Podobno człowiek jest w stanie przyzwyczaić się niemal do wszystkiego. Ba, nie tylko przyzwyczaić, ale nawet polubić. Potrzeba jedynie czasu i wytrwałości. A czasami karabinu – vide syndrom Sztokholmski. Wspominam o tym dlatego, że nie do końca wiem jak ocenić (wysoko, kurwa! – przyp. demo) najnowsze dziecko legendy włoskiego grania, czyli oczywiście Sadista, zatytułowanego Hyaena. Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że w grę wchodzą dwie opcje: (1) bardzo trudna miłość, bądź właśnie (2) przyzwyczajenie. Pozwólcie, że rozwinę. Pierwsze podejście do Hieny zakończyło się w połowie albumu, ponieważ nie dałem rady zdzierżyć już kolejnych dźwięków. Ale czegóż to nie robi się dla sławy i pieniędzy, więc po kilkudniowym odpoczynku przyszedł czas na kolejne podejście. Tym razem udało mi się przebrnąć przez cały materiał, a nawet doszukać kilku bardziej chwytliwych fragmentów. I tak, w ciągu kolejnych dni, z każdym kolejnym przesłuchaniem (z wielokrotną przerwą na papieroska jednakowoż) materiał zaczął sprawiać wrażenie ciekawszego, przyjemniejszego, może nawet ocierającego się o geniusz wcześniejszych longplejów. I może nie powinienem niepotrzebnie dzielić włosa na czworo, a po prostu uznać, że materiał swoją wielowarstwową strukturą i finezyjnym kompozytorstwem potrzebował czasu by przebić się przez głębokie pokłady mojej ignorancji, ale… Ale coś mi w tym wszystkim nie pasowało. W końcu przecież nie takie wydawnictwa brałem na warsztat, więc nie powinien mieć aż tylu wątpliwości. Bo prawda jest taka, że Hyaena nie jest tak dobra jak poprzednie dwa krążki. Brakuje albumowi motywu przewodniego, jakiegoś wystającego ponad bardzo zwartą konstrukcję akcentu, czegoś, co pozwalałoby w chociaż minimalnym stopniu odróżnić utwory. Jest po prostu nudny i wydaje się trwać w nieskończoność. Niemal wszystko, co dzieje się na płycie, jest takie samo, utrzymane w podobnych tonach, z podobną motoryką, podobnie gęste i zawiesiste. Nie ma w muzyce za grosz przestrzeni, w której całe to wielowymiarowe granie mogłoby się rozwinąć. W zamian dostajemy raczej trudny do polubienia amalgamat dźwięków, które nie zachęcają by się dalej z nimi mierzyć. Niespecjalnie pomagają wstawione tu i ówdzie orientalne melodie, które i tak ostatecznie giną w gąszczu lepkiego basu i aż nadto core’owych wokali. Ogólnie rzecz ujmując, za dużo tego samego. I chyba właśnie ta nużąca monotonia odpowiada za mój sceptycyzm. Nie zrozumcie mnie źle – Hyaena to nie tylko żal, bieda i ubóstwo. To wszystko, do czego Sadist zdążył nas przyzwyczaić wciąż tam jest: instrumentalna wirtuozeria, krystalicznie czyste brzmienie, mimo wszystko oryginalne kompozytorstwo – na tym polu Włosi nie oddali nawet piędzi. Problem z tym, że nie to jest kwintesencją albumu. Jedno z większych rozczarowań 2015 roku.
ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.sadist.it
inne płyty tego wykonawcy: