12 kwietnia 2010

Aborted – Goremageddon: The Saw And The Carnage Done [2003]

Aborted - Goremageddon: The Saw And The Carnage Done recenzja reviewJuż przy okazji płyty „Engineering The Dead” — nota bene w prasie każdorazowo objeżdżanej — wszędzie zamiast „Belgowie z Aborted”, czytałem: „Bogowie z Abotred”… No i miałem, kurwa mać!, rację, bo to był pieprzony OMEN! A jeśli jeszcze ktoś będzie śmiał wątpić w wartość tej płyty to… mam go głęboko w dupie, bo z takimi typami w ogóle nie ma sensu się zadawać! Oczekiwałem po tym albumie porządnej napierduchy, a spotkał mnie maksymalny, soczysty i nader krwawy napierdol. Goremageddon to odegrany z chirurgiczną precyzją (to akurat nie powinno specjalnie zaskakiwać – wystarczy rzut okiem na teledysk) kurewsko szybki i brutalny gore death/grind z wpływami perełek w postaci „Necroticism: Descanting The Insalubrious” (czyżby jakaś analogia w tytułach?) oraz „Heartwork” wiadomego zespołu (jak to fajnie jest sobie poudawać, że wie się więcej niż inni he, he…). Wspomniane inklinacje słychać przede wszystkim w konstrukcji niektórych riffów, a już szczególnie w solówkach, które oprócz tego, że są niesamowicie odpierdolone, to do tego zaskakująco melodyjne (vide popisy Barta w pierwszym z brzegu „Meticulous Invagination”). O charakterystycznych introdukcjach chyba nie muszę wspominać? Prawdę mówiąc, to nawet nie spodziewałem się po Aborted takiej ilości chwytliwych melodii wplecionych w masywny fundament szaleńczych blastów. Obok ogólnej nawałnicy, kilka razy przejedzie po słuchaczu konkretnych rozmiarów walec, bowiem od trzeciego kawałka chłopaki zaczynają bawić się w urozmaicanie zawrotnego tempa ostrymi zwolnieniami. Wychodzi im to całkiem sprawnie, muzyka zyskuje sporo na atrakcyjności, przez co można katować się tym albumem non stop, bez najmniejszych objawów znudzenia. Wokale — już standardowo — podzielone na niski growl i patologiczny wrzask, przy czym tylko ten drugi niesie w miarę zrozumiałe przesłanie płynące z tekstów. Nic innowacyjnego, ale i tak musi się podobać. Do tego brzmienie — prawdziwy wzór dla wszystkich death/grind’ów — zdołowane i ciężarne; dźwięk jest odpowiednio dla gatunku zanieczyszczony, a mimo to nadal wyjątkowo przejrzysty i „nasycony”. Na zakończenie — oprócz coveru owego „wiadomego zespołu” — urocza prezentacja kapeli w środku książeczki – no i jak tu ich, kurna, nie kochać? Jedna z najlepszych płyt 2003, co do tego nie mam wątpliwości!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.goremageddon.be

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

10 kwietnia 2010

Cephalic Carnage – Xenosapien [2007]

Cephalic Carnage - Xenosapien recenzja okładka review coverCzekając na kolejne dzieło chłopaków z Colorado, napiszę może coś o ich ostatnim wybryku. Był to niewątpliwie album, co do którego miałem naprawdę duże oczekiwania. Tak więc zadam sobie samemu pytanko: czy Xenosapien spełnił moje oczekiwania, nasycił mnie, zgniótł, zmiażdżył, pokroił, poćwiartował, jednym słowem czy mnie rozjebał? Hmm… trudno jest mi znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Z jednej strony Tak, z drugiej strony Trochę Nie… TAK, dlatego, że trzyma solidny i wysoki poziom, jest w nim od chuja dziwnych pomysłów i niezidentyfikowanych dźwięków, czyli zawiera to, co powinien. Trochę Nie, ponieważ nie przebił „Anomalies” i w moim odczuciu jest odrobinę słabszy. Xenosapien to taki mix wszystkich poprzednich płyt Cephalic Carnage, a szczególnie „Lucid Interval” i „Anomalies”. Najbardziej słychać to w „G.lobal O.verhaul D.evice”, który jest jakby kontynuacją „Ontogeny Of Behavior”, a jednocześnie przypomina drugą część „Arsonist Savoir”. Podobnie jak na „Anomaliach”, na Xenosapien Panowie wpletli trochę rocka i heavy metalu, pod numerem 6 kryją się riffy namolnie przywołujące mi tytułowy kawałek z płyty „7th son of a 7th son” Iron Maiden. Zaś, gdy słyszy się „Touched by Angel” nie sposób uniknąć skojarzeń z „Black Metal Sabbath”, pochodzącym z „Lucid Interval”. Tyle, że ten utwór w odróżnieniu od sabatu średnio pasuje do całości, ale to tylko mały minus, a właściwie minusik. Reszta wyrywa jaja razem z kręgosłupem!


ocena: 9/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CephalicCarnage

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 kwietnia 2010

Betrayer – My Twisted Symphony [1998]

Betrayer - My Twisted Symphony recenzja okładka review coverChyba tak już musi być, że niekiedy kapele po nagraniu całkiem niezłego materiału — czy to demo, ep-ki czy nawet longpleja — przepadają bez śladu. Z drugiej strony – istnieją też rzesze kapel, które prezentują sobą poziom niedorozwiniętej marchewki, a głupi lud i tak się nimi podnieca. Na szczęście na naszym blogu takich szmir nie uświadczycie, więc spokojnie możecie czytać wszystkie teksty. W powyższe rozważania doskonale wpisuje się bohater dzisiejszego dnia, czyli izraelski Betrayer – kapela, która nagrała całą jedną ep-kę (a wcześniej kilka demówek), po czym słuch po niej zaginął. Na szczęście nie zaginęły płyty, a jednej z nich stałem się szczęśliwym posiadaczem. My Twisted Symphony to nieco ponad kwadrans nietuzinkowych, thrash/deathowych aranżacji wzbogaconych o klawisze i techniczne zagrywki. Pięć utworów, które wchodzi w skład wydawnictwa prezentuje bardzo wyrównany, ponadprzeciętny poziom. Jest średnio szybko, ale melodyjnie i z dobrym feelingiem. Jakość nagrania delikatnie szwankuje, ale czegóż innego można się spodziewać. Większych zastrzeżeń nie można mieć natomiast do samych kompozycji, które są przemyślane, wyraziste i wciągające. Nie można im odmówić ani ekspresji, ani pewnego zakombinowania, ani ciekawego pomysłu. A kilka riffów, solówek i zagrywek zasługuje na mentorskie pokiwanie głową z uznaniem. Gdyby tylko nagrali longpleja, a tak pozostaje tylko My Twisted Symphony.


ocena: -
deaf
Udostępnij:

6 kwietnia 2010

Lost Soul – Chaostream [2005]

Lost Soul - Chaostream recenzja okładka review coverSkłamałbym, pisząc, że mam do Chaostream jakiś wielki sentyment. Nie chodzi tu w żadnym wypadku o brak sympatii, ale po prostu – za krótko się znamy. Mimo to, odfajkowane pięć lat i setki przesłuchań ani odrobinę nie zmieniły mojego podejścia do tej płyty. Jak rozpierdalała mnie w pył wtedy, tak czyni to i dzisiaj. I w dalszym ciągu z podziwu nad tą rzeźnią wyjść nie mogę. Panowie zdecydowanie przekroczyli granice uprawianego dotąd przez siebie łomotu, bo tak niesamowicie intensywnie jak na Chaostream na pewno wcześniej nie grali. Gdzieniegdzie nasuwają się co prawda skojarzenia z motoryką Morbid Angel, szybkościami Hate Eternal i zakręceniem Immolation, ale Lost Soul traktuje death metal jednak trochę inaczej, po swojemu, w sposób mimo wszystko bardziej bezwzględny i dosadny. Jest w tym ogrom brutalności, wielki ciężar (duża w tym zasługa siedmiostrunowych gitar i niskiego stroju – takie brzmienie miażdży!), świetna technika instrumentalistów, diabelskie uczucie i niemała wyobraźnia przy komponowaniu. Solidny wokal Jacka Greckiego (czasami podchodzi pod Vincenta z „Covenant”) i ciekawe teksty dopełniają obrazu całości. Czyli — jak by tak nie patrzeć — mamy tu typowe składniki klasycznej death metalowej produkcji. Tylko takie małe, acz istotne ale… Ogólny poziom i umiejętność odpowiedniego złożenia tych elementów daleko odbiegają od standardu. Stworzyć tak długi (46 minut) i agresywny materiał, którym słuchacz przez cały czas jest zaabsorbowany, naprawdę trzeba umieć. Przy Chaostream nie ma czegoś takiego, jak w przypadku większości grup grających typowo „po amerykańsku”, gdzie po dwóch kawałkach chce się — wzorem rozmaitych niedźwiadków — spać do wiosny. Tu przez ponad trzy kwadranse jest się zmuszonym siedzieć na dupie, aby móc choćby częściowo ogarnąć te fale zajebiozy gwałtownie wypływające z głośników. Oczywiście prowadzi to do — tak przecież pożądanego — stanu totalnego ocipienia, graniczącego nawet z katatonią – a to nie tylko za sprawą hiperszybkiego blastowania, ale także wspaniałych zwolnień (szczególnie w „Christian Meat” i „The Birth Of Babilon”, gdzie nawet struny basowe smyrają po podłodze) oraz pięknie rozbudowanych solówek, łączących w sobie techniczne sztuczki i niebanalne melodie. Nie zmienia to faktu, że największe wrażenie robi na mnie wspomniana już wyżej intensywność i bezpośredniość tej muzyki. Sprawdźcie chociażby „Mortal Cage” lub „Angel’s Cry” – toż to prawdziwe dźwiękowe bestialstwo! Chaostream to absolutna czołówka czołówki death metalowych płyt nagranych kiedykolwiek w tym kraju – rewelacja!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lost.soul.poland

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

4 kwietnia 2010

Kataklysm – The Prophecy (Stigmata Of The Immaculate) [2000]

Kataklysm - The Prophecy (Stigmata Of The Immaculate) recenzja reviewPrzyznam się szczerze, że to właśnie od tego albumu zaczęła się moja przygoda z KATAKLYSM. Gdy usłyszałem pierwszy utwór z The Prophecy („6661”), pomyślałem: „Zajebiste!, hm chyba goście mają automat perkusyjny”. Zajrzałem we wkładkę, a tu żadnego automatu, za bębnami siedzi gość o nazwisku Duhamel! Hehe. Ale cóż w tym dziwnego, że można się pomylić, bo na tym albumie jego blasty, a raczej hyperblasty są bardzo mocne i mechaniczne. No ale trzeba przyznać, że cała czwórka dała z siebie wszystko na tym longplayu, komponując miażdżący death metal z elementami grind. Wspaniałe brutalne, chlaszczące po gębie, ciężkie riffy, w które nieraz wplecione są powalające „melodie” i fajne solówki (a najlepsza jest ta z utworu „Lamnets Of Fear & Despair”), bardzo dobra gra basu, niszczące wokalizy growlowo-skrzekowe Mauriza, no i wcześniej już wymienione hyperblasty. Wypada dodać, że The Prophecy było przełomowym albumem w karierze Kataklysm. Panowie porzucili swój dawny styl z dwóch pierwszych płyt jak i hard corowe zapędy z „Victims”. Mamy tutaj zdecydowanie inne granie niż na poprzednich krążkach, muza jest bardziej masywna, wyselekcjonowana, emocjonalna, melodyjna, a nawet w pewien sposób dość „przebojowa”. To właśnie The Prophecy było początkiem nowego stylu, który Kataklysm kontynuuje do dnia dzisiejszego. Myślę, że nie da się rozpocząć przygody z Kataklysm bez tego longa.


ocena: 9,5/10
corpse
oficjalna strona: www.kataklysm.ca

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 kwietnia 2010

Nile – Those Whom The Gods Detest [2009]

Nile - Those Whom The Gods Detest recenzja reviewWracamy z mocą i od razu jebnięciem z grubej rury. Nile, po dość przeciętnym (czyli słabym jak na swoje warunki) „Ithyphallic”, nagrał album, który z czystym sumieniem można nazwać dobrym i uznać za krok we właściwą stronę. Ograne po tysiąckroć, przemielone i przeżute do utraty smaku patenty, od których wręcz roił się „Ithyphallic”, rozcieńczono i użyto tylko tyle, by wciąż było jasnym, że gra Nile. Mówiąc wprost – dali sobie spokój z rzężeniem i sraniem po kątach. Wyzbywszy się większości przynudnawych zagrywek, zaserwowali album pełen wigoru, agresji i wręcz młodzieńczej radości. Łeb macha się sam – tyle tu zgrabnych i rytmicznych riffów. Pozytywnie zaskakuje niespotykana od lat melodyjność aranżacji. Jeszcze większym zaskoczeniem jest pewna behemotowatość muzyki – jakkolwiek niedorzecznie i niewiarygodnie to brzmi, tak właśnie jest. Ową behemotowatość słychać już w pierwszych sekundach, przewija się ona także tu i tam przez cały krążek i idealnie wpasowuje się w „nowy” styl Amerykańców. Czyżby mistrzowie zaczęli się uczyć od uczniów? Jak by nie było, miks starego z nowym brzmi naprawdę solidnie i wnosi do typowo nile’owych brzmień podmuch świeżości. Nie powinni się jednak załamywać ci, którzy przywykli do „starego” Nile’a, nie zabrakło bowiem żadnego z tradycyjnie (pseudo)egipskich elementów, na których od lat bazowali. Jak już wspomniałem – rzecz rozbija się o ich umiejętny dobór i sensowne wykorzystanie. Nile nadal jest sobą, tyle, że jest szybszy, bardziej melodyjny i nowocześniejszy (niż „Ithyphallic”). Generalnie – mocniej też daje po mordzie i łatwiej wchodzi, choć prawie godzina materiału może odstraszać. Ale zapewniam was, iż nie jest to godzina stracona, tym bardziej, że jest kilka rasowych przebojów: „Kafir”, „Permitting the Noble Dead…”, „Kem Khefa Kheshef”, „The Eye of Ra”, „Iskander Dhul Kharnon”. Kilka, czyli połowa albumu. Byłbym zapomniał o solówkach – urywają jaja, tyle w nich zajebistości, a opener do ostatniego tracka cudownie pachnie Beckerem. I to chyba na tyle. Dobranoc.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

30 marca 2010

Exmortem – Pestilence Empire [2002]

Exmortem - Pestilence Empire recenzja okładka review coverBędzie krótko, bo i ten lekko przekraczający pół godziny krążek elaboratów nie wymaga. To jest po prostu ściana dźwięku – sieczka, z którą mogą się zmierzyć tylko zagorzali miłośnicy rzeźników pokroju Krisiun, Angelcorpse, Rebaelliun, Azarath czy Hate Eternal. Pozostali wiele ciekawego tu dla siebie nie znajdą, bo i poza łomotem wiele tu nie ma. Pestilence Empire to bezkompromisowy, wypełniony czystym napierdolem i kipiący od agresji album stworzony przez niezłych muzyków, którzy stawiają przede wszystkim na pokaz siły, a nie szpanowanie umiejętnościami – stąd też brak tu jakichkolwiek ozdobników. Właściwie jedyne, na co sobie z umiarem pozwalają, to zmiany tempa, ale akurat one nie rzucają się zbytnio w uszy, bo przez większość czasu słychać tylko blaaast i ryyyk, co czyni album dość jednowymiarowym. Jest to jakiś krok wstecz względem poprzedniego, bardziej nośnego krążka, ale widocznie tu założenia mieli inne. Szybko się przekonacie, iż materiał ociera się nieraz o ten poziom ekstremy, który może już fizycznie wymęczyć, głównie dlatego, że człowiek po prostu przestaje za kolesiami nadążać. Paradoksalnie płytki słucha się całkiem przyjemnie, jest stosunkowo odświeżająca i warto zaznaczyć przy niej opcję „ripit”. Do tego Duńczycy sprokurowane wespół z Tue Madsenem bardzo mocne i selektywne brzmienie, które jeszcze podnosi poziom brutalności. Warto mieć pod ręką!


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

28 marca 2010

Edge Of Sanity – Infernal [1997]

Edge Of Sanity - Infernal recenzja okładka review coverMyślę, że Infernal można nazwać ostatnim pełnym albumem Edge Of Sanity. Wydany później „Cryptic” został nagrany bez Dana Swano, z kolei wydany 7 lat temu „Crimson II” został skomponowany i zarejestrowany tylko przez Swano. No więc, co zawiera ten ostatni longplay szwedzkiej legendy? Ano chyba nic ciekawego… Jest na pewno zróżnicowanym materiałem, lecz zróżnicowanie nie zawsze jest dobre, czego przykładem jest właśnie Infernal. Albumik został praktycznie napisany tylko przez dwóch panów, pana Swano i pana Axelssona, co ciekawe — z reguły — każdy z nich w swoich kawałkach objął wokale. Pan S. skupił się głownie na melodyjności, progresji, wprowadzaniu rockowych zagrywek, zaś Pan A. nagrał tradycyjne, surowe szwedzkie death metalowe granie. Niestety ani w jednym, ani; w drugim nie ma dawnego ducha Edge Of Sanity. Nie przekonują mnie ani rockowe zapędy, ani oklepane pitu pitu. Może 3-4 kawałki zasługują na miano niezłych, a reszta trzyma raczej średni poziom. Cóż, rzadko sięgam po tą płytę.


ocena: 6/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 marca 2010

Banisher – Slaughterhouse [2010]

Banisher - Slaughterhouse recenzja reviewNiechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój tech death mają. Tak, tak moi milusińscy – rzeszowski team Banisher swoim debiutem udowadnia, że są jeszcze w Polsce ludzie, którzy wiedzą jaki użytek zrobić ze sprzętu. Nie pierdoląc się w żadne podchody, wyciskają z hardware’u i siebie siódme poty, by zaspokoić gusta wszystkich maniaków brutalnego nakurwiania. I muszę przyznać, że robią to bardzo solidnie. W dodatku — jak na Polską kapelę przystało — okraszają całą tą młóckę sporą dawką chorego, świńskiego humoru. Jak się tak zastanowić, to dawno nie było kapeli, która podchodziłaby do tematu z takim dystansem. Nie zdziwcie się więc zatem, kiedy waszych uszu dobiegną różne pierdy, beknięcia, wymioty, tudzież inne „odgłosy paszczą”. Całość tego tałatajstwa sympatycznie wpisuje się w lekko perwersyjno-gore’owy klimat wydawnictwa. Ale tytuł do czegoś zobowiązuje, czyż nie? Klimat klimatem, a muzyka napierdala jak robole o świcie. Żadnej taryfy ulgowej, przez pół godziny nie ma sekundy zmarnowanej na jakiekolwiek przestoje*. Blasty, podwójna stopa i do przodu – szaleństwo w czystej postaci. Kanonadzie garów dzielnie wtórują wiosłowi piłując takie riffy, że się włos na jajcu prostuje. Że o solówkach nie wspomnę. No i — doskonale wyeksponowany — bas. Kapele techniczne muszą mieć autonomicznie pracujący bas, który — jak właśnie w Banisher — stoi na równi z gitarami i którego linia jest od nich niezależna. Tak robią najlepsi i tak robi Banisher. Dzięki temu muzyka staje się pełniejsza, wielopłaszczyznowa i bardziej wciągająca. Na korzyść chłopaków przemawia także dobra kompozycja utworów, odpowiedzialne czerpanie inspiracji z klasyków i ich dopasowanie do własnej wizji. Bez większych problemów można odszukać owe patenty, jednak generalnie ich obecność nie irytuje, a wręcz przeciwnie – pokazuje spore wyrobienie w rzemiośle. Kombinacja elementów sprawdzonych oraz własnych idei działa na korzyść zespołu, tym bardziej, że z obu źródeł brane są patenty najbardziej przemyślane. Jest więc wszystko czego dusza zapragnie – soczysta brutalność, nietuzinkowa technika oraz zajebista wręcz przebojowość. Człek szybko załapuje nastrój kawałka i już po chwili naparza baniakiem i podśpiewuje refreniki. Z niemałą radochą. I taki właśnie jest Banisher – kapelka dająca słuchaczowi sporo frajdy.

*Motywu z Mario nie liczę ;]


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/banisherofficial
Udostępnij:

24 marca 2010

Altar – In The Name Of The Father [1999]

Altar - In The Name Of The Father recenzja reviewAltar nigdy nie należał do czołówki europejskiego death metalu i nawet w swoim kraju pozostawał w cieniu gwiazd pokroju Pestilence, Asphyx, Gorefest czy Sinister. Owszem, zawsze prezentował niezły poziom, ale też nigdy nie było to nic na tyle wielkiego, żeby pomogło chłopakom wybić się z drugiej ligi. Jednak… po kilku latach działalności dorobili się w swej dyskografii krążka, który poniewiera od początku do samego końca. In The Name Of The Father to kapitalny album, będący syntezą tego, co w europejskim i amerykańskim death metalu najlepsze z domieszką drobnych pozostałości po „Provoke” (chodzi o hard core’owe naleciałości). Mamy zatem świetną motorykę, solidny poziom brutalności, dużą rozpiętość prezentowanego tempa (doskonałym tego przykładem jest „I Spit Black Bile On You” – zaczyna się hiperciężko by w końcówce rozpędzić się do konkretnego galopu), sporą dawkę melodii i masę świeżych patentów (także zabawnych – „Walhalla Express”!). Oryginalności sensu stricte w tym wiele nie ma, ale ogólny poziom (wyszkolenie techniczne, brzmienie, produkcja…) i „słuchalność” tego albumu bardzo pozytywnie zaskakują. Jakby tego było mało, to chwytliwość materiału jest porażająca! Choć płyta trwa aż trzy kwadranse, to nudą nie zalatuje ani przez chwilę, wszystko mija szybko jak z bicza trzasnął. Kawałki wyraźnie się od siebie różnią, każdy posiada jakieś cechy charakterystyczne (i nie mam na myśli tylko refrenów) i przypuszczam, że muszą znakomicie wypadać na żywo. Ta „fajność” utrudnia jednak wskazanie najlepszych numerów, można co najwyżej wyliczyć ulubione… w moim przypadku będą to: „Holy Mask”, „Spunk”, „I Spit Black Bile On You”, „Pro Jagd”. Bardziej niż spoko jest ochrypły gardłowy wokal i napisane z jajem teksty, które znacząco odstają od „jebanej powagi” prezentowanej przez inne deathowe kapele. In The Name Of The Father powinna przypaść do gustu szczególnie fanom Gorefest, Bolt Thrower i Benediction, ale jestem przekonany, że każdy fan gatunku znajdzie tu coś dla siebie.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: