12 listopada 2024

Pyrrhon – Exhaust [2024]

Pyrrhon - Exhaust recenzja reviewNa podstawie czwartej płyty Pyrrhon ni cholery nie można było prorokować, co też zespół zrobi w przyszłości, w jakim kierunku podąży i czy w ogóle będzie mu się chciało bawić w robienie hałasu. Nie przeszkodziło mi to jednak w urojeniu sobie jakiegoś w miarę skonkretyzowanego obrazu następcy „Abscess Time”, co naturalnie doprowadziło do sporego zdziwka, bo Exhaust z tymi wyobrażeniami kompletnie się rozmija. Super, zespół nieprzewidywalny! A także hmm… przystępnie ciężkostrawny – jest w tym oczywisty paradoks, ale spróbuję wyjaśnić, na czym on polega.

Pierwsze, co zwraca uwagę w kontakcie z Exhaust, to jak sprawnie ta płyta przelatuje przez uszy – jest taka zwarta, spójna, dynamiczna, pozbawiona przestojów – wręcz piosenkowa. Jej styl wydaje się ograniczony wyłącznie do żwawego i względnie prostego death-sludge, w dodatku takiego z jako tako wyczuwalnymi strukturami i bez istotniejszych skoków w bok. Poza tym całość brzmi mniej piaszczyście niż zwykle, choć to ciągle robota Marstona. Nie bez wpływu na ogólną przystępność pozostaje fakt, że to najkrótszy (38 minut) long w dorobku zespołu, więc i uszczerbek na psychice po jego wysłuchaniu jest jakby mniejszy. Innymi słowy, taki materiał mógłby przekonać do Pyrrhon wielu nowych odbiorców.

Mógłby, o ile ci potencjalni odbiorcy ograniczyliby się do pierwszego wrażenia albo tylko tego, co dostępne na najbardziej podstawowym poziomie Exhaust, czyli intensywnego i było nie było chwytliwego hałasu. Każda próba zejścia głębiej prowadzi bowiem do jedynego słusznego wniosku – że Pyrrhon potrafią w pozory, są pojebani i za nic mają odporność słuchaczy. Już na wysokości trzeciego kawałka, skrajnie pokurwionego „The Greatest City On Earth”, można się poczuć jak uczestnik jakiegoś chorego eksperymentu, którego celem jest… No właśnie co? Według mnie muzycy Pyrrhon w głównej mierze testują tu nowe formy znęcania się nad instrumentami, a przy okazji kombinują, jak je zespolić/wymieszać z patentami charakterystycznymi dla Baring Teeth, The Dillinger Escape Plan czy Pillory, które to nazwy na Exhaust słychać nie raz.

Pomimo tego, że Pyrrhon na Exhaust postawili na krótsze formy, to są one równie intensywne i upakowane przedziwnymi pomysłami, co te z poprzednich płyt, a przy tym chyba zgrabniej zaaranżowane – jeśli w kontekście tego zespołu w ogóle można mówić o aranżowaniu czegokolwiek. Rezultat jest taki, że mózgowina wyłapuje najpierw co bardziej chwytliwe i rytmiczne (zaprawione core’m) momenty i pozwala się nimi cieszyć, zanim cała popiedolona reszta przedrze się na powierzchnię i uderzy jak obuchem, pozbawiając resztek sił i psychicznej stabilności. Czy te soniczne męczarnie są dla każdego? Ano nie, ale też Amerykanie nigdy nie udawali, że chcą ze swoją muzyką trafić do mainstreamu.

Co dla Pyrrhon po tak pokręconym materiale przyniesie przyszłość? Ot, zagadka. Ja już nawet nie próbuję zgadywać. Wiem tylko tyle, że o poziom kolejnych krążków w ogóle nie muszę się martwić.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 listopada 2024

Ulcerate – Cutting The Throat Of God [2024]

Ulcerate - Cutting The Throat Of God recenzja reviewCutting The Throat Of God to już siódma pozycja w dorobku Ulcerate, w dodatku dość niezwykła, gdyż jest czymś, czego w historii zespołu jeszcze nie było: bezpośrednią kontynuacją i rozwinięciem poprzedniego krążka – tak stylistycznie, jak i brzmieniowo. Przyznaję, trochę to zaskakujące, bo dotychczas na każdym kolejnym albumie Nowozelandczycy pokazywali się z nieco innej strony i na co innego kładli nacisk, jednak biorąc pod uwagę poziom tego materiału, nie mam zamiaru zrzędzić, że po dwudziestu latach grania znaleźli (?) najbardziej odpowiednią dla siebie formułę.

Jako się rzekło, Cutting The Throat Of God jest „tylko” kontynuacją „Stare Into Death And Be Still” i nie zawiera żadnych większych/przełomowych zmian w stosunku do tamtego, jakże znakomitego, krążka. Mimo to nie można napisać o Ulcerate, że stanęli w miejscu albo kurczowo trzymają się jednego patentu, bo jak to już doskonale słychać w otwierającym album pięknie rozbudowanym i wciągającym „To Flow Through Ashen Hearts”, mają świadomość własnej zajebistości i pomysłów im nie brakuje. Styl zespołu jest w mig rozpoznawalny, jednocześnie daje się odczuć, że w muzyce jest jeszcze więcej gęstego nastroju i niepokojących melodii, że na wielu poziomach mocniej oddziałuje na słuchacza. Żeby nie było jednowymiarowo, atmosferyczne partie są równoważone paroma wyjątkowo ekstremalnymi (nawet jak na nich) wybuchami brutalności, które spokojnie przeszyłby nawet u Defeated Sanity.

Ulcerate oczywiście nie byliby sobą, gdyby na Cutting The Throat Of God wszystko było proste, przejrzyste i przewidywalne. Nowozelandczycy zadbali o odpowiednią dawkę nieco nieoczywistych zagrań w nieoczywistych miejscach (choćby w „Further Opening The Wounds” i utworze tytułowym) oraz trochę stękająco-mulących riffów wpadających w sludge (m.in. w „Transfiguration In And Out Of Worlds”), które tylko podbijają klimat całości i czynią ją bardziej zwartą. Te dodatki/urozmaicenia nie są podane pod nos, więc wyłapanie ich w niezwykle bogatych, wielowątkowych i pokręconych strukturach może zająć kilka naprawdę wnikliwych przesłuchań, co ja akurat zaliczam na duży plus, bo banalnych krążków mamy wokół na pęczki.

Produkcja Cutting The Throat Of God nie odbiega zbytnio od tej z „Stare Into Death And Be Still” – balans między selektywnością a brudem jest podobny, brzmienie poszczególnych instrumentów również, może jedynie bas jest wyraźniejszy, zaś jego udział w budowaniu nastroju istotniejszy. Nie zmienia to faktu, że dźwięk jest tu idealnie dopasowany do muzyki i trudno wyobrazić sobie lepszy – pozwala się w pełni delektować wszelkimi zawiłościami aranżacyjnymi oraz mistrzowskim wykonaniem (Jamie Saint Merat jeszcze za życia doczeka się pomnika w centrum Auckland).

W recenzji poprzedniego krążka nazwałem Ulcerate najlepszym współczesnym zespołem deathmetalowym; po paru miesiącach spędzonych z monumentalnym Cutting The Throat Of God tę opinię podtrzymuję. Nowozelandczycy nie dają żadnych pretekstów, żeby podważyć ich wielkość. Choć wielu próbuje, oni nadal są niepodrabialni, są poza zasięgiem.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

24 października 2024

My Dying Bride – A Mortal Binding [2024]

My Dying Bride - A Mortal Binding recenzja reviewPomimo wielu przeciwności losu, osobistych i biznesowych, My Dying Bride brną przed siebie i z jako taką regularnością wydają kolejne płyty, choć równie dobrze mogli się rozpaść przynajmniej dekadę temu. W ten sposób tylko oszczędziliby sobie nerwów, wewnętrznych konfliktów i zawirowań w składzie. A fanom licznych rozczarowań, bo umówmy się – to, z czym mamy do czynienia od „For Lies I Sire”, to klasyczny przykład zjazdu po równi pochyłej i albumów, które oprócz numeru katalogowego niczego do dorobku zespołu nie wnoszą.

Na A Mortal Binding słychać sprawnych i bardzo doświadczonych muzyków, którym ewidentnie się nie chce, którzy nie potrafią wyjść poza najczęściej wykorzystywane przez siebie schematy, których nie stać na odrobinę inwencji twórczej i których granie (w kółko tego samego) zwyczajnie męczy. Każdy z siedmiu nowych (?) utworów mógłby trafić na którąkolwiek z płyt My Dying Bride wydanych w ciągu ostatnich 15 lat i to w obojętnie jakiej konfiguracji, bo i tak rozmyłby się na tle ich zawartości albo trafiły do kategorii „te gorsze i wymuszone”.

W sferze kompozycji A Mortal Binding góruje nad poprzedzającym ją „The Ghost Of Orion” tylko w jednym punkcie – jest utrzymana na o wiele równiejszym poziomie, a przez to bardziej spójna. Z drugiej strony oznacza to jednak, że całość jest spłaszczona pod względem poziomu i dość jednowymiarowa. Jedynym naprawdę wyróżniającym się utworem, pozytywnie!, jest tu singlowy „Thornwyck Hymn”. Co prawda przy pierwszym kontakcie raczej odpycha niż zachwyca, ale w konfrontacji z pozostałymi wypada, o dziwo, najciekawiej. W miarę przyzwoite wrażenie robi jeszcze „Her Dominion”… I to by było w zasadzie na tyle. W pozostałych kawałkach, a owszem, trafiają się dobre momenty. I tylko momenty – dosłownie, kilka sekund i po wszystkim, że wymienię choćby świetny break w drugiej części „The 2nd Of Three Bells” albo ładną melodię i towarzyszący jej bas w „The Apocalyptist”. Mało, jak na 55-minutowy album? No ba!

Co do pewnego stopnia zaskakujące, na A Mortal Binding trafiło relatywnie dużo agresywnych partii wokalnych, jak i sporo agresywnych riffów. Mimo to materiał nie dryfuje w stronę nawet pozorowanej ekstremy. Przypuszczalnie dlatego, że w muzyce trudno doszukać się prawdziwego zaangażowania czy odrobiny emocji, które mogłyby udzielić się słuchaczowi. Ponadto brakuje mi tutaj myśli przewodniej, jakiegoś większego motywu, za którym chciałoby się podążać przez kolejne minuty. Dostaliśmy jedynie kilka niepowiązanych ze sobą kawałków, które Anglicy w swoich najlepszych latach napisaliby w ciągu tygodnia. A potem wywalili do kosza jako niegodne My Dying Bride.

Najjaśniejszym punktem A Mortal Binding jest bez wątpienia bardzo masywna, organiczna i przestrzenna produkcja – na pewno jedna z lepszych w historii My Dying Bride. Gitary brzmią potężnie, sekcja (z mocnym i czytelnym basem) jest pełna i tłuściutka, zaś wokale Aarona odpowiednio wstrzelone w miksie. Skrzypiec nie chwalę, bo ponownie z ich obecności nic sensownego dla muzyki nie wynika, a brzmią dokładnie tak, jak zwykle. Łatwo dojść do wniosku, że to bezczelne kopiuj-wklej z poprzednich płyt, w czym zresztą utwierdza mnie szelmowski uśmieszek Shauna MacGowana.

Z mojej perspektywy A Mortal Binding to album zupełnie niepotrzebny w dyskografii zespołu. Nawet okrojony do objętości epki miałby niewiele do zaoferowania. W tej chwili wygląda to tak, jakby My Dying Bride trzymały w kupie wyłącznie zobowiązania kontraktowe.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

19 października 2024

Nile – The Underworld Awaits Us All [2024]

Nile - The Underworld Awaits Us All recenzja reviewNile już na wczesnym etapie kariery przeszli z pozycji obiecującego debiutanta do ścisłej czołówki gatunku, natomiast wraz z premierą The Underworld Awaits Us All dostali się do grona weteranów z dziesięcioma płytami na koncie. Nic, tylko pogratulować wytrwałości! Odnoszę jednak wrażenie, że ten jubileusz jest słodko-gorzki, bo łączy się z przenosinami (a mniej eufemistycznie – spadkiem) do Napalm Records, która z jednej strony robi za przechowalnię dla podupadłych gwiazd, a z drugiej za fabrykę czwartoligowego szrotu na rynek niemiecki.

Czy Nile stracili na znaczeniu? Tłumy na tasiemcowych trasach zdają się temu przeczyć. Czy Nile zaliczyli gwałtowny spadek formy? Zawartość The Underworld Awaits Us All zdaje się temu przeczyć. Mimo iż dziesiąty album Amerykanów nie przebija „Vile Nilotic Rites” — co najwyżej mu dorównuje — to wciąż mamy do czynienia z muzyką na bardzo wysokim, niedostępnym dla innych poziomie, w dodatku szalenie zróżnicowaną (także pod względem wokali) i z całą masą zaskakująco świeżych pomysłów. No i oczywiście brawurowo i z rozmachem zagraną. Nawet jeśli Kollias w trakcie blastów wygląda, jakby za chwilę miał zejść, to nikt tu się na emeryturę nie wybiera!

Na The Underworld Awaits Us All na szczególną uwagę zasługuje duża wyrazistość poszczególnych utworów – chociaż wszystkie są utrzymane w charakterystycznym stylu Nile, to każdy bez wyjątku zawiera coś rozpoznawalnego. Zwłaszcza w pierwszej części płyty nie brakuje chwytliwych i kąśliwych zarazem fragmentów, że wymienię tylko „Chapter For Not Being Hung Upside Down On A Stake In The Underworld And Made To Eat Feces By The Four Apes”, króciutki „To Strike With Secret Fang” oraz „Naqada II Enter The Golden Age” z fajnymi zagrywkami a’la Dying Fetus. W kolejnych kawałkach zespół częściej zwalnia i kombinuje z klimatem, by na koniec przetoczyć się po słuchaczach dwoma rozbudowanymi i bardzo podniosłymi kolosami: „True Gods Of The Desert” i The Underworld Awaits Us All”. Jak więc widać, jest w czym wybierać, choć dla mnie niekwestionowanym numerem jeden pozostaje numer jeden, „Stelae Of Vultures”.

Na tle pozostałych płyt Nile The Underworld Awaits Us All odznacza się ponadto wyjątkowo przejrzystym brzmieniem. Każdy dźwięk jest dostępny na wyciągnięcie ucha, żaden element produkcji nie zamula, więc nawet najmniejsze detale nie powinny umknąć niczyjej uwadze. Mark Lewis, jak nie on, spisał się tutaj na medal. Srebrny, gwoli ścisłości, bo — żeby czepliwości stało się za dość — dźwięk werbla (solo) jest trochę płaski i nie ma odpowiedniej mocy.

Jeśli chodzi o poważniejsze rzeczy, które nie robią mi w kontekście tego albumu, wymieniłbym dwa numery instrumentalne. Pierwszy, oparty na oklepanych bliskowschodnich motywach, jest krótki i trochę zaburza spójność The Underworld Awaits Us All. Drugi to deathmetalowy walec – sam w sobie jest spoko, ale zupełnie nie siedzi w trackliście. W ogóle wydaje się, że zespół nie wiedział, co z nim zrobić, a wyrzucać nie chciał. A wystarczyło tylko wepchnąć go w miejsce wspomnianego plumkania.

Obiektywnie patrząc, dziesiąta płyta Nile zapewne nie namiesza w podsumowaniach, ale w prywatnych rankingach może być wysoko, wszak zawiera wszystko, czego można oczekiwać od tego zespołu. Sanders i koledzy nie szczędzą wysiłków, żeby bez wstydu było z czym wyjść do ludzi.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

16 października 2024

Miasma – Changes [1992]

Miasma - Changes recenzja reviewDrodzy Państwo kontynuujemy nasz (mam nadzieję) wesoły kącik jednostrzałowych albumów niegodnych zapomnienia. Dziś na ruszt wrzucimy austriackiego, krwistego sznycla prosto z Wiednia. Smacznego!

W 1990 roku powstał twór zwany Miasma. Działalność zespołu była mocno szarpana, a nas interesuje okres do 1993 roku, gdyż debiut Miasmy (i jedyne większe dzieło, jak łatwo się domyślić) to rok 1992 i album zatytułowany Changes. Po tym dziele panowie nagrali jeszcze EP „Love Songs”. Wspominam o niej, gdyż na płycie wznowionej przez Napalm Records owa EP jest zawarta jako bonus. Są to 3 utwory (a raczej 2, jeśli nie liczymy live’a; ja nie liczę, gdyż kawałek jest na albumie). Następnie zespół rozpada się, potem znów powstaje z martwych, aby zagrać na festiwalu i udać się na dłuższy spoczynek. Reanimacja miała miejsce jeszcze w 2005 roku, ale nie powstało w tym okresie żadne dzieło.

Technicznie mamy tutaj do czynienia z 8 utworami + 2 z EP. Całość zajmuje godzinę, zatem do krótkich ich zaliczyć nie można. Sugerując się czasem miałem wrażenie, że będziemy obcować z jakimś progresywnym graniem death metalowym. Z tego powodu podchodziłem do materiału trochę jak pies do jeża. Jak to mawia klasyk – nic bardziej mylnego.

Otwierający album „Baphomet” już na wstępie wybije nam z głowy myśli o progresji. Ciężkie i ostre brzmienia instrumentarium oraz piekielnie niski wokal Goreheada to cudowne połączenie dla szatańskich liryk Austriaków. Changes stawia na średnio-wolne tempa, umiejętnie bawiąc się szybkością kompozycji. Zmiany jako całość prezentuje się bardzo spójnie, jednoczenie nie wywołując znużenia u słuchacza. Wyjątkiem jest tutaj wymowny utwór „Schizophrenia?” zaczynający się od organów z elektronicznymi wstawkami (lub czymś je doskonale imitującymi). Ten ponad 9-cio minutowy moloch jest bardzo rozbudowany, a świetny warsztat twórców Changes zapewnia, że nudy nie zaznamy, a czas przy nim szybko zleci. Usłyszymy tutaj też chóry połączone z szatańskim bulgotem. Coś się dzieje cały czas, rzekłbym. Zaiste schizofreniczny klimat panowie serwują w tym kawałku sznycla zwanym Changes. „Drowning In Blood” wita nas akustykiem kojarzącym się ze wstępem do jakiegoś pogańskiego utworu. Potem wracamy do tego, co już nam Miasma przedstawia, czyli do diabelskich brzmień. Najkrótszy „Stillbirth” zamyka nam oryginalny album Changes.

Kolejne dwa dodatki z EP, czyli ponad 9-cio minutowy „Love Song (To A Lost Little Girl)” oraz trwający 3 minuty „The Unbearable Resurrection Of A Suspicious Character” ocenię jako jedno. Wyjściem tego kierunku będzie teza, czy te utwory pasują do całości. Z pewnością mogę powiedzieć, że odbiegają produkcją, która jest zdecydowanie słabsza. A jak stylistycznie? Jest OK. Nie ten sam poziom co Changes, ale nie burzy całości.

Produkcja albumu jest bardzo dobra. Może to „wina” reissue’a, bo ludzie narzekali na choćby bas. Ja tam żadnych usterek dźwiękowych nie doznałem i polecam wydanie od Napalm Records.

Podsumowując – jest to świetny album. Godzina minęła jak batem strzelił, a ja pozostałem z niejakim uczuciem, że chciałbym od nich dokładkę tego sznycla. Głód pozostawiony po pysznej Miasmie, zaspokoić można tylko kolejnym odpaleniem płytki. To chyba najlepsza rekomendacja.


ocena: 8,5/10
Lukas
Udostępnij:

11 października 2024

Carnophage – Matter Of A Darker Nature [2024]

Carnophage - Matter Of A Darker Nature recenzja reviewDawno żadna płyta tak mnie nie zawiodła przy pierwszym przesłuchaniu jak Matter Of A Darker Nature – i to tylko dlatego, że… nie jest wierną kopią „Monument”. Przyznaję bez cienia żenady, że nie zważając na nic (w tym także na kolejną ośmioletnią przerwę) liczyłem, że zabójcze tureckie komando nagra identyczny materiał – dosłownie, kurwa, jeden do jednego. Wybaczyć mógłbym jedynie pozmieniane tytuły utworów. Jak się okazało, muzycy mieli inną wizję tego materiału. Stąd też moja przeprawa z trzecią płytą Carnophage nie należała do najłatwiejszych, ale z czasem rozczarowanie ustąpiło, choć niedosyt pozostał.

Pierwsze sekundy Matter Of A Darker Nature dają jasno do zrozumienia, że zespół postawił przed sobą tylko jeden cel: napierdalać – co też czyni przez 33 minuty. Carnophage napierają bardzo intensywnie, z dużym zaangażowaniem i praktycznie bez przestojów, więc krążek może momentami sprawiać wrażenie pozbawionego polotu i zbyt jednowymiarowego. To jednak pozory, bo dzięki paru delikatnie melodyjnym solówkom oraz nielicznym zwolnieniom (to wtedy wychodzi pieroński ciężar riffów) muzyka zachowała odpowiednią dynamikę i jest daleka od monotonii.

Podstawę stylu Carnophage w dalszym ciągu stanowi brutalny i techniczny death metal — który natychmiast trafi do fanów „dwójek” Severed Savior i Odious Mortem, bo odniesienia do tych kapel są aż nadto wyraźne — aaale daje się również zauważyć, że w ramach brutalizacji zespół przemycił na Matter Of A Darker Nature trochę dość prostych (jak na siebie) i bezpośrednich patentów oraz zredukował poziom chwytliwości, tak przecież wysoki na poprzedniku. Naturalnie nie ma dramatu – materiał miętosi pomidory jak na rasowy wygrzew przystało, jednak — i tu odzywa się moje zboczenie — wolałbym, żeby wszystko zostało po staremu, czyli jak na „Monument”.

Oprócz wspomnianych ubytków w sferach polotu i przebojowości, na Matter Of A Darker Nature doskwierają mi jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze produkcja albumu jest taka hmm… po prostu przyzwoita. Brzmienie ogólnie trzyma się kupy, selektywność jest nawet w porządku, ale całości brakuje ostatecznego szlifu, jakby „wykończeniówka” była robiona w pośpiechu i po kosztach. Druga, poważniejsza, kwestia dotyczy wokali. Oral Akyol dwoi się i troi, żeby było brutalnie, no i jest brutalnie. Szkoda tylko, że samo umiejscowienie wokali (a już szczególnie bulgotów) w strukturach utworów często wydaje się dość przypadkowe – nie stanowią jedności z muzyką i rozpraszają uwagę.

Matter Of A Darker Nature wywołuje zaskakująco mieszane odczucia, choć z oczywistą przewagą tych pozytywnych. Największym problemem jest tu chyba klasa i potencjał Carnophage – jestem przekonany, że zespół stać na o wiele więcej, niż pokazali na tej płycie i właśnie tego „więcej” oczekiwałem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/carnophageturkey

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 października 2024

Wormed – Omegon [2024]

Wormed - Omegon recenzja reviewKto by pomyślał, że po ponad 25 latach grania Wormed będą w stanie jeszcze czymś zaskoczyć, a tu proszę – nagrali najmniej ekstremalną i efektowną płytę w karierze. Dziwnie to brzmi w kontekście zespołu uchodzącego nieraz za wzór w ramach brutalnego i technicznego death metalu, ale właśnie takie wrażenie sprawia Omegon po pierwszym, dziesiątym i kolejnych przesłuchaniach. Czy to źle? Moooże i nie, ja jednak po świetnym „Krighsu” nastawiałem się na kolejny pokaz mega intensywnego napierdalania, zwłaszcza że pierwsze kawałki są zapowiedzią właśnie czegoś takiego.

Jako się rzekło, początek Omegon jest naprawdę udany – Hiszpanie grają bardzo gęsto, brutalność wylewa się z głośników, nie brakuje konkretnie popieprzonych riffów i gwałtownych zmian tempa, którym towarzyszy nieprzenikniony bulgot. Tak skomponowana i podana sieczka występuje w wielu fragmentach, ba – zdecydowanie dominuje, ale w skali całego albumu na pewno jest jej mniej, niż by się chciało/oczekiwało. Niestety, im dalej w las, tym częściej esencja Wormed jest rozwadniana elementami, które mi nie siedzą. Przede wszystkim zespół chętniej niż zwykle (kiedykolwiek?) korzysta ze zwolnień, w tym takich wpadających w slam – jak to działa na dynamikę, nie muszę nawet wspominać. Poza tym nie widzę wielkiego pożytku z pojawiającej się w paru miejscach łupanki opartej na prostym groove, która do tego stylu pasuje jak pięść do oka.

Ciekawym, choć może kontrowersyjnym, posunięciem okazała się za to redukcja wszelkich elektronicznych dodatków (albo przeszkadzajek – niepotrzebne skreślić) – wyraźnie straciły na znaczeniu, zostały zepchnięte w tło i praktycznie nic nie wnoszą. Na poprzednich płytach te „kosmosy” niekiedy mogły irytować, na Omegon w ogóle się nie narzucają – do tego stopnia, że łatwo je przeoczyć. Ja nie mam z tym problemu, bo szumy i trzaski nigdy mnie nie podniecały, lecz część fanów może jojczeć, że z zespołu uleciało coś, co wyróżniało go na tle innych brutalistów.

Omegon jest najdłuższą płytą w dorobku Wormed — trwa 41 minut — na co wpływ mają nie tylko wspomniane już zwolnienia, ale również dwie ewidentne zapchajdziury dość dużego kalibru. Pierwszą jest niby klimatyczny, a w rzeczywistości niedookreślony i mulący „Malignant Nexus”, drugą natomiast mocno przeciągnięta i monotonna końcówka tytułowego kawałka. Hiszpanie od jakiegoś czasu mają tendencję do zamykania płyt bardzo rozbudowanymi utworami i wprowadzania do muzyki odrobiny transu, jednak w tym przypadku coś im nie pykło i przynajmniej połowa numeru do niczego się nie nadaje.

Przez kilka zgrzytów i nie do końca przemyślanych rozwiązań czwarta płyta Wormed nie rozwija w pełni prawdziwego potencjału. Ogólnie jest dobrze, momentami bywa bardzo dobrze, tylko że w porównaniu z ostatnim dziełem Malignancy Omegon wypada trochę blado.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/wormed

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 października 2024

Laceration – I Erode [2024]

Laceration - I Erode recenzja reviewPierwsza płyta tej amerykańskiej ekipy, choć dobra, nie narobiła wielkiego szumu, bo i nie trafiła do zbyt wielu uszu. Dość powiedzieć, że dużo łatwiej dostępna była (i nadal jest) wydana dwa lata wcześniej kompilacja starszych, demówkowo-epkowych materiałów. Nie zmienia to faktu, że krążek dotarł tam, gdzie trzeba, czyli do włodarzy 20 Buck Spin, którzy dostrzegli w zespole potencjał i dali mu szansę zaistnienia przed szerszą publicznością. Opłaciło się, bo na I Erode Laceration udowodnili/potwierdzili swoją wartość.

Zespół trzyma się stylu, w którym rzeźbi od lat, stąd też na I Erode w stosunku do „Demise” próżno doszukiwać się znaczących zmian, zaskakujących rozwiązań czy niezrozumiałych eksperymentów – to ciągle klasyczny death metal circa 1992. Jeśli Amerykanie już coś majstrują przy graniu, to ma to związek wyłącznie z dopracowywaniem szczegółów oraz tworzeniem coraz zgrabniejszych i mocniej angażujących aranżacji. Wychodzi im to praktycznie bez zarzutu, bo takie numery jak „Strangled By Hatred”, „Excised”, tytułowy czy „Vile Incarnate” (i w sumie „Carcerality” też…) wchodzą jak złoto, pozostałym zaś w różnym stopniu brakuje bezpośredniej przebojowości albo mocniej wyróżniających się motywów.

W twórczości Laceration nie raz przebijają się echa Death, Gorguts, Suffocation, Malevolent Creation czy Cannibal Corpse, co oczywiście dobrze świadczy o ich gustach, jednak — i to jest bardzo ciekawe, zważywszy na dość długi staż zespołu — chłopaki sprawiają raczej wrażenie zainspirowanych kapelami, które na wczesnym etapie inspirowały się wspomnianymi klasykami. Wicie, rozumicie – taka inspiracja drugiego stopnia. Stąd też w utworach wyraźniej słychać Skeletal Remains czy Rude niż chociażby… Death, co jest trochę dziwne, ale cóż – takich doczekaliśmy czasów.

Największy postęp u Laceration dokonał się w temacie brzmienia. Za nagrania I Erode odpowiada Greg Wilkinson (Autopsy), zaś za produkcję Matt Harvey (Exhumed) – muszę przyznać, że jest to zajebisty duet i oby jak najczęściej współpracowali, bo dzięki ich wysiłkom album brzmi znakomicie. Z jednej strony całość jest selektywna (warto zwrócić uwagę na mocny bas), profesjonalnie oszlifowana i świetnie zbalansowana, a z drugiej ma oldskulowy feeling i ani przez moment nie wali plastikiem.

Podsumowując, mamy tu do czynienia z porządnie przygotowaną krótką płytką w jasno określonym stylu. Wprawdzie nieoryginalną i nie bez wad (intro i instrumental można by odstrzelić), ale podaną z serduchem. Jeśli takie granie wam wchodzi, to i I Erode łykniecie bez popitki.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lacerationofficial

podobne płyty:


Udostępnij:

26 września 2024

Rotting Christ – Pro Xristou [2024]

Rotting Christ - Pro Xristou recenzja reviewNo, no, no… kto by pomyślał, że przerwa między krążkami Rotting Christ kiedykolwiek urośnie do rekordowych 5 lat! Wiadomo, po drodze była pandemia, była solowa płyta Sakisa, były rozmaite składaki… Ciśnienie na premierowe kawałki też było, w dodatku tak duże, że u co bardziej naiwnych fanów pojawiły się marzenia o jakichś niesprecyzowanych nowinkach i mniej konwencjonalnym podejściu do tematu. Tiaaa… Dostaliśmy tylko (aż?) Pro Xristou, który w moim odczuciu jest kolejnym etapem w procesie łagodzenia brzmienia i dostosowywania muzyki do potrzeb (poziomu?) masowego odbiorcy.

O wątpliwej oryginalności Pro Xristou świadczy już fakt wrzucenia na okładkę obrazu Thomasa Cole’a „Rozpad” z cyklu „Dzieje imperium”, który tylko w samym metalu pojawił się na frontach płyt przynajmniej z pół tuzina razy. Jeśli chodzi o muzykę, również mamy do czynienia z samymi powtórkami. Sakis gdzieś na wysokości „Aealo” znalazł swoją niszę i od tamtego momentu kurczowo się jej trzyma, a jeśli nawet robi wycieczki w innych kierunkach, to akurat w takich, które mnie nie przekonują. Stąd też czternasta płyta Rotting Christ to jak dla mnie materiał wtórny, bardzo schematyczny, oparty wyłącznie na oklepanych patentach i niejednokrotnie ocierający się o jawny autoplagiat. Nie znaczy to jednak, że na bazie odgrzewanych składników nie można upichcić przyzwoitego dania, zwłaszcza gdy dysponuje się dużym doświadczeniem i sprzyjającymi warunkami.

No i cóż, na Pro Xristou trafiło kilka ładnych i dość chwytliwych piosenek, które przyjmuję bez poczucia zażenowania. Do tego grona zaliczam: „Saoirse” (najlepsze zostawili na koniec), „Like Father, Like Son” (pomimo początkowego obrzydzenia wchodzi zaskakująco dobrze), „La lettera del Diavolo” (bodaj najbardziej agresywny w zestawie), „Pix Lax Dax” (banalnie typowy, ale przyjemny) oraz końcówkę „The Farewell”. Te utwory w żaden sposób nie zaskakują i nie wprowadzają do brzmienia Rotting Christ choćby jednego nowego elementu, ale są poskładane na tyle zgrabnie, że można na nich zawiesić ucho, a później bezwiednie nucić. Poza nimi na krążku znalazło się miejsce (dużo miejsca) dla kilku również ładnych, ale niezbyt angażujących piosenek oraz dwóch — „The Sixth Day” i „Pretty World, Pretty Dies” — które w irytujący sposób nawiązują do „A Dead Poem”. Jeśli przyjrzeć się trackliście, łatwo dojść do wniosku, że mamy tu do czynienia z przekładańcem – raz jest fajnie, raz mniej, raz jest fajnie, raz mniej… i tak do końca, przez co ogólny poziom albumu nieco się zamazuje – lepsze kawałki na tym tracą, a słabsze odrobinę zyskują.

Czy z pomocą Pro Xristou Rotting Christ jest w stanie zaspokoić zaostrzone apetyty fanów swoich największych dokonań? Cuś mi się nie wydaje. Zbyt wysoko zawiesili sobie kiedyś poprzeczkę, żeby choćby otrzeć się o nią takim materiałem. Jestem za to przekonany, że dzięki tej, było nie było, przystępnej płycie uda im się dotrzeć do ludzi, którzy lubią delikatny przester na gitarach, a o black metalu nawet nie słyszeli.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

20 września 2024

Severe Torture – Torn From The Jaws Of Death [2024]

Severe Torture – Torn From The Jaws Of Death recenzja reviewRobienie sobie absurdalnie długich przerw między kolejnymi płytami to już chyba tradycja albo jakiś czelendż wśród holenderskich brutalistów, bo co i rusz któryś z nich budzi się z wydawniczej śpiączki i podejmuje walkę o drugą (trzecią, czwartą…) szansę. Severe Torture nie są tu żadnym wyjątkiem, ba! – w swoim lenistwie dorównują Disavowed czy Arsebreed. 14 lat robi spore wrażenie – zapytajcie Trynkiewicza. Zresztą nieważne, jak długo zespół tkwił w zawieszeniu, ważne, czy miał z czym powrócić. Dwanaście pierwszych sekund „The Death Of Everything” skutecznie rozwiewa wszystkie wątpliwości co do wartości Torn From The Jaws Of Death.

Gdybym zrobił szczegółową listę wymagań, jakie mogę mieć w stosunku do idealnej płyty Severe Torture, to po wielokrotnym i dość wnikliwym przemieleniu Torn From The Jaws Of Death odwróconego krzyżyka nie postawiłbym tylko przy jednym punkcie – wymiotnych vandrunenowskich wokalach. Niiiby w „Marked By Blood And Darkness” pojawiają się jakieś wrzaski, jednak są tak głęboko zakopane w miksie, że trudno w ogóle je wychwycić. Ale to szczegół. Cała reszta, dosłownie każdy pieprzony element, mi pasuje, wszystko jest tip-top, w odpowiednio dobranych proporcjach i chodzi jak w szwajcarskim zegarku, co wcale nie było takie oczywiste – wszak wiek robi swoje, a brutalny death metal pod względem fizycznym stawia przed wykonawcami niemałe wyzwania.

Po Severe Tortureabsolutnie nie słychać zmęczenia materiału (choć chyba trzeba brać poprawkę na nowego, młodszego perkmana, który się tu nie oszczędza); zespół napiera z równą werwą i brzmi równie świeżo, co dwie dekady wcześniej. Pomimo upływu lat styl Holendrów nie uległ znaczącym zmianom i sprowadza się do brutalnego death metalu zagranego z oldskulowym feelingiem, bardzo dużą dbałością o dynamikę kompozycji, chwytliwość riffów oraz różne fajne smaczki (choćby zacne melodyjne solówki), które urozmaicają bezlitosny łomot. Oczywiście zespół nie zamknął się całkowicie na obce wpływy, jednak korzysta z nich bardzo oszczędnie — m.in. odrobina blackowych gitar w utworze tytułowym czy podlatujący leciwym Immolation rozbudowany „Tear All The Flesh Off The Earth” — nie tracąc nic ze swojej tożsamości.

Torn From The Jaws Of Death to materiał precyzyjnie zagrany, mięsiście brzmiący, selektywnie wyprodukowany i wbrew pozorom dostatecznie zróżnicowany, żeby nie znudził się po kilkudziesięciu przesłuchaniach z rzędu. Severe Torture ani przez chwilę nie zdradzają, że przez długi czas byli poza obiegiem, więc tym bardziej należy docenić poziom tego krążka. U mnie ląduje w „top 3” zespołu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

16 września 2024

David E. Gehlke – Obituary. Zastygli w czasie [2024]

David E. Gehlke - Obituary. Zastygli w czasie recenzja reviewObituary to bezsprzecznie jedna z najważniejszych nazw na deathmetalowej mapie świata; zespół pionierski, totalnie rozpoznawalny i wyjątkowo konsekwentny, którego płyty od samego początku stanowią kanon. To także jeden z trzech pierwszych zespołów, przez które zetknąłem się z tym gatunkiem. Nie mam zatem wątpliwości, że Amerykanie jak mało kto zasłużyli na obszerne (i ładne!) opracowanie. Doczekali się go w 2021, kiedy do obiegu trafiła książka „Turned Inside Out: The Official Story of Obituary” autorstwa Davida E. Gehlke. O polską edycję — pod nowym tytułem i ze zmienioną okładką — postarało się wydawnictwo In Rock.

Zastygli w czasie to całkiem zgrabne kompendium wiedzy na temat Obituary, choć może o nie do końca określonym targecie. Prawdziwych fanów na pewno zainteresują wspominki z czasów Executioner/Xecutioner, bo tematy tła historycznego/społecznego i więzów rodzinnych rzadko były poruszane/pogłębiane w wywiadach, a tu mamy przystępnie (i chronologicznie) wyłożone kto, gdzie, z kim, kiedy i dlaczego. Ta część książki wydaje mi się najbardziej wartościowa – obfituje w nieznane informacje i pozwala uporządkować sobie w głowie kilka kwestii. Od momentu zmiany szyldu na Obituary, pojawiają się treści dobrze znane, a ilość ciekawostek gwałtownie spada – i tak jest już do końca. Ta część wygląda na pisaną pod niezaznajomionych z tematem normików oraz tych, którzy zespół znają jedynie z nazwy. No i pod leni, którym nie chciało się uważnie śledzić tego, co Amerykanie robili przez długie lata, choć mienią się fanami.

Nie da się ukryć, że David E. Gehlke więcej uwagi i miejsca poświęcił Obituary sprzed zawieszenia działalności, późniejszy etap — a przynajmniej jego fragmenty — traktując trochę po macoszemu. Może to mieć związek z tym, że od „Frozen In Time” każdy miał dostęp do najświeższych informacji o zespole na wyciągnięcie myszy, a może z tym, że od powrotu panowie niczego spektakularnego nie nagrali. Ofiarą takiego lecenia po łebkach jest dvd „Live Xecution”, o którym w ogóle nie wspomniano – niewykluczone, że autor ma o nim takie samo zdanie, jak ja. Jako że Gehlke maglował Obituary podczas ich prac nad „Dying Of Everything”, o ostatniej płycie nie ma ani słowa, oprócz chybionego proroctwa, że będzie genialna.

Zastygli w czasie bazuje przede wszystkim na informacjach wyciągniętych od byłych i obecnych członków zespołu, muzyków z zaprzyjaźnionych kapel oraz paru osób z branży (Scott Burns, Andreas Marschall, Monte Conner…), z którymi Amerykanie współpracowali. Trzeba się zatem nastawić na dość suchy konkret, bez zwrotów akcji, pikantnych szczegółów i wielkich sensacji. W związku z tym lektura książki może być dla niektórych po prostu nudna, bo i Obituary w tematach pozamuzycznych są nudni, a jedyną dużą tajemnicę — związaną z wyrzuceniem Watkinsa — zachowali dla siebie. Zresztą, czego się spodziewać, po paru prostolinijnych kolesiach, którzy mocno stąpają po ziemi i nawet przy kultowym statusie nie zdradzają zapędów gwiazdorskich.

Za tłumaczenie Zastygli w czasie odpowiada Jakub Kozłowski, któremu wiele zarzucić nie można, choć mam nieodparte wrażenie, że całość dałoby się wygładzić stylistycznie i tym samym uczynić płynniejszą i przyjemniejszą w odbiorze. Mam tu na myśli szczególnie nagromadzenie fraz „brat Johna, Donald” i „brat Donalda, John”, które przecież można sprowadzić do „John” i „Donald” oraz używanie słowa „football” w kontekście biegania z jajowatą piłką pod pachą. Pod względem edytorskim jest zaskakująco czysto, ale uchowało się kilka błędów merytorycznych dotyczących innych zespołów.

Chociaż zawartość Zastygłych w czasie nie poszerza wiedzy o zespole w takim stopniu, w jakim by się chciało, to warto ją nabyć. To naprawdę fajne uzupełnienie dyskografii Obituary na półce. Jak to bywa w przypadku wydawnictw In Rock, tomisko wygląda efektownie, nawet mimo tego, że nie znalazło się w nim miejsce na wkładkę z kolorowymi zdjęciami.


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

11 września 2024

Malignancy – …Discontinued [2024]

Malignancy - …Discontinued recenzja reviewRiffy zmieniające się jak w kalejdoskopie, tempa zmieniające się jak w kalejdoskopie, motywy zmieniające się jak w kalejdoskopie i oszalały, ledwie zespolony z muzyką growl… Zajebiście gęste struktury, mordercza intensywność i oblepiająca wszystko pierwotna brutalność sprawiają, że słuchacz jest fizycznie wyczerpany próbą ogarnięcia choćby małego wycinka tego, co wyczyniają Malignancy, że ma dość, że chce wziąć prysznic i się położyć. A to dopiero przeleciał pierwszy kawałek… Taaak, Amerykanie stają na głowach, żeby przeprawa z …Discontinued nie należała do najłatwiejszych.

Od premiery „Eugenics” minęło 12 długich lat wydawniczej posuchy — pomijam w tym miejscu zapchajdziury w postaci singielka, epki i ponownie nagranego debiutu — więc Malignancy nie mogli tak po prostu wyjść do fanów z byle czym, z jakimś banalnym napierdalankiem do rozpracowania na przestrzeni dwóch przesłuchań. Nie przy swojej renomie konkretnych pojebusów. No i cóż, o …Discontinued można wiele napisać, ale na pewno nie to, że zalatuje banałem. Ba, to najbardziej dewastująca pozycja w skromnej dyskografii zespołu, choć stylistycznie wcale nie odbiega znacząco od tego, co robili w przeszłości, jak również precyzją wykonania jednoznacznie nie deklasuje pierwszych płyt.

Od dawna wiadomo, do czego Amerykanie są zdolni, jakie mają umiejętności i w jakich ramach się poruszają, więc o zaskoczeniu z ich strony nie może być mowy. Członkowie Malignancy mają swój pomysł na brutalny i techniczny death metal, przez lata doprowadzili go do perfekcji, więc nic dziwnego, że się go trzymają. …Discontinued to 32 minuty charakterystycznie (nietypowo?) zagranej mega intensywnej miazgi, w której nie przewidziano ani dłuższej chwili na złapanie oddechu (z wyjątkiem niepotrzebnego intra w „Ancillary Biorhythms”), ani jakichkolwiek przystępnych patentów, których można by się bezpiecznie uczepić. Tak jak to zawsze było, muzyka zespołu w równym stopniu fascynuje i imponuje, co męczy i odbiera siły.

Główna różnica między tą płytą a poprzednimi dotyczy produkcji. Tym razem Malignancy uzyskali bardziej masywne i znacznie potężniejsze brzmienie przy zachowaniu wcześniejszej selektywności. Słychać każdy dźwięk, ale całość nie jest przesadnie sterylna i wypolerowana. Dzięki temu materiał przytłacza i sieje jeszcze większe spustoszenie w głowie słuchacza.

…Discontinued to kapitalny album, który z nawiązką wynagradza lata oczekiwania na jakiś sensowny ruch ze strony Malignancy. Amerykanie stworzyli płytę bez słabych punktów, która powinna być ozdobą kolekcji każdego brutalisty, choć na pewno nie jest dla każdego. Ja w każdym razie jestem pod dużym wrażeniem.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MalignancyOfficial
Udostępnij:

5 września 2024

Altar – Youth Against Christ [1994]

Altar - Youth Against Christ recenzja reviewHolendrzy z Altar potrzebowali aż czterech lat – choć tylko jednej, ale za to profesjonalnie przygotowanej demówki – żeby załapać się na kontrakt i zaprezentować światu swój debiutancki krążek. Trafili przy tym na okres przejściowy na niderlandzkiej scenie – weterani albo dawali sobie siana z graniem, albo zmieniali się nie do poznania, zaś prym zaczęły wieść kapele smutne, wolne, monotonne i – w swoim przekonaniu – progresywne. Wydawać by się mogło, że w takim towarzystwie dla Altar nie było miejsca, tymczasem zespół nie dość, że z przytupem zaznaczył swoją obecność, to od razu zgłosił pretensje do miejsca w czołówce największych ekstremistów.

Krótkie intro i… jazda! Na Youth Against Christ Holendrzy wyraźnie podkręcili tempo w stosunku do demówki, więc pierwsze takty „Throne Of Fire” naprawdę robią wrażenie, bo to już poziom agresji i intensywności znany z płyt Sinister, God Dethroned czy Deicide. W takich wyziewach Altar wydają się czuć najlepiej, bo i najlepiej im wychodzą, choć tak naprawdę to tylko proste, niemal grindowe napieprzanie na oślep, bez wielkiej finezji i polotu. Ważne, że czuć w tym zaangażowanie i chęć dania z siebie wszystkiego, co pozytywnie wpływa na odbiór takich partii. Nie samą sieczką jednak Altar żyje, bo już w pierwszym kawałku (zdecydowanie najlepszym) trafiają się pewne urozmaicenia (powiedzmy, że w stylu Unleashed, ale bez chwytliwości Szwedów), dzięki którym zespół unika monotonii.

Później bywa z tym niestety różnie. Holendrzy starają się udowodnić światu, że potrafią też zmiażdżyć zwolnieniami czy trochę zamieszać w ramach rozbudowanych struktur, ale średnio to wszystko przekonujące. Muzykom Altar brakuje wyczucia/pomysłów/umiejętności jak właściwie zagospodarować zwłaszcza te wolne fragmenty, więc uciekają się do najprostszych rozwiązań, które miejscami rażą topornością i fatalnie działają na dynamikę utworów. Przez to Youth Against Christ nie jest tak płynna, jak być powinna i momentami zamula. Sytuację mogłyby uratować wyraziste riffy albo wyeksponowane melodie, jednak w skali całego albumu jest ich stanowczo za mało. Skala albumu… no właśnie… Panowie z Altar mają niezrozumiałą dla mnie tendencję do przeciągania numerów na siłę i zapychania ich niezbyt rajcownymi/trafionymi pomysłami. To sprawia, że materiał jest za długi (48 minut) i pod koniec może już nużyć.

Youth Against Christ to nie tylko muzyka, ale i pewne treści… Przekaz płyty jest niemal karykaturalnie antychrześcijański – buntowniczy, wymierzony w boga, religię i jej orędowników. Już same tytułu w stylu „Jesus Is Dead!”, „Divorced From God”, „Cauterize The Church Council” czy „Hypochristianity” dają jasno do zrozumienia, że krzykacz Altar „do nieba nie chodzi, bo jest mu nie po drodze”… A czemuż to Edwin Kelder aż tak nie lubi chrześcijaństwa i wszelkich jego przejawów? Ano wychowywał się w małej wiosce o bardzo sztywnych, tradycyjnych wartościach, więc gdy tylko się usamodzielnił, postanowił wykrzyczeć (bo to nie jest tradycyjny growl) wszystko, co mu się nazbierało przez lata, a czego jego babcia z pewnością by nie pochwalała.

Brzmienie albumu trzyma całkiem niezły poziom, bo został zrealizowany w popularnym Franky's Recording Kitchen (czyli tam, gdzie chociażby debiut wspomnianego już God Dethroned), choć może nie do końca idealnie pasuje do stylu zespołu. Produkcja Youth Against Christ wydaje mi się zbyt czysta, wręcz sterylna, a dobrze by jej zrobiło trochę brudu znanego z demówki – na pewno wtedy zyskałaby na brutalności, a i w wolnych partiach byłoby więcej pożądanego mięcha.

Pierwszy krążek Altar to dla mnie jeden z wielu takich pół-klasyków albo klasyków małego kalibru. Wyrasta ponad przeciętność i wstydu jego twórcom nie przynosi, więc można go zarzucić raz na jakiś czas, jednak nie zawiera niczego, do czego można by wzdychać.


ocena: 6,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 sierpnia 2024

Chapel Of Disease – Echoes Of Light [2024]

Chapel Of Disease - Echoes Of Light recenzja reviewDłuuugą, krętą i dość zaskakującą drogę przeszli Chapel Of Disease od debiutu z 2012 do chwili obecnej – na przestrzeni tych kilkunastu lat zmienili się do tego stopnia, że w zasadzie możemy mówić o dwóch różnych zespołach, które — oprócz składu — praktycznie nie mają ze sobą punktów wspólnych. Podobnie radykalną transformacją przeszli swego czasu Tribulation; koniec końców artystycznie się obronili, jednak wśród fanów nie brakowało głosów oburzenia na takie praktyki. W przypadku Niemców skrajnych opinii będzie pewnie mniej — także dlatego, że nie są aż tak rozpoznawalni — choć jestem przekonany, że takowe muszą się pojawić.

Sprawa jest prosta – Echoes Of Light trzeba traktować jako ostateczne pożegnanie Chapel Of Disease z death metalem — czy ogólnie z ekstremą — na rzecz hmm… lekko progresywnego rocka/metalu z okazjonalnym hardrockowym przytupem, czyli muzyki melodyjnej, rozbudowanej i stonowanej, a miejscami również niezwykle nastrojowej. O korzeniach zespołu przypominają — a to i tak dość luźno — nieliczne przyspieszenia (w tym chwilka blastów w znakomitym „A Death Though No Loss”) oraz występujące w kilku kawałkach wrzaskliwe wokale. Stylistyczny przeskok w stosunku do poprzedniej płyty jest zatem dość wyraźny, jednak na pewno został dobrze przemyślany, bo materiał odznacza się większą wewnętrzną spójnością i lepszą płynnością niż „…And As We Have Seen The Storm, We Have Embraced The Eye”. Ja to kupuję, nawet więcej – w tym stylu Chapel Of Disease bardziej do mnie przemawiają, niż tym z dwóch pierwszych płyt. Nie oznacza to, że Niemcy dokonali cudu i wszystko jest cacy.

Do muzyki w zasadzie nie da się przyczepić – jest bardzo urozmaicona, ale nie przeładowana, pomysłowo zaaranżowana i świetnie zagrana; udanie skupia uwagę i zostaje w głowie, a do wielu jej fragmentów z przyjemnością się wraca. Z wokalami jest niestety gorzej – agresywne są zbyt agresywne i niekoniecznie pasują do takiego grania, zaś czyste są słabe, niepewnie wykonane i… też niekoniecznie pasują do takiego grania. Z dwojga złego lepiej wypadają wrzaski, bo w tym temacie Laurent Teubl przez lata nabrał doświadczenia, jednak na przyszłość musi poszukać kogoś z konkretnym głosem, kto nie mędzi i nie smęci. Swoją drogą zmiany w Chapel Of Disease są nieuniknione, bo po nagraniach Echoes Of Light skład zespołu kompletnie się posypał – nie zdziwiłbym się, gdyby poszło o „różnice artystyczne” i łagodzenie przekazu.

Jak nietrudno wywnioskować z powyższych akapitów, zagorzali miłośnicy wczesnego oblicza Chapel Of Disease mogą sobie Echoes Of Light bez żalu darować – szkoda nerwów. Ja natomiast z zainteresowaniem będę wypatrywał kolejnego materiału – już z wokalistą z prawdziwego zdarzenia. Laurent Teubl udowodnił, że najlepiej potrafi w utwory, więc niech się tego trzyma.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChapelOfDisease
Udostępnij:

24 sierpnia 2024

Necrophagia – Moribundis Grim [2024]

Necrophagia - Moribundis Grim recenzja reviewZombie zombiemu zombim – przytoczone tutaj powiedzonko nie jest przypadkowe, gdyż mamy do czynienia z albumem zespołu, którego wokalista nie żyje od 2018 roku. W ramach przypomnienia: Killjoy – frontman, głowa, serce i mózg amerykańskiej Necrophagii odszedł z tego świata przez zawał serca. Ostatnie dzieło „WhiteWorm Cathedral” wydane zostało w 2014 roku. 10 lat później dostajemy w łapska Moribundis Grim. Panie, jak tu się nie bać? Kto to nagrał? Komu to potrzebne? Z informacji wynika, że kilka utworów było już gotowych, wokale nagrane, a tam gdzie Killjoy nie zdążył, wokalu udzielić postanowił John McEntee znany z innej amerykańskiej kapeli death metalowej Incantation. Zatem sprawdźmy, jaki ten zombie jest niebezpieczny.

Moribundis Grim przedstawia nam 8 utworów. Dwa z nich to covery, jeden został przedstawiony na żywo w 2017 roku i tą wersję tutaj dostaniemy. Album jest krótki, nie przekracza 30 minut.

Pierwszy na ogień idzie cover Włocha Walter Rizzati’ego „The House by the Cemetery”. Film legendarnego reżysera Lucio Fulci’ego (zwanego też ojcem chrzestnym gore) pasuje idealnie jako „otwieracz”. Jest to też dość typowy zabieg Necrophagii. Mięso dostajemy na drugim utworze. Tytułowy „Moribundis Grim” to… typowy Killjoy w akcji. Słyszymy jego charakterystyczny, gardłowy skrzek pomieszany z growlem. Jakościowo również jest bardzo dobrze. Gorzej z drugim kawałkiem „Bleeding Torment”, w którym słychać już na wstępie, że jest to lepsza wersja demo odbiegająca od tytułowego utworu. Tutaj też usłyszymy wspierające wokale Johna. „Mental Decay” brzmi lepiej (choć bez szału i słychać pewne mankamenty) i pewnie dlatego ten utwór oraz tytułowy są singlami płyty Moribundis Grim. „Halloween 3” to drugi w zestawie cover (jak i nie-cover). Samhain to amerykański zespół, w którym śpiewa znany wokalista Glenn Danzig. Nagrali oni utwór „Halloween II”. Killjoy najwidoczniej postanowił pójść krok dalej i nagrać 3-cią część, której zespół sam nie nagrał. Jest to dość dziwny utwór, choć sam w sobie dość dobrze jakościowo nagrany, to mi nie podpadł. Sporo udziwnień i mało mięsa w tym death metalowym daniu. Niemniej, klimatu typowego dla Amerykanów odmówić nie można. Kolejny „The Wicked” to właśnie utwór nagrany na żywo. Jakość jest jaką sobie możemy wyobrazić nagrywając utwór chyba komórką gdzieś z boku (zwłaszcza wokal wydaje się gdzieś dalej). Nie jest najgorzej (w miarę dobra ta komórka), ale trudno ocenić taki utwór. Brzmi dość ciekawie i mógłby być z tego drugi dobry utwór obok tytułowego. „Scarecrows” wita nas klawiszami i piszczałkami swojego rodzaju. Bardziej to przypomina jakiś wstęp Eluveitie czy podobnego zespołu. Jedynie gitary przypominają, że to cięższe granie. Nie mamy tutaj wokali. Momentami usłyszymy fragmenty ze starych filmów. Ogólnie 3 minuty zapychacza. Album zamyka „Sundown”. Lekko ponad minutowy instrumental. Za wiele więcej o nim nie powiem, niż to, że jest. Ot, sobie coś tam zapętlone plumka, kończy się i tyle.

Podsumowując: Po fajnym otwarciu i naprawdę dobrym albumowym kawałku pikujemy w dół. Czy ten album jest potrzebny? Jak mawia klasyk; to zależy. Wielcy fani będą chcieli to mieć na półce z resztą dyskografii. Choćby Killjoy nagrał pierdy i rzygi, trzeba to mieć. Jeśli natomiast chodzi o fana death metalu, tę stówę lepiej przeznaczyć choćby na recenzowany przeze mnie „WhiteWorm Cathedral” i/lub mocniejszy trunek, wsłuchując się w ten album (lub poprzednie nagrania, bo złych nie ma), uczcić twórczość Killjoy’a. Oceny nie będzie, bo trudno oceniać zombie, które chodzi i je, a nie żyje. Kula w łeb i idziemy siekać dalej.

P.S. Okładka, jaka jest, każdy widzi. Ja osobiście nie wiem czy się śmiać, czy płakać.


ocena: -
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 sierpnia 2024

Deicide – Banished By Sin [2024]

Deicide - Banished By Sin recenzja reviewKiedyś w końcu trzeba się pogodzić z tym, że w pewnym wieku pewne rzeczy przychodzą z pewnym trudem… Ot, choćby tworzenie i nagrywanie kolejnych płyt. Szczególnie gdy ma się ich w dorobku już kilkanaście, w tym parę takich, które od momentu premiery należą do ścisłego kanonu… Zmierzam do tego, że Deicide na stare lata wytracili impet i mają odczuwalny problem z kreatywnością, czego dowodem jest wydany po sześcioletniej przerwie Banished By Sin. Te lata oczekiwania nie byłyby niczym strasznym, gdyby tylko zostały wynagrodzone fanom dopracowanym i chłoszczącym po dupsku materiałem… A nowy album Amerykanów… cóż, może i jest dopracowany, ale z chłostaniem po dupie ma za dużo wspólnego.

Trzynasta płyta Deicide w oczywisty sposób różni się od poprzednich, choć zawiera także wiele charakterystycznych / znajomych / klasycznych elementów, które przesądzają o rozpoznawalnym stylu zespołu, a przynajmniej o tym, który utrzymuje się od „To Hell With God”. O rewolucji nie ma zatem mowy, o ewolucji niestety również, już raczej o regresie w stosunku do bardzo dobrego „Overtures Of Blasphemy”, bo spadek formy Amerykanów jest aż nadto wyraźny. Banished By Sin jest materiałem nieprzesadnie ekstremalnym, utrzymanym głównie w średnich tempach, wypchanym całym mnóstwem pozbawionych wyrazistości thrash’owych riffów oraz — dla przeciwwagi — efektownych solówek.

Słucha się tego przyzwoicie, może i z jakąś tam przyjemnością, ale… niewiele z tej płyty zostaje w głowie. Są tu naprawdę klawe fragmenty (wyborna trzepanka na zakończenie „The Light Defeated”, podjazdy pod „Once Upon The Cross” w „Bury Tthe Cross… With Your Christ” i „Ritual Defied”) i kilka mniej typowych rozwiązań, które potrafią na chwilę ucieszyć, jednak przeważają i ton całości nadają motywy i patenty wtórne, rozwodnione i pozbawione polotu, nijak nieprzystające do klasy i dorobku zespołu. Nawet wokale Bentona nie siedzą w muzyce tak dobrze, jak na poprzedniej płycie. Co znamienne, choć Banished By Sin miejscami jest dość melodyjna — albo sprawia takie wrażenie — to wcale nie jest chwytliwa. Nie ma tu ani jednego utworu, co do którego mógłbym prorokować, że zostanie hitem. Chyba do podobnego wniosku doszli sami Deicide (albo wydawca), bo ponadprzeciętna ilość singli śmierdzi mi próbą stworzenia przeboju metodą reminiscencji.

Czepianie się brzmienia kolejnych płyt Deicide to od lat już taka moja tradycja, więc i tym razem sobie nie odpuszczę. Banished By Sin zajmowali się bardzo doświadczeni i poważani w środowisku fachowcy, którzy w dodatku ponoć idealnie zrozumieli i wypełnili wizje Bentona… Wychodzi na to, że ja tych wizji ni w ząb nie kumam, bo w mojej opinii produkcja albumu nie dorównuje nawet „Insineratehymn”. Selektywność selektywnością (mocno przebija się bas), ale całości, a już zwłaszcza gitarom, brakuje objętości, mięsa i brutalności. W przypadku perkusji do szału doprowadza mnie brzmienie blach – albo cykają (ride), albo szeleszczą (hi-hat). Przez takie zabiegi i tak już niezbyt rzeźnicza muzyka tylko straciła na mocy. Kurwa, czy to problem podpytać o telefon do Rutana i zrobić deathmetalową produkcję z prawdziwego zdarzenia?!

Dałem sobie kilka miesięcy na oswojenie się z Banished By Sin, na poznanie tej płyty i hmm… przekonanie się do niej. I cóż – albo to za mało czasu, albo nie ma się do czego przekonywać, bo dalej nie słyszę w tym materiale nic — no, może poza solówkami — co by sprawiało, że chce się do niego wracać. Świadomie czy nie, ocenę pewnie zawyżyłem.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide/

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

12 sierpnia 2024

Transcendence – Towards Obscurities Beyond [2020]

Transcendence - Towards Obscurities Beyond recenzja reviewKiedy przyplącze mi się coś takiego jak Transcendence, zachodzę w głowę, czemu ludziom chce się zakładać (i utrzymywać przy życiu) podobne zespoły. Czy rynek naprawdę jest aż tak chłonny i przyjmie nieograniczoną ilość takich samych, już od wieeelu lat nic nie wnoszących kapel? Najwyraźniej tak, choć nie ma to żadnego logicznego wytłumaczenia, bo potencjał takiego grania — swoją drogą i tak niewielki — został wyczerpany około 1995 roku, a wszystko, co powstało później, to zabawa w kalkomanię. O jakim stylu mowa?

Dobrze zgadujecie, Towards Obscurities Beyond to rozwrzeszczany i melodyjny death/black z licznymi thrash’woymi naleciałościami. Muzyka wtórna, przewidywalna i straszliwie schematyczna, choć zagrana sprawnie i wyprodukowana bez żadnej fuszerki. Nie wydaje mi się, żeby Transcendence zaproponowali na debiucie cokolwiek od siebie, trzeba jednak im oddać, że czasem potrafią stworzyć pozory czegoś hmm… na pewno nie ambitnego, ale chociaż wykraczającego poza oklepany kanon. Mam tu na myśli przede wszystkim riffy ewidentnie inspirowane klasycznym death metalem z Florydy, w tym ten pierwszy w „Infernal Resurrection”, który udanie robi za wabik na oldskulowców. Drugim elementem odróżniającym Transcendence od jakichś 72% podobnych kapel są podwójne wokale na modłę Carcass ze środkowego okresu. Pomysł sam w sobie był dobry, jednak ich balans i wykonanie pozostawiają wiele do życzenia.

Poza tymi dwoma mniej lub bardziej istotnymi detalami zawartość Towards Obscurities Beyond sprowadza się do zbieraniny riffów, rytmów, melodii i zagrywek typowych dla Dissection, At The Gates, Necrophobic, Sacramentum oraz wielu, naprawdę wieeelu podobnych kapel. Nawet jeśli ktoś na co dzień unika takiego grania, to i tak na debiucie Transcendence usłyszy same znajome patenty – zarówno te lepsze, jak i gorsze. Ja na plus muszę zaliczyć Amerykanom rozsądną objętość materiału (35 minut), całkiem przekonujące fragmenty z blastowaniem, brak czystych wokali oraz to, że akustycznego wstępu do „Drowned Screams Of The Departed Souls” nie rozwinęli w pseudofolkowe pitolonko, choć chyba ich korciło.

W ramach stylu, jaki obrali Amerykanie, na Towards Obscurities Beyond wszystko się zgadza, o zdradzie ideałów nie ma mowy, jednak pomimo paru przebłysków dalej nie jest to styl dla mnie, stąd też na tej płycie pewnie zakończy się moja przygoda z Transcendence.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/transcendenceinfernal
Udostępnij:

6 sierpnia 2024

Decomposed – Hope Finally Died [1993]

Decomposed - Hope Finally Died recenzja reviewW czasach obecnych upałów (gdy piszę te słowa jest 35 stopni) sposobów na ochłodzenie jest kilka. Na przykład można się zapakować do lodówki lub zdjąć z siebie skórę. Można też zapuścić w głośnikach nuty, które zmrożą nam krew w żyłach. I właśnie ten trzeci sposób postanowiłem wykorzystać, wracając niejako do trochę zakurzonego kącika zespołów i albumów wartych zapoznania się i zrecenzowania.

Tak też jest w przypadku angielskiego Decomposed i jedynego albumu Hope Finally Died…. Myślę, że same nazwy w bardzo przejrzysty sposób mówią nam, z czym będziemy mieć do czynienia. Doom/death z początku lat ‘90, a dokładniej z 1993. Album został wznowiony przez Candlelight Records w 2015 roku.

Z czym ten smutek, śmierć i rozpacz się zjada? Ano z trwającym lekko ponad 40 minut 7 daniami. Zatem jak przystało na doom metal, utwory są dość długie. Dodatkowo dwa z nich to instrumentalne kawałki i to też niekrótkie. Chciałbym również zaznaczyć, że choć fanem czystego doom metalu nie jestem, zawsze lubiłem tematykę poruszaną przez ten gatunek. Niestety sama muzyka nigdy do mnie nie trafiła. Dlatego też takie zacne połączenie z death metalem to strzał w ryj. Przejdźmy zatem do mięsa!

Album wita nas utworem „Inscriptions”. Ponad 7-minutową cegłą, sprawnie przedstawiając nam śmierć nadziei. Pomimo długości nie ma mowy o nudzie. Muzycy bardzo zgrabnie mieszają gatunki, raz to zwalniając do przysłowiowego walca, by potem przyśpieszyć. Wokal Harrego Armstronga to zaiste głębokie i mocne doznanie. Żonglerkę gatunkami jeszcze wydatniej usłyszymy w drugim utworze „Taste The Dying” i to podchodzi już pod mistrzostwo. Track ani na sekundę nie traci ze spójności oraz dynamiki, co przy takim połączeniu wydaje się niezwykle trudne. „Falling Apart” zwalania nieco tempo oddając wrażenie prawdziwego rozpadania się, by przy końcu proces ten przyśpieszyć podwójną stópką. Kontynuuje to „At Rest” z długą solówką, niejako przygotowujący nas na następny kawałek. Piątka to pierwszy instrumentalny utwór. Prawie 6 i pół minut muzyki. Jak tego się słucha? Interesująco. Słychać, że panowie pomysłów w głowie mieli sporo i wiedzieli jak poprowadzić utwór. Usłyszymy tu zarówno metalowe brzmienia, jak i gitarę klasyczną czy też mroczne szepty. Pomysłowo, a fach i w gitarach i perce był, zatem te ponad 6 minut mija błyskawicznie. Następny utwór to „Procession (Of The Undertakers)”, a jaka procesja jest, każdy raczej wie. Na wyścig się nie nadaje (A może jednak? Czas i gracja podczas biegu…), zatem i utwór jest najwolniejszy. Co nie oznacza, że nie ma swojego przyśpieszenia. Zamykający album „(Forever) Lying In State” to ponad 3-minutowe pożegnanie się z nadzieją. Bez perki, bez gitar elektrycznych i growlu. Dostajemy tutaj gitarę klasyczną. Zakończenie zaiste nad grobem nadziei, która nareszcie umarła.

Podsumowując: te ponad 40 minut to bez wątpienia świetny materiał. Dodatkowo produkcja jak na rok 1993 jest bardzo dobra. Nie można się przyczepić do instrumentarium czy miksów. Warto też przyjrzeć się bliżej zespołowi. Po wydaniu tego dzieła Anglicy przemianują zespół na Collapse, zrywając również ze stylem Decomposed. Collapse to progresywny metal, lecz widać w tym gatunku nie dane im było ruszyć, gdyż po demku zakończyli działalność. Możemy tylko wyobrażać sobie, co by było gdyby… może to i lepiej, że nadszedł koniec? Może lepiej wydać jedno super dzieło i zejść ze sceny? To już pozostawiam Wam do oceny. Wszakże wiem jedno – Hope Finally Died… to album z którym cholernie warto się zapoznać. Nawet, jeśli ktoś nie jest mega fanem doom metalu, tak jak ja, będzie tworem Decomposed urzeczony.


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/decomposeduk
Udostępnij:

2 sierpnia 2024

Winter – Into Darkness [1990]

Winter - Into Darkness recenzja reviewPod koniec lat 80. XX wieku zdecydowana większość nowo powstających deathmetalowych kapel prześcigała się w generowaniu coraz to większych wyziewów – byle szybciej, byle głośniej, byle gęściej, no i możliwie diabelsko. Na przeciwnym, w dodatku baaardzo odległym biegunie byli natomiast kolesie z Winter, którzy doprowadzili doom/death (umownie – bo sami nie chcieli podpadać pod jakąkolwiek kategorię) do swoistego ekstremum. O ile jedyne demo zespołu było li tylko dość udanym trybutem dla Celtic Frost podanym w slo-mo, tak debiutancki Into Darkness już ostro namieszał na scenie, bo Amerykanie przesunęli granice tego, jak wolno można zagrać.

Album otwiera znakomity numer instrumentalny – potwornie ciężki i hipnotyzujący, z udręczonymi riffami, relatywnie urozmaiconą pracą perkusji i naprawdę chorą wibracją, która skutecznie ryje banię i zniechęca do wypatrywania jakiegokolwiek światełka w tunelu. Użycie klawiszy i paru studyjnych efektów sprawiło, że na tle pozostałych utworów „Oppression Freedom / Oppression” brzmi niemal awangardowo, choć formalnie ze wszystkich jest chyba najprostszy, a już na pewno najmniej w nim… muzyki. Zupełnie inne odczucia przynosi następny w kolejności „Servants Of The Warsmen”, który niemal w każdym aspekcie jednoznacznie nawiązuje do przytupów z „To Mega Therion”, tylko oczywiście w ostro spowolnionej wersji. Wiadomo, niezbyt toto oryginalne — nawet wokal Almana do złudzenia przypomina Fischera, jeśli akurat nie podchodzi pod Reiferta… — ale wprowadza odrobinę dynamiki, melodii, bardziej tradycyjnych struktur i przewidywalności.

Na Into Darkness Amerykanie mieszają te dwa podejścia/schematy i całkiem płynnie przechodzą od totalnych dołów i mielenia dwóch dźwięków przez minutę do klasycznej celticfrostowej łupanki w średnio-wolnych tempach (największe zrywy są w „Destiny” i tytułowym – i to one czynią z Winter zespół po części deathmetalowy), co nadaje całości niezbędnej różnorodności, nigdy jednak nie wychodzą poza ramy muzyki bardzo ciężkiej, prostej i wgniatającej. Pomimo iż w utworach długimi minutami w zasadzie niewiele (albo i nic…) się dzieje, zawartość albumu niesamowicie absorbuje uwagę i nie pozwala się od siebie oderwać; trzy kwadranse mijają niepostrzeżenie, zaś kolejne przesłuchania „robią się” same. Duża w tym zasługa zajebiście gęstego i przytłaczającego klimatu, który Winter utrzymują od pierwszych do ostatnich sekund materiału.

Strona techniczna Into Darkness po prostu spełnia swoje zadanie – choć jest pozbawiona jakichkolwiek wodotrysków, to w żaden sposób nie utrudnia odbioru muzyki. Całość brzmi naprawdę ciężko, naturalnie, selektywnie i ma odpowiednią głębię, dzięki czemu każdy dźwięk żyje własnym życiem. A potem umiera ze zmęczenia i starości – co najlepiej słychać, kiedy ma się słuchawki wciśnięte na głowę.

Winter stworzyli na debiucie nową jakość jeśli chodzi o doom/death (czy jak to chcecie nazwać), a przy okazji doszli do punktu, w którym określenie „muzyka rozrywkowa” traci swój sens. Na Into Darkness traci go, kurwa, bezapelacyjnie.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Winter.NY.official/

podobne płyty:

Udostępnij:

23 lipca 2024

Viogression – Expound And Exhort [1991]

Viogression - Expound And Exhort recenzja reviewNa początku drugiej fali death metalu w Stanach młode kapele szybko uzmysłowiły sobie, że jeśli ktoś chce się wybić ponad przeciętność i zostać zapamiętanym, to powinien wypracować własny styl, mieć wyrazisty wizerunek albo chociaż odgrażającego się wszystkim wokół pojeba na wokalu. Viogression na to nie wpadli, a jedyne co uczyniło z nich mini oryginalny zespół, to sposób w jaki byli… nieoryginalni. Można się z tego śmiać, aaale – o dziwo tylko tyle wystarczyło, żeby trafili do annałów metalu (gdzieś tam w przypisach), a ich debiut Expound And Exhort dorobił się statusu klasyka – przez małe, malutkie K, ale jednak.

Z całą pewnością nie można nazwać Viogression zespołem wizjonerskim, odważnym czy poszukującym. Nic z tych rzeczy, Amerykanie podążali ścieżkami (liczba mnoga nie jest tu przypadkowa) ledwie chwilę wcześniej wydeptanymi przez innych, bez większych oporów biorąc od nich to, co uznali za ciekawe, ewentualnie łatwe do przerobienia na swoją modłę. W ten sposób stworzyli materiał, który nie tylko nie ma nic wspólnego z oryginalnością sensu stricto, ale też jest średnio spójny wewnętrznie, a jego balans lekka zachwiany. Trudno orzec, czy to kwestia braku zdecydowania, czy ograniczonych zdolności kompozytorskich, ale Expound And Exhort momentami rozłazi się w szwach.

Viogression łączą (czy też próbują łączyć) w swojej twórczości elementy charakterystyczne dla Obituary (inspiracja numero uno), Necrophagia, Impetigo, Autopsy czy Napalm Death, dzięki czemu jest ona bardziej urozmaicona, niż którejkolwiek z tych kapel. To jednak niekoniecznie działa na plus, bo Amerykanie mają małe wyczucie/rozeznanie jeśli chodzi o to, co, z czym i jak można łączyć, żeby trzymało się kupy i nie zaburzało utworów od środka. Jak dla mnie Viogression najkorzystniej wypadają, kiedy mielą ociężały death metal w średnich tempach i od czasu do czasu robią zjazdy w kierunku doom; wtedy wszystko jest na swoim miejscu i brzmi najbardziej przekonująco. Gdyby zespół ujednolicił muzykę właśnie w tym kierunku, to Expound And Exhort sprawiałaby wrażenie płyty lepiej przemyślanej, choć dalej nie byłoby to nic wyjątkowego – na to brakuje choćby przebojowości, którą mogły się pochwalić inne kapele.

Największym atutem, wyróżnikiem, ale i garbem Viogression jest oczywiście wokal. Brian DeNeffe piłuje ryja aż miło, z każdym słowem wywracając flaki na drugą stronę, problem jednak w tym, że brzmi prawie identycznie jak John Tardy. Z jednej strony budzi to autentyczny respekt, bo podrobić TAKIE rzygnięcie, w dodatku wyśpiewując prawdziwe teksty (już pal licho, że niezbyt rozbudowane) nie jest łatwo. Z drugiej natomiast skojarzenia są aż nadto jednoznaczne i nie zmieniają ich nawet okazjonalne bełkoty w manierze Stevo Dobbinsa. Mnie możliwości Briana imponują i zachodzę w głowę, czemu to Keith DeVito, a nie on zastępował Johna, gdy mu koncertowanie zbrzydło.

Pomimo tego, że z mojej strony pod adresem Expound And Exhort padło więcej uwag niż pochwał, to zagorzali fani starego death metalu powinni się tym krążkiem zainteresować, choć na pewno nie warto się o niego zabijać. To dobra rzemieślnicza robota, zupełnie nieźle zrealizowana (zwłaszcza jak na kapelę bez poważnego zaplecza) i wciągająca na tyle, że bez stękania można jej poświęcić kilka wieczorów.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Viogression

podobne płyty:

Udostępnij:

20 lipca 2024

Atrocity – Hallucinations [1990]

Atrocity - Hallucinations recenzja reviewAtrocity zaistnieli w oficjalnym obiegu dzięki wydanej dla Nuclear Blast siedmiocalówce „Blue Blood”, która na ówczesnej scenie dość mocno wyróżniała się za sprawą hmm… kontrowersyjnej okładki autorstwa wokalisty Krulla. Sama muzyka, nieco nieskoordynowany death-grind, nawet jak na swoje czasy nie była niczym wyjątkowym, mimo iż dawała nadzieje na rozwinięcie się w coś podobnego do Disharmonic Orchestra. Tak się jednak nie stało, gdyż Niemcy poszli w zupełnie innym, choć również ambitnym kierunku i – przynajmniej na przestrzeni dwóch płyt — dobrze na tym wyszli, bo takiego death metalu w Europie nie grał wówczas nikt.

W ciągu zaledwie paru miesięcy od wydania epki zespół dokonał korekty składu oraz, co znacznie ważniejsze, wprost nieprawdopodobnego postępu techniczno-kompozytorskiego, co przełożyło się na wyjątkowo oryginalny/nietypowy materiał. Hallucinations, mimo pewnych niedostatków, można było śmiało stawiać w jednym szeregu z najlepszymi przedstawicielami gatunku, zwłaszcza tymi zza oceanu. Atrocity postawili na zakręcone, ostro poszatkowane struktury z mnóstwem nieoczywistych zmian tempa, popieprzonych riffów, zaskakujących solówek i naprawdę solidną dawką brutalności. W wielu fragmentach Niemcy wyprzedzili swoje czasy i stworzyli coś niebanalnego, choć do pełni szczęścia brakuje tu m.in. większej konsekwencji w ramach obranego stylu.

Hallucinations dostarcza od groma wrażeń. Weźmy taki „Deep In Your Subconscious” – toż to prawdziwa perła, która łączy wszystko, co na tej płycie najlepsze, jest jej doskonałą wizytówką, a dla zespołu – powodem do dumy. Oryginalne zagrywki przeplatają się tu z intensywnym pierdolnięciem, zaś główny motyw gitarowy (jeśli można go tak nazwać) nachalnie wwierca się w mózg i nie daje spać po nocach. Oprócz tego, że imponuje złożonością, ten utwór robi zarazem za „door selection” – jeśli ktoś już na nim odpadnie, to resztę debiutu Atrocity może sobie darować, nawet pomimo tego, że pozostałe kawałki nie stawiają przed słuchaczem aż takich wyzwań. No i obiektywnie nie są aż tak udane…

Nie tylko muzyka, ale i realizacja Hallucinations dalece wykraczała poza europejskie standardy. W Nuclear Blast musieli mieć świadomość, jak mocnym i wymagającym materiałem dysponują ich podopieczni oraz tego, że bez odpowiedniej oprawy cały wysiłek zespołu może pójść na marne. Stąd też decyzja, żeby zarejestrować album w Morrisound z zyskującym na popularności Scottem Burnsem. Same okoliczności nagrań są ciekawe – zespół zerwał się z trasy z Carcass, zaliczył wizytę na Florydzie, po czym wrócił na ostatnie koncerty. Wypad do Stanów zaowocował porządnym i bardzo selektywnym brzmieniem, które choć samo w sobie nie było może zbyt oryginalne, to doskonale sprawdziło się przy wszystkich aranżacyjnych zawiłościach.

Jako, że powyżej zasygnalizowałem już kilka jojknięć, to czas dojojczeć temat do końca i wyjaśnić, czemu Hallucinations nigdy nie przebił się do mojej topki, nawet tej za 1990. Po pierwsze – materiał jest bardzo techniczny, ale tak po „niemiecku”, a przez to trochę sztywny – całości ewidentnie brakuje feelingu, którym mogły się pochwalić Morgoth, Torchure czy Immortalis. Po drugie, co w dużym stopniu wynika z pierwszego – album nie angażuje w takim stopniu, w jakim powinien, choć obfituje w całą masę interesujących i nietypowych rozwiązań. Po trzecie – gdzieniegdzie brakuje spójności; zespół niepotrzebnie wplata w popieprzone struktury patenty zupełnie proste, niewyszukane i toporne. No i po czwarte – jak dla mnie Alex wokalnie nie do końca odnajduje się w tym stylu i sam w jakimś stopniu rozbija spójność muzyki, co najbardziej daje się odczuć w „Abyss Of Addiction”.

Nie ukrywam, że dość trudno mi wycenić Hallucinations i tak wypośrodkować ocenę, żeby zadowolić obu mnie. Jeden chciałby podkreślić odwagę i kunszt Atrocity oraz niezaprzeczalną oryginalność materiału, drugi zaś zasugerować przerost formy nad treścią i szczątkową chwytliwość. Z tych kalkulacji wychodzi mi naciągane 8. Morgoth jednak rządzi, ha!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.atrocity.de

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2024

Orphalis – As The Ashes Settle [2023]

Orphalis - As The Ashes Settle recenzja reviewNo proszę, miałem nosa i dobre przeczucia – za sprawą „The Approaching Darkness” Orphalis dotarli do ściany i w tym konkretnym stylu już raczej nic więcej nie mogli osiągnąć/wymyśleć. W zaistniałej sytuacji zespół miał dwa rozwiązania: albo stanąć w miejscu i do końca swych dni klepać wariacje na temat ostatniej płyty, albo odejść od wypracowanej formuły i coś niecoś poeksperymentować. Niemcy wybrali tą drugą opcję i przyznam, że wcale źle na tym nie wyszli, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że zawartość albumu niekoniecznie trafi do wszystkich dotychczasowych fanów kapeli.

Orphalis bez strachu wyszli ze swojej strefy komfortu, czyniąc muzykę bardziej urozmaiconą formalnie i mniej jednolitą — nie popadając w progresywne pitolonko! — choć przy okazji również trochę mniej spójną wewnętrznie – ale nie na tyle, żeby powodowało to jakieś zgrzyty. As The Ashes Settle zawiera oczywiście wszystkie elementy, z którymi zespół dotąd się kojarzył i które zresztą dopracował do perfekcji — więc o zdradzie ideałów nie ma mowy — są one jednak poprzetykane paroma różnego kalibru nowinkami oraz zaaranżowane tak, żeby powiew świeżości był odczuwalny już od pierwszego kawałka.

Szybko daje się odczuć zmiana podejścia do basu, która jak mniemam wynika ze zmiany samego basmana. Partie tego instrumentu są zdecydowanie ciekawsze niż w przeszłości, nabrały finezji i mają realny wpływ na kształt utworów, a w związku z tym zostały też mocniej wyeksponowane. Może to i żadna wielka ekwilibrystyka, ale dobrze spełniają swoje zadanie. Ponadto w trakcie odsłuchu As The Ashes Settle do naszych uszu dociera zaskakująco duża jak na Orphalis dawka melodii oraz sporo naleciałości black metalu, które słychać szczególnie w riffach i części wokali (m.in. w „Labyrinth Configuration”, „An Effigy To Humanity” czy „Watch Them Descend”). Jak więc widać, nie ma tu niczego, co mogłoby wypaczyć deathmetalowy rdzeń zespołu. Choć czy aby na pewno?

Największym zaskoczeniem (eksperymentem, prowokacją, niewypałem – jak zwał, tak zwał) jest hmm… instrumentalny „Moon Supremacy”, który przynajmniej mnie jednoznacznie kojarzy się z pewnym niezbyt popularnym kawałkiem Morgoth. Trwa niespełna minutę, ale wprowadza dużo zamieszania i przez chwilę nawet daje do myślenia. Paradoksalnie dzięki niemu tej dość długiej płyty słucha się z większą czujnością, doszukując się między dźwiękami czegoś, czego być może tam nie ma. A może jest?

As The Ashes Settle raczej nie stanie się moją ulubioną pozycją w dyskografii Orphalis, jednak bez wątpienia jest materiałem, do którego warto wracać – choćby dlatego, że nie jest aż tak oczywisty jak to się może z początku wydawać. Niemcy udowodnili, że skoki w bok im niestraszne, więc następnym razem pewnie też przygotują coś ciekawego.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Orphalisband

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

28 czerwca 2024

Midnight – Hellish Expectations [2024]

Midnight - Hellish Expectations recenzja reviewPrzyznam (bez tortur), że wielkim fanem typowego (czy. klasycznego) thrash’u nie jestem. Jedynie kilka kapel ląduje u mnie na stole do muzycznej konsumpcji. Uwielbiam natomiast wszelkie thrash’owe hybrydy na czele z black metalem, który tematyką, prezencją i jebnięciem idealnie łączy się z thrash’owym łojeniem. Nie mogłem zatem obojętnie przejść obok zespołu o nazwie Midnight. Utworzony na początku nowego milenium amerykański jednoosobowy projekt stworzony przez Athenara to obecnie świetna marka na scenie black/speed metalu. Dlatego też bardzo chętnie posłucham najnowszego dzieła Hellish Expectations.

Technicznie mamy tutaj 10 utworów upchanych w… 25 minut. Zatem kwestia „speed” spełniona. Nawa albumu oraz pierwszego tracka lirycznie spełnia wymagania kwestii black. Teraz czas „nausznie” sprawdzić czy ten koktajl jest zjadliwy.

„Expect Total Hell” interesująco zapowiada nam album i niemal spojleruje całość. Cytując: „Expect no quarter! Expect no mercy! Expect total hell!” nie pozostawia złudzeń, gdzie Athenar poprowadzi swoich słuchaczy. Będzie intensywnienie i piekielnie. Nie sama warstwa liryczna to zapowiada, ale przede wszystkim muzyka. Jeżeli ktoś kiedyś już miał do czynienia z Midnight i ten styl mu się podoba, będzie się czuł jak w domu. Na Hellish Expectations Amerykanin niczym nas nie zaskoczy (ku zawodowi lub radości) i dostaniemy dokładnie to, czego się spodziewamy. To muzyka, którą oczyma wyobraźni widzisz na koncercie, a siebie w centrum pogo. Czerep od razu idzie w ruch. Intensywność, radość i bolące stawy (tak, to już ten wiek, gdy idziesz w pogo mając w kieszeni testament) – to się czuje, słuchając tego albumu. Zwłaszcza „Dungeon Lust” wzbudził we mnie takie odczucia, ale każdy utwór pasuje idealnie jako całość. Gdyby chłopak(-i w czasie koncertu) zagrali cały album, bawiłbym się przednio. A wszakże to tylko 25 minut, więc czasu, a czasu zostałoby na inne utwory z dyskografii Midnight.

Podsumowując. Nie mamy tutaj do czynienia z rewolucją czy czymś przełomowym. Nie. Midnight idzie w swoje rejony i robi to doskonale. Nowy album to nowa porcja energii. Może to kolejny kotlet, ale taki na który czekamy, bo jest pyszny. Hellish Expectations robi to, z czym black/speed ma się kojarzyć. Krótki, ale srogi wpierdol. To tutaj dostajemy. To w zupełności wystarczy. Słów kilka o produkcji. Jest bardzo dobra. Nic nikogo nie zagłusza, brzmienie jest brudne, a jednocześnie przejrzyste. Bardzo dobry mastering. Nie mogę nie polecić!


ocena: 8/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/midnightviolators

Udostępnij:

24 czerwca 2024

Requiem – Formed At Birth [2003]

Requiem - Formed At Birth recenzja reviewSzwajcarski Requiem, zespół o jednej z najbardziej nieoryginalnych nazw na świecie, wystartował w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku, jednak z pierwszym oficjalnym wydawnictwem czekał aż do 2001 roku, kiedy to ukazała się epka „Nameless Grave”. Epka naprawdę dobra, od początku do końca dająca jasno do zrozumienia, że muzycy A) bardzo sobie cenią amerykańską scenę oraz B) mocno przykładają się do swojej roboty i niczego nie pozostawiają przypadkowi. Start Requiem mieli zatem udany, a mogło być tylko lepiej. I było. Minęły dwa lata i do nielicznej jeszcze bazy fanów trafił debiutancki Formed At Birth, który z łatwością przebił poprzedni materiał, potwierdzając tym samym duży potencjał zespołu.

Patent Szwajcarów na death metal na Formed At Birth jest dość prosty i pozbawiony głębszej filozofii, bo można go sprowadzić do trzech słów/składników: szybkość, brutalność, chwytliwość. Niby niewiele, ale w ich przypadku to w zupełności wystarcza, żeby zmajstrować kawał solidnego wygrzewu. Większość utworów zbudowano w oparciu o podobny schemat — jeden-dwa główne motywy gitarowe ostro doprawione blastami — a mimo to charakteryzują się one pewną wyrazistością, więc „Child Of A New Generation”, „Mind Control”, „Formed At Birth”, „Alone” czy „Murder U.S.A.” nie można ze sobą pomylić. Ponadto tu i ówdzie trafiło się kilka odważniejszych rozwiązań, które o dziwo nieźle wtopiły się w całość i nie zaburzają odbioru albumu.

Choć Requiem od początku nie robili niczego odkrywczego, to ich muzyce nie można odmówić świeżości, która w połączeniu z młodzieńczą energią i wyczuwalnym zaangażowaniem daje znakomity efekt. To tylko death metal, w dodatku taki zwykły, „do przodu”, ale, kurwa, te proporcje – wszystkiego jest tu dokładnie tyle, ile trzeba, żeby Formed At Birth został w głowie i chciało się do niego wracać. Do tego dochodzi nieco szorstkie, ale czytelne brzmienie oraz nieprzekombinowana produkcja, która udanie podkreśla dynamikę utworów.

Muzycy Requiem udowodnili debiutem, że mają w sobie to tajemnicze coś, co sprawia, że nawet najbardziej wtórne zespoły mogą zajść daleko. Może chodzi o szczerość, może o ogólną jakość – nie wiem. Faktem jest, że to właśnie oni jako pierwsi przychodzą mi na myśl na hasło „szwajcarski death metal”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RequiemSwitzerlandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: