Minął już rok od dnia, w którym kwintet Origin uraczył nas ostatnim swoim albumem. I powiem wam, że ten rok minął zajebiście szybko, w tempie iście originowym. A musicie wiedzieć, że chłopaki nie pierdolą się, tylko serwują muzykę osiągającą II prędkość kosmiczną. Czterdzieści dwie minuty totalnej rozwałki zapodanej z chirurgiczną precyzją. Każdy, kto widział klip do „Finite” musi wiedzieć, o co mi chodzi. Tym, którzy nie widzieli, proponuję nadrobić to niedociągnięcie i sobie kawałek obczaić. Zanim to jednak uczynicie, pomódlcie się do kogo tam chcecie o utrzymanie moczu, bo możecie się zlać z niewypowiedzianej radości. Takiego bowiem kawałka dawno nie było. „Finite” to doskonały przykład tego, do czego zdolni są kolesie. Mistrzostwo kompozycyjne w każdym calu. Ten trwający trzy minuty utwór ani na sekundę nie zwalnia, a co lepsze nie nudzi przy tym wcale. Nie jest to takie łatwe – posłuchajcie choćby Brain Drilla by zrozumieć o czym mówię. Na pierwszy plan wybijają się gitary. O takiej pracy gitar można by napisać konkretną rozprawę naukową. Karkołomne riffy (jak nie wierzycie, to się qrwa przyjrzyjcie na klipie, co kolesie wyczyniają) wykonywane z morderczą precyzją. Tu każda nuta jest dokładnie wydobyta i zaprezentowana. Żadnych półśrodków, żadnych lamerskich przymrużonych oczek do słuchacza, żadnych tanich chwytów marketingowych – pełen profesjonalizm. I ta solówka… Jednocześnie z gitarowymi szaleństwami trafia w nas, niczym pociąg w malucha na nieoznakowanym przejeździe, owoc pracy garowego. Na myśl przychodzi mi tylko jedno słowo, ale cenzura by wycięła, więc powiem tak: motyla noga. Toż to jest, qrwa, bardziej intensywne niż smród w niewietrzonej szatni piłkarzy. Miazga. Istna ściana dźwięku – i to nie jest przenośnia. Zastanawiam się, czy garowemu pałeczki starczają na więcej niż jeden kawałek. Niektórzy nie mają tylu uderzeń przez cały album, ile on ma w samym „Finite”. Potem wokale – począwszy od głębokich, wydobywanych z kiszek growli, po wysokie wydzierania się i skrzeczenia. Panu się medal należy i metr. No koniec cacuszko – bas. Normalnie w kawałku jest on słyszalny gdzieś na granicy garów i gitar, ale w kilku miejscach pozostałe instrumenty stają się tłem, a basista zaczyna koncert. Egzekwuje on swoją robotę niczym zawodowy kat. Wtedy zaczyna cieknąć ślinka… W tym kawałku zawarta jest esencja brutalnego, technicznego grania. Dla tych, którzy jeszcze jakimś cudem nie załapali muzyki Origin, powiem tyle – piekielnie szybko, diabolicznie gęsto, szatańsko nisko i nirwanicznie technicznie. To tak w skrócie o „Finite”. A teraz niespodzianka – pomnóżcie „Finite” razy dzięwięć i będzie Antithesis. „Void” to tylko chwila na wytchnienie. I co, raduje się serduszko?
ocena: 9,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- BRAIN DRILL – Apocalyptic Feasting
0 comments:
Prześlij komentarz