać już na wstępie, że jest to lepsza wersja demo odbiegająca od tytułowego utworu. Tutaj też usłyszymy wspierające wokale Johna. „Mental Decay” brzmi lepiej (choć bez szału i słychać pewne mankamenty) i pewnie dlatego ten utwór oraz tytułowy są singlami płyty Moribundis Grim. „Halloween 3” to drugi w zestawie cover (jak i nie-cover). Samhain to amerykański zespół, w którym śpiewa znany wokalista Glenn Danzig. Nagrali oni utwór „Halloween II”. Killjoy najwidoczniej postanowił pójść krok dalej i nagrać 3-cią część, której zespół sam nie nagrał. Jest to dość dziwny utwór, choć sam w sobie dość dobrze jakościowo nagrany, to mi nie podpadł. Sporo udziwnień i mało mięsa w tym death metalowym daniu. Niemniej, klimatu typowego dla Amerykanów odmówić nie można. Kolejny „The Wicked” to właśnie utwór nagrany na żywo. Jakość jest jaką sobie możemy wyobrazić nagrywając utwór chyba komórką gdzieś z boku (zwłaszcza wokal wydaje się gdzieś dalej). Nie jest najgorzej (w miarę dobra ta komórka), ale trudno ocenić taki utwór. Brzmi dość ciekawie i mógłby być z tego drugi dobry utwór obok tytułowego. „Scarecrows” wita nas klawiszami i piszczałkami swojego rodzaju. Bardziej to przypomina jakiś wstęp Eluveitie czy podobnego zespołu. Jedynie gitary przypominają, że to cięższe granie. Nie mamy tutaj wokali. Momentami usłyszymy fragmenty ze starych filmów. Ogólnie 3 minuty zapychacza. Album zamyka „Sundown”. Lekko ponad minutowy instrumental. Za wiele więcej o nim nie powiem, niż to, że jest. Ot, sobie coś tam zapętlone plumka, kończy się i tyle.

Podsumowując: Po fajnym otwarciu i naprawdę dobrym albumowym kawałku pikujemy w dół. Czy ten album jest potrzebny? Jak mawia klasyk; to zależy. Wielcy fani będą chcieli to mieć na półce z resztą dyskografii. Choćby Killjoy nagrał pierdy i rzygi, trzeba to mieć. Jeśli natomiast chodzi o fana death metalu, tę stówę lepiej przeznaczyć choćby na recenzowany przeze mnie „WhiteWorm Cathedral” i/lub mocniejszy trunek, wsłuchując się w ten album (lub poprzednie nagrania, bo złych nie ma), uczcić twórczość Killjoy’a. Oceny nie będzie, bo trudno oceniać zombie, które chodzi i je, a nie żyje. Kula w łeb i idziemy siekać dalej.

P.S. Okładka, jaka jest, każdy widzi. Ja osobiście nie wiem czy się śmiać, czy płakać.


ocena: -
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 sierpnia 2024

Deicide – Banished By Sin [2024]

Deicide - Banished By Sin recenzja reviewKiedyś w końcu trzeba się pogodzić z tym, że w pewnym wieku pewne rzeczy przychodzą z pewnym trudem… Ot, choćby tworzenie i nagrywanie kolejnych płyt. Szczególnie gdy ma się ich w dorobku już kilkanaście, w tym parę takich, które od momentu premiery należą do ścisłego kanonu… Zmierzam do tego, że Deicide na stare lata wytracili impet i mają odczuwalny problem z kreatywnością, czego dowodem jest wydany po sześcioletniej przerwie Banished By Sin. Te lata oczekiwania nie byłyby niczym strasznym, gdyby tylko zostały wynagrodzone fanom dopracowanym i chłoszczącym po dupsku materiałem… A nowy album Amerykanów… cóż, może i jest dopracowany, ale z chłostaniem po dupie ma za dużo wspólnego.

Trzynasta płyta Deicide w oczywisty sposób różni się od poprzednich, choć zawiera także wiele charakterystycznych / znajomych / klasycznych elementów, które przesądzają o rozpoznawalnym stylu zespołu, a przynajmniej o tym, który utrzymuje się od „To Hell With God”. O rewolucji nie ma zatem mowy, o ewolucji niestety również, już raczej o regresie w stosunku do bardzo dobrego „Overtures Of Blasphemy”, bo spadek formy Amerykanów jest aż nadto wyraźny. Banished By Sin jest materiałem nieprzesadnie ekstremalnym, utrzymanym głównie w średnich tempach, wypchanym całym mnóstwem pozbawionych wyrazistości thrash’owych riffów oraz — dla przeciwwagi — efektownych solówek.

Słucha się tego przyzwoicie, może i z jakąś tam przyjemnością, ale… niewiele z tej płyty zostaje w głowie. Są tu naprawdę klawe fragmenty (wyborna trzepanka na zakończenie „The Light Defeated”, podjazdy pod „Once Upon The Cross” w „Bury Tthe Cross… With Your Christ” i „Ritual Defied”) i kilka mniej typowych rozwiązań, które potrafią na chwilę ucieszyć, jednak przeważają i ton całości nadają motywy i patenty wtórne, rozwodnione i pozbawione polotu, nijak nieprzystające do klasy i dorobku zespołu. Nawet wokale Bentona nie siedzą w muzyce tak dobrze, jak na poprzedniej płycie. Co znamienne, choć Banished By Sin miejscami jest dość melodyjna — albo sprawia takie wrażenie — to wcale nie jest chwytliwa. Nie ma tu ani jednego utworu, co do którego mógłbym prorokować, że zostanie hitem. Chyba do podobnego wniosku doszli sami Deicide (albo wydawca), bo ponadprzeciętna ilość singli śmierdzi mi próbą stworzenia przeboju metodą reminiscencji.

Czepianie się brzmienia kolejnych płyt Deicide to od lat już taka moja tradycja, więc i tym razem sobie nie odpuszczę. Banished By Sin zajmowali się bardzo doświadczeni i poważani w środowisku fachowcy, którzy w dodatku ponoć idealnie zrozumieli i wypełnili wizje Bentona… Wychodzi na to, że ja tych wizji ni w ząb nie kumam, bo w mojej opinii produkcja albumu nie dorównuje nawet „Insineratehymn”. Selektywność selektywnością (mocno przebija się bas), ale całości, a już zwłaszcza gitarom, brakuje objętości, mięsa i brutalności. W przypadku perkusji do szału doprowadza mnie brzmienie blach – albo cykają (ride), albo szeleszczą (hi-hat). Przez takie zabiegi i tak już niezbyt rzeźnicza muzyka tylko straciła na mocy. Kurwa, czy to problem podpytać o telefon do Rutana i zrobić deathmetalową produkcję z prawdziwego zdarzenia?!

Dałem sobie kilka miesięcy na oswojenie się z Banished By Sin, na poznanie tej płyty i hmm… przekonanie się do niej. I cóż – albo to za mało czasu, albo nie ma się do czego przekonywać, bo dalej nie słyszę w tym materiale nic — no, może poza solówkami — co by sprawiało, że chce się do niego wracać. Świadomie czy nie, ocenę pewnie zawyżyłem.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide/

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

12 sierpnia 2024

Transcendence – Towards Obscurities Beyond [2020]

Transcendence - Towards Obscurities Beyond recenzja reviewKiedy przyplącze mi się coś takiego jak Transcendence, zachodzę w głowę, czemu ludziom chce się zakładać (i utrzymywać przy życiu) podobne zespoły. Czy rynek naprawdę jest aż tak chłonny i przyjmie nieograniczoną ilość takich samych, już od wieeelu lat nic nie wnoszących kapel? Najwyraźniej tak, choć nie ma to żadnego logicznego wytłumaczenia, bo potencjał takiego grania — swoją drogą i tak niewielki — został wyczerpany około 1995 roku, a wszystko, co powstało później, to zabawa w kalkomanię. O jakim stylu mowa?

Dobrze zgadujecie, Towards Obscurities Beyond to rozwrzeszczany i melodyjny death/black z licznymi thrash’woymi naleciałościami. Muzyka wtórna, przewidywalna i straszliwie schematyczna, choć zagrana sprawnie i wyprodukowana bez żadnej fuszerki. Nie wydaje mi się, żeby Transcendence zaproponowali na debiucie cokolwiek od siebie, trzeba jednak im oddać, że czasem potrafią stworzyć pozory czegoś hmm… na pewno nie ambitnego, ale chociaż wykraczającego poza oklepany kanon. Mam tu na myśli przede wszystkim riffy ewidentnie inspirowane klasycznym death metalem z Florydy, w tym ten pierwszy w „Infernal Resurrection”, który udanie robi za wabik na oldskulowców. Drugim elementem odróżniającym Transcendence od jakichś 72% podobnych kapel są podwójne wokale na modłę Carcass ze środkowego okresu. Pomysł sam w sobie był dobry, jednak ich balans i wykonanie pozostawiają wiele do życzenia.

Poza tymi dwoma mniej lub bardziej istotnymi detalami zawartość Towards Obscurities Beyond sprowadza się do zbieraniny riffów, rytmów, melodii i zagrywek typowych dla Dissection, At The Gates, Necrophobic, Sacramentum oraz wielu, naprawdę wieeelu podobnych kapel. Nawet jeśli ktoś na co dzień unika takiego grania, to i tak na debiucie Transcendence usłyszy same znajome patenty – zarówno te lepsze, jak i gorsze. Ja na plus muszę zaliczyć Amerykanom rozsądną objętość materiału (35 minut), całkiem przekonujące fragmenty z blastowaniem, brak czystych wokali oraz to, że akustycznego wstępu do „Drowned Screams Of The Departed Souls” nie rozwinęli w pseudofolkowe pitolonko, choć chyba ich korciło.

W ramach stylu, jaki obrali Amerykanie, na Towards Obscurities Beyond wszystko się zgadza, o zdradzie ideałów nie ma mowy, jednak pomimo paru przebłysków dalej nie jest to styl dla mnie, stąd też na tej płycie pewnie zakończy się moja przygoda z Transcendence.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/transcendenceinfernal
Udostępnij:

2 sierpnia 2024

Winter – Into Darkness [1990]

Winter - Into Darkness recenzja reviewPod koniec lat 80. XX wieku zdecydowana większość nowo powstających deathmetalowych kapel prześcigała się w generowaniu coraz to większych wyziewów – byle szybciej, byle głośniej, byle gęściej, no i możliwie diabelsko. Na przeciwnym, w dodatku baaardzo odległym biegunie byli natomiast kolesie z Winter, którzy doprowadzili doom/death (umownie – bo sami nie chcieli podpadać pod jakąkolwiek kategorię) do swoistego ekstremum. O ile jedyne demo zespołu było li tylko dość udanym trybutem dla Celtic Frost podanym w slo-mo, tak debiutancki Into Darkness już ostro namieszał na scenie, bo Amerykanie przesunęli granice tego, jak wolno można zagrać.

Album otwiera znakomity numer instrumentalny – potwornie ciężki i hipnotyzujący, z udręczonymi riffami, relatywnie urozmaiconą pracą perkusji i naprawdę chorą wibracją, która skutecznie ryje banię i zniechęca do wypatrywania jakiegokolwiek światełka w tunelu. Użycie klawiszy i paru studyjnych efektów sprawiło, że na tle pozostałych utworów „Oppression Freedom / Oppression” brzmi niemal awangardowo, choć formalnie ze wszystkich jest chyba najprostszy, a już na pewno najmniej w nim… muzyki. Zupełnie inne odczucia przynosi następny w kolejności „Servants Of The Warsmen”, który niemal w każdym aspekcie jednoznacznie nawiązuje do przytupów z „To Mega Therion”, tylko oczywiście w ostro spowolnionej wersji. Wiadomo, niezbyt toto oryginalne — nawet wokal Almana do złudzenia przypomina Fischera, jeśli akurat nie podchodzi pod Reiferta… — ale wprowadza odrobinę dynamiki, melodii, bardziej tradycyjnych struktur i przewidywalności.

Na Into Darkness Amerykanie mieszają te dwa podejścia/schematy i całkiem płynnie przechodzą od totalnych dołów i mielenia dwóch dźwięków przez minutę do klasycznej celticfrostowej łupanki w średnio-wolnych tempach (największe zrywy są w „Destiny” i tytułowym – i to one czynią z Winter zespół po części deathmetalowy), co nadaje całości niezbędnej różnorodności, nigdy jednak nie wychodzą poza ramy muzyki bardzo ciężkiej, prostej i wgniatającej. Pomimo iż w utworach długimi minutami w zasadzie niewiele (albo i nic…) się dzieje, zawartość albumu niesamowicie absorbuje uwagę i nie pozwala się od siebie oderwać; trzy kwadranse mijają niepostrzeżenie, zaś kolejne przesłuchania „robią się” same. Duża w tym zasługa zajebiście gęstego i przytłaczającego klimatu, który Winter utrzymują od pierwszych do ostatnich sekund materiału.

Strona techniczna Into Darkness po prostu spełnia swoje zadanie – choć jest pozbawiona jakichkolwiek wodotrysków, to w żaden sposób nie utrudnia odbioru muzyki. Całość brzmi naprawdę ciężko, naturalnie, selektywnie i ma odpowiednią głębię, dzięki czemu każdy dźwięk żyje własnym życiem. A potem umiera ze zmęczenia i starości – co najlepiej słychać, kiedy ma się słuchawki wciśnięte na głowę.

Winter stworzyli na debiucie nową jakość jeśli chodzi o doom/death (czy jak to chcecie nazwać), a przy okazji doszli do punktu, w którym określenie „muzyka rozrywkowa” traci swój sens. Na Into Darkness traci go, kurwa, bezapelacyjnie.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Winter.NY.official/

podobne płyty:

Udostępnij:

23 lipca 2024

Viogression – Expound And Exhort [1991]

Viogression - Expound And Exhort recenzja reviewNa początku drugiej fali death metalu w Stanach młode kapele szybko uzmysłowiły sobie, że jeśli ktoś chce się wybić ponad przeciętność i zostać zapamiętanym, to powinien wypracować własny styl, mieć wyrazisty wizerunek albo chociaż odgrażającego się wszystkim wokół pojeba na wokalu. Viogression na to nie wpadli, a jedyne co uczyniło z nich mini oryginalny zespół, to sposób w jaki byli… nieoryginalni. Można się z tego śmiać, aaale – o dziwo tylko tyle wystarczyło, żeby trafili do annałów metalu (gdzieś tam w przypisach), a ich debiut Expound And Exhort dorobił się statusu klasyka – przez małe, malutkie K, ale jednak.

Z całą pewnością nie można nazwać Viogression zespołem wizjonerskim, odważnym czy poszukującym. Nic z tych rzeczy, Amerykanie podążali ścieżkami (liczba mnoga nie jest tu przypadkowa) ledwie chwilę wcześniej wydeptanymi przez innych, bez większych oporów biorąc od nich to, co uznali za ciekawe, ewentualnie łatwe do przerobienia na swoją modłę. W ten sposób stworzyli materiał, który nie tylko nie ma nic wspólnego z oryginalnością sensu stricto, ale też jest średnio spójny wewnętrznie, a jego balans lekka zachwiany. Trudno orzec, czy to kwestia braku zdecydowania, czy ograniczonych zdolności kompozytorskich, ale Expound And Exhort momentami rozłazi się w szwach.

Viogression łączą (czy też próbują łączyć) w swojej twórczości elementy charakterystyczne dla Obituary (inspiracja numero uno), Necrophagia, Impetigo, Autopsy czy Napalm Death, dzięki czemu jest ona bardziej urozmaicona, niż którejkolwiek z tych kapel. To jednak niekoniecznie działa na plus, bo Amerykanie mają małe wyczucie/rozeznanie jeśli chodzi o to, co, z czym i jak można łączyć, żeby trzymało się kupy i nie zaburzało utworów od środka. Jak dla mnie Viogression najkorzystniej wypadają, kiedy mielą ociężały death metal w średnich tempach i od czasu do czasu robią zjazdy w kierunku doom; wtedy wszystko jest na swoim miejscu i brzmi najbardziej przekonująco. Gdyby zespół ujednolicił muzykę właśnie w tym kierunku, to Expound And Exhort sprawiałaby wrażenie płyty lepiej przemyślanej, choć dalej nie byłoby to nic wyjątkowego – na to brakuje choćby przebojowości, którą mogły się pochwalić inne kapele.

Największym atutem, wyróżnikiem, ale i garbem Viogression jest oczywiście wokal. Brian DeNeffe piłuje ryja aż miło, z każdym słowem wywracając flaki na drugą stronę, problem jednak w tym, że brzmi prawie identycznie jak John Tardy. Z jednej strony budzi to autentyczny respekt, bo podrobić TAKIE rzygnięcie, w dodatku wyśpiewując prawdziwe teksty (już pal licho, że niezbyt rozbudowane) nie jest łatwo. Z drugiej natomiast skojarzenia są aż nadto jednoznaczne i nie zmieniają ich nawet okazjonalne bełkoty w manierze Stevo Dobbinsa. Mnie możliwości Briana imponują i zachodzę w głowę, czemu to Keith DeVito, a nie on zastępował Johna, gdy mu koncertowanie zbrzydło.

Pomimo tego, że z mojej strony pod adresem Expound And Exhort padło więcej uwag niż pochwał, to zagorzali fani starego death metalu powinni się tym krążkiem zainteresować, choć na pewno nie warto się o niego zabijać. To dobra rzemieślnicza robota, zupełnie nieźle zrealizowana (zwłaszcza jak na kapelę bez poważnego zaplecza) i wciągająca na tyle, że bez stękania można jej poświęcić kilka wieczorów.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Viogression

podobne płyty:

Udostępnij:

28 czerwca 2024

Midnight – Hellish Expectations [2024]

Midnight - Hellish Expectations recenzja reviewPrzyznam (bez tortur), że wielkim fanem typowego (czy. klasycznego) thrash’u nie jestem. Jedynie kilka kapel ląduje u mnie na stole do muzycznej konsumpcji. Uwielbiam natomiast wszelkie thrash’owe hybrydy na czele z black metalem, który tematyką, prezencją i jebnięciem idealnie łączy się z thrash’owym łojeniem. Nie mogłem zatem obojętnie przejść obok zespołu o nazwie Midnight. Utworzony na początku nowego milenium amerykański jednoosobowy projekt stworzony przez Athenara to obecnie świetna marka na scenie black/speed metalu. Dlatego też bardzo chętnie posłucham najnowszego dzieła Hellish Expectations.

Technicznie mamy tutaj 10 utworów upchanych w… 25 minut. Zatem kwestia „speed” spełniona. Nawa albumu oraz pierwszego tracka lirycznie spełnia wymagania kwestii black. Teraz czas „nausznie” sprawdzić czy ten koktajl jest zjadliwy.

„Expect Total Hell” interesująco zapowiada nam album i niemal spojleruje całość. Cytując: „Expect no quarter! Expect no mercy! Expect total hell!” nie pozostawia złudzeń, gdzie Athenar poprowadzi swoich słuchaczy. Będzie intensywnienie i piekielnie. Nie sama warstwa liryczna to zapowiada, ale przede wszystkim muzyka. Jeżeli ktoś kiedyś już miał do czynienia z Midnight i ten styl mu się podoba, będzie się czuł jak w domu. Na Hellish Expectations Amerykanin niczym nas nie zaskoczy (ku zawodowi lub radości) i dostaniemy dokładnie to, czego się spodziewamy. To muzyka, którą oczyma wyobraźni widzisz na koncercie, a siebie w centrum pogo. Czerep od razu idzie w ruch. Intensywność, radość i bolące stawy (tak, to już ten wiek, gdy idziesz w pogo mając w kieszeni testament) – to się czuje, słuchając tego albumu. Zwłaszcza „Dungeon Lust” wzbudził we mnie takie odczucia, ale każdy utwór pasuje idealnie jako całość. Gdyby chłopak(-i w czasie koncertu) zagrali cały album, bawiłbym się przednio. A wszakże to tylko 25 minut, więc czasu, a czasu zostałoby na inne utwory z dyskografii Midnight.

Podsumowując. Nie mamy tutaj do czynienia z rewolucją czy czymś przełomowym. Nie. Midnight idzie w swoje rejony i robi to doskonale. Nowy album to nowa porcja energii. Może to kolejny kotlet, ale taki na który czekamy, bo jest pyszny. Hellish Expectations robi to, z czym black/speed ma się kojarzyć. Krótki, ale srogi wpierdol. To tutaj dostajemy. To w zupełności wystarczy. Słów kilka o produkcji. Jest bardzo dobra. Nic nikogo nie zagłusza, brzmienie jest brudne, a jednocześnie przejrzyste. Bardzo dobry mastering. Nie mogę nie polecić!


ocena: 8/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/midnightviolators

Udostępnij:

14 czerwca 2024

Cannibal Corpse – Butchered At Birth [1991]

Cannibal Corpse - Butchered At Birth recenzja reviewW przypadku zaistnienia niespodziewanego sukcesu jakiejś dziwacznej zbieraniny kudłaczy należy kuć żelazo póki gorące i bookować pierwszy wolny termin w studiu, bo nie wiadomo, jak długo ludzie będą się czymś takim jarać. Właśnie z takiego założenia wyszli włodarze Metal Blade, kiedy śmieszno-straszny „Eaten Back To Life” zdobył uznanie w oczach i uszach maniaków death metalu, a sam zespół trafił do grona najbardziej obiecujących i wyrazistych kapel gatunku. Takiego potencjału zwyczajnie nie można zmarnować, stąd też Butchered At Birth pojawił się w sklepach w niecały rok po debiucie. Pojawił tylko po to, żeby zaraz z nich zniknąć, bo dla przeciętnego Jankesa (Niemca, Australijczyka, itd.) był nie do przyjęcia.

Nie ma się co oszukiwać, naciągane kontrowersje związane z okładką i tekstami Butchered At Birth przysporzyły Cannibal Corpse tyle samo zwolenników, co przeciwników — viva la darmowa reklama! — ale w tym całym zamieszaniu niektórym gdzieś umknęła kwestia… muzyki, która jakiś tam wpływ na popularność kapeli jednak miała. Amerykanie zgodnie z duchem epoki postarali się o materiał wyraźnie mocniejszy od debiutu: szybszy, cięższy, bardziej obrzydliwy i zaawansowany (choć ciągle niezbyt finezyjny; solówki trudno uznać za istotne). Największy postęp dokonał się bez wątpienia w temacie techniki użytkowej, brzmienia (ponownie Morrisound ze Scottem Burnsem) oraz wokali – te elementy zebrane do kupy wydatnie przełożyły się na spójność i siłę oddziaływania kolejnych kawałków.

Ponadto w nowych utworach — i to mimo tego, że niektóre wyglądają na przygotowana w pośpiechu — słychać większą świadomość tego, co i jak Cannibal Corpse chcą grać – zespołowi udało się wykreować podwaliny własnego stylu. Może i jeszcze nie stuprocentowo oryginalnego (Deicide [znaczące chrząknięcie]), ale dostatecznie rozpoznawalnego, żeby wyróżnić się na tle innych deathsterów. Te i podobne plusy nie przesłaniają mi jednak pewnego minusa. Amerykanie zyskali na brutalności, pozbywając się wpływów thrash’u, a przez to stracili na fajnym feelingu, który tak wzbogacał „Eaten Back To Life” i czynił go łatwym/przyjemnym w odbiorze. Stąd też Butchered At Birth wydaje się bardziej jednolity i nie obfituje aż tak w wybijające się hiciory. Do perełek na pewno zaliczyłbym „Covered With Sores”, „Meat Hook Sodomy”, „Gutted” oraz „Innards Decay”, w którym przebija się bas charakterystyczny dla późniejszej twórczości zespołu. Pozostałe numery również dają radę, ale ciśnienia nie podnoszą.

Butchered At Birth to dobra, a miejscami nawet bardzo dobra płyta, która wciąż i wciąż dostarcza sporo deathmetalowej radochy. To jednak nie wystarcza, żeby mogła się załapać do tych „naj”, o „naj-naj” nie wspominając. Ba, u mnie drugi krążek Cannibal Corpse znajduje się na jednej z niższych pozycji w ich dyskografii. Nie moja wina – sami tak wysoko zawiesili sobie poprzeczkę.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 czerwca 2024

Gorgasm – Sadichist [2024]

Gorgasm - Sadichist recenzja reviewKiedy Damian Leski dołączył do Broken Hope nic nie zapowiadało, żeby jego macierzysta kapela miała na tym w jakikolwiek sposób stracić. Wręcz przeciwnie – zainteresowanie Gorgasm wystrzeliło (niechby i chwilowo) na fali hajpu związanego z „Omen Of Disease”, zespół znalazł dość czasu, żeby zmajstrować czwartą płytę i wszystko szło w jak najlepszym kierunku. Niestety po jakimś czasie w obozie Amerykanów zrobiło się podejrzanie cicho, a cała ich aktywność sprowadzała się do pojedynczych koncertów. Czyżby cisza przed burzą?

Nic z tych rzeczy! Przerwa między kolejnymi wydawnictwami Gorgasm urosła do równych dziesięciu lat. Następcą „Destined To Violate” nie jest jednak pełniak numer pięć, a nagrana w nowym składzie baaaaardzo skromna epka, która, jakby tego było mało, jedynie być może jest zapowiedzią czegoś większego. Cóż, pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość i czekać na kolejny ruch Amerykanów, do czego zachęcam, bo wnioskując po poziomie Sadichist, o ich formę nie trzeba się specjalnie martwić. Trzy kawałki zawarte na tym kawałku plastiku skutecznie chłoszczą dupsko brutalnym death metalem, do jakiego Gorgasm nas przyzwyczaili.

Styl zespołu jest na tyle rozpoznawalny, że nawet dość surowa produkcja — która wynika z pośpiechu albo małego budżetu — nie jest w stanie przykryć tych wszystkich charakterystycznych elementów, którymi Gorgasm zasłynęli. Mamy tu zatem mordercze tempa, świetną dynamikę, miażdżące riffy, nieprzesadzone techniczne zagrywki, sprytnie wkomponowane solówki i potrójny wokalny atak. Już standardowo czystej brutalności towarzyszy duża dawka chwytliwości, co najbardziej słychać w kawałku tytułowym, który udanie nawiązuje do przebojów z „Bleeding Profusely” i „Masticate To Dominate”. Palce lizać!

Z jednej strony Sadichist cieszy, bo to muzyka, której mi brakowało, z drugiej zaś rodzi pewne obawy, czy przypadkiem ten materiał nie służy tylko wybadaniu rynku przed ewentualnym longiem. Póki co zachowuję optymizm, choć sądząc po stosunkowo niskim numerze mojego egzemplarza — a wcale nie rzuciłem się na tę płytkę przy pierwszej okazji — ciśnienie na powrót Gorgasm jest raczej mizerne.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2024

Autopsy – Ashes, Organs, Blood And Crypts [2023]

Autopsy - Ashes, Organs, Blood And Crypts recenzja reviewAshes, Organs, Blood And Crypts trafiła w ręce fanów niemal równy rok po „Morbidity Triumphant” i — podobnie jak poprzedniczka — nikogo nie zaskoczyła. Dziewiąta płyta zespołu nie przynosi żadnych istotnych zmian w stylu, brzmieniu czy wizerunku zespołu, czego zresztą należało się spodziewać – swoją drogą trudno, żeby muzycy Autopsy w tak krótkim czasie mieli nagle przewartościować swoje granie. Jeśli jednak ktoś liczył tu na nieszablonowe podejście i wysyp nowinek, to spokojnie może o sobie mówić, że jest dziwny; nawet mogą mu to do dowodu wpisać.

Wydaje mi się, że bardzo łatwo o analogię między Ashes, Organs, Blood And Crypts a wydanym zaraz po „The Headless Ritual” „Tourniquets, Hacksaws And Graves” — już pomijając podobną strukturę obu tytułów — bo obie są tymi słabszymi płytami, mniej wyrazistymi i sprawiającymi wrażenie składaków numerów z B-stron singli albo wręcz odpadów z paru innych sesji. Oczywiście o fuszerce ze strony Autopsy nie ma mowy, wszystkie kawałki są utrzymane w rozpoznawalnym stylu obskurnego death metalu doprawionego doomem i syfiastym rock ‘n’ roll, brzmią bez zarzutu i potrafią cieszyć, ale do poziomu tych najlepszych, które na stałe trafiły do setlisty zespołu, niestety sporo im brakuje.

Ponownie każdy z muzyków dorzucił swoje kompozytorskie trzy grosze, co fajnie przełożyło się na różnorodność materiału – raz jest szybciej, raz wolniej, to znowu punkowo i niechlujnie. Reifert wrzeszczy z typowym dla siebie przejęciem, solówki wwieracają się w mózg, zaś bas pracuje z dużym rozmachem, dodając utworom interesującej głębi. Klasyka, ale… mnie jednak brakuje tu jakiegoś motywu przewodniego, czegoś, co by spinało całość i sprawiało, że chce się do tego krążka wracać. Na „Morbidity Triumphant” czymś takim były wyjątkowo pojebane melodie, na Ashes, Organs, Blood And Crypts już żadnego wyróżnika nie wyłapałem. Kolejne kawałki przelatują jeden za drugim nie powodując większych uniesień, a tak na dobrą sprawę spośród nich w pamięć zapada tylko „Marrow Fiend”, który przynajmniej w połowie jest zrzynką z jednego z większych hitów Venom.

Słuchając Ashes, Organs, Blood And Crypts dochodzę do wniosku, że na tym etapie dłuższe przerwy wydawnicze bardziej służą niż szkodzą Autopsy, bo choć zespół wciąż jest bardzo płodny, to już niekoniecznie wszystkie jego pomysły powinny trafiać na płyty. Ten album Amerykanów na pewno nie zapisze się w annałach death metalu, ale nie mając akurat niczego innego pod ręką, można go przesłuchać bez kręcenia nosem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Autopsy-Official/162194133792668

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

30 maja 2024

Witch Vomit – Funeral Sanctum [2024]

Witch Vomit - Funeral Sanctum recenzja reviewWitch Vomit zaczynali jako jedna z wielu — stanowczo zbyt wielu! — kapel łupiących pierwotny i mocno syficzny death metal utytłany w wydzielinach starego Autopsy czy Incantation. Co z tego, że wychodziło im to w miarę sprawnie, skoro podobnego tałatajstwa — któremu też w miarę sprawnie wychodziło — było od zajebania? Amerykanie grali to samo, co wszyscy wokół, nie zdradzając najmniejszych śladów własnej tożsamości. Mimo to załapali się na kontrakt z szanowanym Memento Mori, dla którego wydali zupełnie niewybijający się, choć poprawny, „A Scream From The Tomb Below” – na podstawie tego krążka nie wróżyłem zespołowi świetlanej przyszłości, nie podejrzewałem go również o jakiekolwiek tendencje rozwojowe.

A tu proszę – niespodzianka, od epki „Poisoned Blood” Witch Vomit ewidentnie wzięli się za siebie i delikatnie zmienili podejście, a każde kolejne wydawnictwo jest świadectwem ich ciągłego i naprawdę wyraźnego postępu. O tym, że ewolucja zespołu przebiega w dobrym kierunku, najlepiej świadczy Funeral Sanctum — trzeci pełniak w dyskografii Amerykanów — który po prostu wymiata. Sam styl Witch Vomit w ogólnych założeniach wcale zbytnio nie odbiega od tego, co robili na debiucie, jednak wykonanie oraz poziom aranżacji są już zupełnie inne. Dość powiedzieć, że w wielu fragmentach chłopaki (i kobita) grają tak… no kurde… finezyjnie i z dużą lekkością, co niedawno było przecież nie do pomyślenia.

Na Funeral Sanctum dosłownie każdy riff jest doskonale czytelny (rozpracowanie tej płyty ze słuchu nie powinno nastręczyć najmniejszych problemów), każdy też jest „jakiś”, siedzi w odpowiednim miejscu i wnosi coś wartościowego do brzmienia całości, więc nie ma mowy o bezbarwnych, jałowych kompozycjach. Poza tym utworom sporo kolorytu dodają znakomite solówki (zwłaszcza ta melodyjne) tak charakterystyczne dla death-thrash’u przełomu lat 80. i 90. Do „Blood Of Abomination” czy „Dominion Of A Darkened Realm” wraca się dlatego, bo zawierają coś, czego nie ma choćby w „Serpentine Shadows” czy „Endarkened Spirits” – i na odwrót. W tak zajebistym zestawie da się nawet przymknąć oko na dwa instrumentalne — swoja drogą ładne — nabijacze objętości.

Nie ukrywam, że Funeral Sanctum przerosła moje oczekiwania jak rzadko która płyta w ostatnim czasie i przy okazji sprawiła mi mnóstwo radości. Materiał Witch Vomit to świetny przykład tego, jak w dojrzały sposób można podać przestarzałe dźwięki, żeby rajcowały świeżością, a nie były tylko nędznym nawiązaniem do klasyków. I tak, skojarzenia z „Manor Of Infinite Forms” Tomb Mold są jak najbardziej na miejscu.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/WebsOfHorror
Udostępnij:

27 maja 2024

Oppressor – Agony [1996]

Oppressor - Agony recenzja reviewPo ciepło przyjętym, lecz naprawdę kiepsko promowanym debiucie muzykom Oppressor nie pozostało nic innego, jak grać koncerty, dłubać przy nowym materiale i czekać, aż wreszcie zgłosi się do nich jakiś sensowny wydawca – wszak wypracowali sobie całkiem niezłą renomę i zasługiwali na odrobinę uwagi. No i cóż, wytwórnia się znalazła, nawet dość szybko, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Amerykanie spadli z deszczu pod rynnę, co ostatecznie przypieczętowało ich status zespołu z głębokiej drugiej ligi czy wiecznego supportu.

A mogło być tak pięknie… Muzyka z Agony nie różni się zbytnio od tej z „Solstice Of Oppression” — jako że Oppressor dorobił się rozpoznawalnego stylu — może oprócz tego, że jest bardziej zwarta, sprawniej zaaranżowana i nieobce są jej współczesne wpływy – zarówno te lepsze, jak i gorsze. Mniej tu skrajności, jazzu i klimatu, a mimo to każdy, kto choć raz zetknął się z „Seasons”, nie powinien być zaskoczony zawartością tego albumu. Ani rozczarowany. To wciąż stosunkowo oryginalny techniczny death metal z wieloma zmianami tempa, mocno urozmaiconymi strukturami i bardzo charakterystycznym riffowaniem, którego nie można pomylić z żadną inną kapelą. Kawałki takie jak „Gone”, „Passage”, „Valley Of Thorns” czy „Sea Of Tears” w niczym nie ustępują tym z debiutu, choć z wiadomych względów nie mają już tej świeżości – to jednak w niczym nie przeszkadza.

Prawdziwym problemem Agony — który pewnie wyolbrzymiam, ale co tam — są obce naleciałości oraz część partii wokalnych. Nie dziwi mnie, że muzycy Oppressor chcieli dorzucić coś nowego do swojej twórczości, nie pojmuję jednak dlaczego zdecydowali się na takie, a nie inne rozwiązania. Chodzi tu oczywiście o wpływy tzw. groove metalu i jego pochodnych, które nijak mi nie pasują do zakręconego stylu Amerykanów. Oppressor grający toporne riffy pod Fear Factory naprawdę nie wypada specjalnie przekonująco. Poza tym ogólne dobre wrażenie psuje niekiedy wokal — stał się czytelniejszy kosztem brutalności — bo zdarza mu się wchodzić w manierę siłowego krzyku a’la umęczony życiem Jason Blachowicz. Tim King czasem imituje też Vincenta z „Covenant”, ale to akurat mi pasuje.

Tym, co najbardziej różni Agony od „Solstice Of Oppression”, jest brzmienie – dobre, nie oszałamiające (nawet jak na swoje czasy), ale po prostu dobre i profesjonalne. Nagraniami i produkcją albumu zajął się Brian Griffin z Broken Hope, zaś mastering wykonał Jim Morris w Morrisound, dzięki czemu całość ma ręce i nogi, a przede wszystkim, co jest miłą odmianą w porównaniu z debiutem, nie dudni. Selektywność dźwięku nie budzi większych zastrzeżeń, co przy tak zaawansowanej muzyce znacząco wpływa na jej odbiór – nie trzeba leżeć z głową przy kolumnie, żeby cokolwiek z tej płyty wyłapać.

Mimo paru usprawnień natury technicznej i solidnej dawki łamańców Agony nie przebija debiutu. Ba – nie dorównuje mu, choć jak na 1996 rok mamy tu do czynienia z udanym i wyróżniającym się materiałem. Cały myk polega na tym, że „Solstice Of Oppression” wyróżniał się bardziej i był jakimś powiewem świeżości. Kolekcjonerzy mogą się skusić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OppressorOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 maja 2024

Abysmal Dawn – Programmed To Consume [2008]

Abysmal Dawn - Programmed To Consume recenzja reviewProgrammed To Consume to w prostej linii kontynuacja i naturalne rozwinięcie tego, co Abysmal Dawn robili na debiucie, a więc skrajnie nieoryginalnego i pozbawionego udziwnień death metalu w wersji stosunkowo klasycznej – takiego uniwersalnego i w zasadzie dla wszystkich. Muzyka na drugim krążku Amerykanów jest pozbawiona jakichkolwiek skrajności, drugiego dna, nowatorskich, zaskakujących czy kontrowersyjnych rozwiązań, a bazuje jedynie na pomysłach, które sprawdziły się u setek innych, różnych stylistycznie i zwykle bardziej wyrazistych grup. Abysmal Dawn całkiem sprawnie zebrali te wszystkie wpływy do kupy i podali w na tyle profesjonalny i niewymagający sposób, że całość wchodzi bez popitki, choć koniec końców nie pozostaje w głowie na długo.

Na potrzeby Programmed To Consume zespół skorzystał ze wszystkich elementów obecnych na „From Ashes”, dopracował je i uzupełnił o wpływy europejskie, głównie szwedzkiego pochodzenia, dzięki czemu materiał stał się jeszcze bardziej optymalny i przystępny dla zwykłego zjadacza chleba. Daje się tu wyczuć pewien progres techniczno-kompozytorski, ale i odrobinę wyrachowania – słychać, że muzycy chcą, żeby utwory były lepsze i ciekawsze niż wcześniej, jednak bez przesady i zbytnich szaleństw, żeby przypadkiem nikogo do siebie nie zniechęcić. Momentami Abysmal Dawn grają brutalniej, szybciej i bardziej technicznie niż na „From Ashes” (zwłaszcza w „Grotesque Modern Art”), co oczywiście cieszy, ale już po chwili zapodają coś, co niweluje ewentualną ekstremę do szeroko akceptowalnego poziomu: prosty i wolny (a przy tym nudnawy) „The Descent”, akustyczną miniaturę „Aeon Aomegas” czy zupełnie niepotrzebne plamy klawiszy w „Cease To Comprehend”. Znalazło się tu miejsce nawet dla paru blackowych riffów w typie Dark Funeral! Zespół nie posuwa się jedynie do czystych wokali (growl i skrzeczenie są w porządku) i wesołych melodyjek. Co ciekawe, właśnie m.in. przez te przeszkadzajki utwory zyskały coś charakterystycznego dla siebie i nie zlewają się w jednolitą papkę.

Brzmienie Programmed To Consume jest co najmniej solidne – ciężkie, mocne i bardzo selektywne. Abysmal Dawn zadbali, żeby ich praca nie poszła na marne, więc każdy dźwięk jest należycie czytelny. Do struktur poszczególnych kompozycji właściwie nie sposób się przyczepić, poskładano je całkiem sensownie; instrumentalnie nikt fuszerki nie odstawia, wszystko siedzi, jak powinno, szczególnie solówki, których swoją drogą mogłoby być więcej. Amerykanom wyszła z tego przyjemna płytka, której można spokojnie używać do odstresowania się po ciężkim dniu albo w formie przerywnika między bardziej wymagającymi materiałami.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AbysmalDawn

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

18 maja 2024

Morta Skuld – Creation Undone [2024]

Morta Skuld - Creation Undone recenzja reviewPowrót Morta Skuld można spokojnie zaliczyć do tych bardziej udanych, bo nie dość, że ich nowe płyty poziomem dorównują klasycznym pozycjom, to każda kolejna była lepsza od poprzedniej. Forma zespołu zwyżkowała, można było oczekiwać cudów… i wtedy weszła Creation Undone, cała na… szaro. Siódma płyta Amerykanów miała przeogromny potencjał, by stać się tą „naj-naj”, jednak przez jeden dołujący element nie potrafię myśleć o niej inaczej, niż tylko jako o rozczarowaniu – bardzo dobrym, ale jednak.

Creation Undone rozpoczyna się doprawdy imponująco i cieszy gębę każdym kolejnym dźwiękiem – mamy tu wszystko, z czego zasłynął ten zespół, tylko lepsze, bardziej agresywne, mocniej dopracowane i podane w godnej pozazdroszczenia oprawie brzmieniowej. Pod względem samej muzyki to najciekawszy i najbardziej zróżnicowany materiał Morta Skuld, bo w naturalny sposób rozwija styl świetnego „Suffer For Nothing” i wzbogaca go o garść nowych, choć niezbyt ekstrawaganckich i niekoniecznie od razu rzucających się w uszy rozwiązań. Dostajemy tu od groma klasycznych szorstkich riffów (plus takie bardzo charakterystyczne dla „The Stench Of Redemption”), niezbyt częste, ale za to fajnie wplecione melodyjne solówki, dużo thrash’owego feelingu, solidne blastowanko oraz świetny koncertowy groove… W dodatku okładka przykuwa uwagę, a takie „We Rise We Fall”, „Oblivion”, „Perfect Prey” czy „By Design” to murowane hity, o których długo powinno się pamiętać. Wypisz, kurwa, wymaluj płyta idealna.

Niestety, jest jeszcze ten jeden wspomniany element, który zaburza odbiór całości i drastycznie zaniża końcową ocenę – wokal. Dave od dłuższego czasu ma swój sposób śpiewania i patent na teksty, który nawet mi trochę imponował, bo dzięki temu Morta Skuld mieli kolejny wyróżnik. Nie wydaje mi się, żeby na potrzeby Creation Undone Gregor jakoś wyraźnie zmienił podejście do pisania (warto dodać, że ponownie wspomógł go Frank Rini, który odpowiada za dwa i pół tekstu), ale coś, czego nie potrafię racjonalnie wyjaśnić, ewidentnie nie pykło i rezultat jest o wiele gorszy niż zazwyczaj. Mnogość powtórzeń i schematyczność kolejnych wersów przy dość jednostajnej ekspresji wokalnej z czasem męczy i irytuje, a zamiast dodawać utworom kolorytu i je dynamizować – sztucznie je wydłuża i czyni monotonnymi.

Po pierwszych przesłuchaniach chciałem zgnoić Creation Undone jako najsłabszy krążek w dorobku Amerykanów, jednak nie dlatego, że jest tak kiepski, lecz dlatego, że mógł być tak wspaniały. Ostatecznie wygrało uznanie dla muzyki, choć zaznaczam, że ocena jest odrobinę zawyżona. Ten album naprawdę ma całe mnóstwo argumentów, żeby pozamiatać fanów klasycznego death metalu, więc tylko od indywidualnych umiejętności ignorowania wokali zależy, czy pozamiata.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MortaSkuld

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 maja 2024

The Zenith Passage – Datalysium [2023]

The Zenith Passage - Datalysium recenzja reviewThe Zenith Passage to całkiem niezły przykład tego, jak kapryśne są „opiniotwórcze” media na zepsutym kapitalistycznym Zachodzie. Debiut zespołu był przez nie bardzo wyczekiwany, a później wychwalany pod niebiosa niemal jako objawienie i sensacja dekady. Minęła ledwie chwila, The Faceless niespodziewanie wrócili z „In Becoming A Ghost”, krytycy zapieli z zachwytu, a The Zenith Passage zostali odsunięci na boczny tor i słuch o nich zaginął. Do tego stopnia, że nagrany w kompletnie nowym składzie i wydany dla Metal Blade Datalysium przeszedł właściwe bez echa.

Drugi album The Zenith Passage powstał na bazie praktycznie tych samych inspiracji co „Solipsist” (żeby się nie powtarzać, odsyłam do wyliczanki w recce debiutu, a dodam tylko Fleshgod Apocalypse i Odious Mortem) i są one równie mocno wyczuwalne, a jednak rezultat, jaki zespół osiągnął, jest zdecydowanie inny. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z graniem na maksa eklektycznym, urozmaiconym, pokombinowanym i w pewnym stopniu — choć nie do przesady — wymagającym, ale nastąpiło tu coś, co niekoniecznie mi siedzi – przesunięcie akcentów w stronę klimatu i progresywnych dźwięków, a to oznacza więcej ambientów, elektroniki, wyciszeń oraz czystych wokali. Datalysium niczym w soczewce skupia wszystko, z czego korzysta się we współczesnym progresywnym death metalu.

Korekta stylu odbiła się rykoszetem na ogólnej wyrazistości The Zenith Passage, bo przy okazji łagodzenia muzyki i czynienia jej bardziej przystępną zespół stracił nieco ze swojej mini oryginalności. Chociaż może to tylko kwestia interpretacji, bo gdyby charakterystycznych bzycząco-świszczących riffów (kto raz je usłyszał, ten wie, o co chodzi) było więcej, to pewnie bym narzekał, że stali się kapelą jednego patentu i go desperacko nadużywają, a tak jojczę, że jest ich za mało. Z dwojga złego chyba ten niedosyt jest lepszy, zwłaszcza że Amerykanie sprytnie kompensują go pięknymi melodiami i wyjątkowo barwnymi solówkami. Ba, nawet czyste (nie przepuszczone przez vocoder) wokale udanie odwracają uwagę od niedoboru „firmowych” riffów.

Pod względem realizacji Datalysium wypada okazalej i znacznie mniej szablonowo niż zrobiony hurtem przez Ohrena „Solipsist”. Brzmienie jest cieplejsze i sprawia wrażenie dość naturalnego (to o tyle zabawne, że perkusja poleciała z komputera), natomiast w produkcji zostawiono więcej przestrzeni, dzięki czemu każdy instrument pracuje w szerszym paśmie, a te najbardziej rozbudowane i klimatyczne formy zyskały na podniosłości, zaś wchodzą łatwiej, niż to wynika z konfiguracji samych nut.

The Zenith Passage ulegli tendencji, która mi się nie podoba i napakowali materiał elementami, których z zasady nie trawię, ale mimo pewnych oporów w końcu przekonałem się do ich koncepcji. Ba, w tej chwili Datalysium przemawia do mnie nawet bardziej niż debiut.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheZenithPassage

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

27 kwietnia 2024

Skeletal Remains – Fragments Of The Ageless [2024]

Skeletal Remains - Fragments Of The Ageless recenzja reviewCzas zapieprza, standardy się zmieniają… Jeszcze dziesięć lat temu Skeletal Remains byli czymś na pograniczu obiecującego debiutanta i scenowej ciekawostki – zespołu, który z krańcowego braku oryginalności zrobił paten na siebie. Niektórych to zachwyciło, inni byli oburzeni tak bezczelnym kopiowaniem starych patentów. A obecnie? Podejście Amerykanów do grania specjalnie się nie zmieniło, oryginalność wciąż nie jest ich najmocniejszą (a ściślej – jakąkolwiek) stroną, jednak podejście słuchaczy/krytyków już tak, co kapela zawdzięcza swojej konsekwencji, coraz wyższej jakości kolejnych wydawnictw oraz, co przecież niewykluczone, kontraktowi z dużą wytwórnią.

W przypadku Fragments Of The Ageless Skeletal Remains bez zbędnych ceregieli przechodzą do konkretów i napierają/zachwycają od pierwszego utworu, który brzmi niemal jak „Summoning Redemption” na speedzie. Motoryka tego kawałka jest zabójcza, a jego aranż (doprawiony świetnymi solówkami) wyjątkowo nośny, więc zanim przejdziemy do kolejnego, „Relentless Appetite” trzeba powtórzyć przynajmniej kilka razy. Tak dla pewności, czy aby na pewno jest zajebisty, czy to tylko chwilowe zauroczenie. Jest zajebisty! To się nazywa zacząć z wysokiego C! Najlepsze jest jednak to, że zespół nie odpuszcza, do końca serwując bezbłędny klasyczny death metal, w którym w naturalny sposób przenikają się wpływy Morbid Angel (z naciskiem na „Gateways To Annihilation” i… „Formulas Fatal To The Flesh”), Deicide (ta cudna rytmika w „Forever In Sufferance” i „Void Of Despair”) oraz Hate Eternal (w momentach największej sieczki oraz, co ciekawe, tych bardziej klimatycznych).

Mimo tych jakże oczywistych zapożyczeń i nieodbiegającego od kanonów brzmienia (Dan Swanö ponownie zajął się wykończeniówką), daje się odczuć, że Skeletal Remains stawiają na świeżość i powoli budują — no, próbują budować — własną tożsamość, uwypuklając te elementy, w których mogą najbardziej zabłysnąć, a rezygnując z tych, które są już nadużywane. Stąd też na Fragments Of The Ageless mamy mnóstwo aranżacyjnych smaczków, wysyp błyskotliwych solówek, doskonale obliczone zmiany tempa i lepiej dopasowany do death metalu z przełomu wieków — a przez to mniej vandrunenowski, niestety — wokal. W skrócie: poziom zajebichy jest tu wyśrubowany i właściwie nie ma się do czego przyczepić.

Nie ma, choć ja jednakowoż sypnę paroma, dla większości odbiorców nieistotnymi, uwagami. Po pierwsze – brzmienie. Że jest dobre i naturalne, to się rozumie samo przez się, aaale odnoszę wrażenie, że Swanö mógł w miksie mocniej wyeksponować centralki oraz bas (który swoją drogą i tak jest wyraźniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej) – tak dla mojej chorej satysfakcji. Po drugie – tracklista. Zrezygnowałbym z coveru Hate Eternal (wyszedł cacy, ale to niczego nie zmienia), wywalił nieistotny przerywnik „Ceremony Of Impiety” (nawet w nim podlatuje Morbidami), a w jego miejsce wstawił efektowny instrumentalny „…Evocation (The Rebirth)”, zaś doskonały i szalenie rozbudowany „Unmerciful” przesunął na koniec – tak dla spójności i lepszego efektu.

Pośród wielu mniejszych i większych (w tym tych nadchodzących) rozczarowań 2024 Fragments Of The Ageless jawi się jako prawdziwa perła. W przeciwieństwie do starszych i bardziej utytułowanych kolegów muzycy Skeletal Remains nie pozwolili sobie na fuszerkę, więc ich płyta bez żadnej taryfy ulgowej trafi do czołówek podsumowań za ten rok.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SkeletalRemainsDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:






Udostępnij:

21 kwietnia 2024

Afterbirth – In But Not Of [2023]

Afterbirth - In But Not Of recenzja reviewKu memu wielkiemu zaskoczeniu trzecia płyta Afterbirth właściwie nie zaskakuje. Albo inaczej – zaskakuje tym, że nie zaskakuje. Ale i to do czasu… Eee… Ogólnie chodzi o to, że In But Not Of, zgodnie ze swoim mętnym tytułem, jest materiałem o wiele bardziej niejednoznacznym i trudniejszym do sklasyfikowania, niż jego poprzednicy. Gdy już nabieramy przekonania, że Amerykanie odstawili progresywne zapędy i na pełnej kurwie powrócili do ekstremalnych brutalizmów, oni robią zwrot o 179 i pół stopnia i czarują subtelnymi pasażami, jakby nigdy nie mieli nic wspólnego z death metalem. A to nie jest ich ostateczna forma…

Czego jak czego, ale nie można zarzucić Afterbirth, że nagrywają takie same płyty. Albo że brakuje im pomysłów, bo tych zdają się mieć aż za dużo. Poza tym zespół nie jest przesadnie przewidywalny ani wierny tylko jednej sprawdzonej (?) formule, no i nie stara się przypodobać każdemu. Na In But Not Of Amerykanie z dużą swobodą przeskakują od death-grindowych, mocno pogmatwanych wyziewów do spokojnych i naprawdę klimatycznych zagrywek, w dodatku robią to w najmniej oczywistych momentach, za nic mając gatunkową poprawność oraz możliwości percepcyjne odbiorców. Nie powiem, w tym podejściu jest coś imponującego, bo Afterbirth nie cofają się przed wprowadzeniem do swojej muzyki niczego, co w jakiś, niekoniecznie pojęty dla nas, sposób pasuje im do ogólnej wizji – czy to będzie heavymetalowy galop, czy rozbudowane plamy klawiszy.

Oczywiście w sytuacji tak wielkiego zróżnicowania ciężko wskazać choć jeden kawałek, który mógłby być wizytówką całej płyty, bo każdy wyrwany z kontekstu w jakimś stopniu zakłamuje jej obraz – albo będzie za dużo sieczki, albo za dużo progresji, albo te proporcje będą podejrzanie wyrównane… Płyt słucham w całości, od A do Z, więc nie mam z tym problemu, bo ten widzę gdzie indziej – w konstrukcji materiału. Na „Four Dimensional Flesh” działo się bardzo dużo i niekiedy bardzo dziwnych rzeczy, ale sposób ich rozłożenia i wyważenia pomniejszych akcentów bardziej do mnie przemawiał; muzyka wciągała i trzymała w napięciu. Na In But Not Of, zwłaszcza w drugiej połowie, trafiają się momenty (choćby w „In But Not Of”, „Angels Feast On Flies” czy „Time Enough Tomorrow”), kiedy moja uwaga gdzieś ulatuje, mimo iż w teorii lecą całkiem ciekawe dźwięki. Z tego powodu album miejscami się rozmywa, a przez to wydaje się znacznie dłuższy, niż jest w rzeczywistości.

Pomimo tego, że bardziej narzekam, niż chwalę In But Not Of, to zdecydowanie warto zapoznać się z tym materiałem – jest złożony, wymagający i potrafi zaskoczyć, a przy tym został świetnie zrealizowany. Choć na pewno nie jest najlepszą pozycją w dorobku Afterbirth — bo brzmi jak etap przejściowy między „The Time Traveler’s Dilemma” a „Four Dimensional Flesh” — to spokojnie deklasuje wiele podobnych stylistycznie wydawnictw.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AfterbirthNYDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: