11 maja 2012

Ulcerate – The Destroyers Of All [2011]

Ulcerate - The Destroyers Of All recenzja okładka review coverSukces, jaki w krótkim czasie stał się udziałem Ulcerate oraz ich zaszczytny status zespołu oryginalnego i nowatorskiego jest kolejnym już potwierdzeniem tego, jak genialny był w swych najlepszych latach… Gorguts. Przy całym szacunku dla umiejętności technicznych i kompozytorskich Nowozelandczyków, nie da się w żaden sposób zaprzeczyć, że wiele zawdzięczają spowitej zielonym dymem ekipie z Kanady. Im i równie genialnemu Immolation. Swoją drogą, czy to nie zabawne, że patenty, które kapela Luca Lemay’a rozwijała przynajmniej od 1993, w niewiele zmienionej wersji (a niekiedy nawet uproszczonej – vide Deathspell Omega) kilkanaście lat później uchodzą za odkrywcze? Stąd też mnie Ulcerate na kolana swoim wizjonerstwem nie rzucili, choć na słowa pochwały bez wątpienia zasługują, bo raz, że są dość zajebiści, a dwa, że kapel łączących mocno techniczną i hermetyczną jazdę z odpowiednio popieprzonym, szybko chwytającym za gardło klimatem mamy jak na lekarstwo. Na The Destroyers Of All nie ma tak obecnie powszechnego w technicznym death metalu pustego szpanerstwa na 486 strunach i ciągłego bulgotu, przykrywającego mierne pomysły na utwory. Na trzeciej płycie Ulcerate dzieje się naprawdę dużo, jednak na pewno nie jest to muzyka przekombinowana – kolejne motywy swobodnie przeradzają się w następne, a całość ma ten naturalny przepływ, dzięki któremu całej płyty słucha się z równym napięciem i zainteresowaniem. Trochę to przypomina błądzenie we mgle w wydaniu Stephena Kinga – łatwo stracić orientację, wokół tylko dziwne cienie, majaczące na granicy widoczności niegdyś znajome kształty i ciągła niepewność konsekwencji następnego kroku. Chwila nieuwagi, a zza pleców wyskoczy trójka Nowozelandczyków, znienacka upierdoli ci łeb nawałnicą blastów, po czym znowu zniknie w mlecznej otchłani. Ten posrany klimat wzmacnia dosyć specyficzne, dalekie od cyfrowego wymuskania brzmienie oraz ekspresyjne wokale w stylu Lemay’a. Czyli mamy wypas. Mimo to wydaje mi się, że mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby Ulcerate podali ten materiał bez cięć – jako jeden 53-minutowy utwór, odstraszający niedzielnych fanów swoją nieprzystępnością i bezkompromisowością. Tym razem oszczędzili nam przewijania. Chociaż to zupełnie inne granie i inny nastrój, w The Destroyers Of All można zatopić się w podobny sposób, jak w ostatnie dzieło Lost Soul, a to już solidna rekomendacja.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 maja 2012

Bolesno Grinje – Grinje!Grinje!Grinje! [2011]

Bolesno Grinje - Grinje!Grinje!Grinje! recenzja okładka review coverNo proszę, doczekałem czasów, kiedy po chorwacki grind core mogę sięgać bez obaw. Bolesno Grinje to już któryś pochodzący stamtąd przedstawiciel tego gatunku, po kontakcie z którym nie dość, że nie zaobserwowałem odruchów wymiotnych i wysypki, to nawet mi się spodobał. Naturalnie Grinje!Grinje!Grinje! to nic wielkiego, ale w swojej niszy prezentuje się zdecydowanie na plus i bez wiochy. Na opisywaną płytkę składa się piętnaście tradycyjnych w formie, a przy tym wyjątkowo rzetelnie podanych kawałków – zagranych w przyzwoitych tempach (o naddźwiękowych szybkościach radzę zapomnieć), odpowiednio brutalnie, dynamicznie i zaskakująco czytelnie (nie tylko ze względu na proste struktury). Panowie zdecydowanie wiedzą, jak taka muzyka powinna zabrzmieć, toteż i jakość dźwięku nie odrzuca od głośników. Pewną atrakcją w przypadku tego zespołu jest fakt, że Bolesno Grinje zadbali o możliwie wyraźne wokale. W grindzie taki zabieg mija się zwykle z celem, ale tu ma (?) uzasadnienie, bo Chorwaci śpiewają przede wszystkim po swojemu. Dzięki temu jest od biedy oryginalnie, wesoło („Svinjojeb”, „Mamuti Iz Proslosti”…) i poniekąd egzotycznie – coś jak u Brujerii. Miła to odmiana po 4981 grindersach, którzy preferują pozbawiony sensu nieskoordynowany bełkot. Nie będę się silił na wielką rekomendację – 25 minut Grinje!Grinje!Grinje! wypada spoko. I tyle.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.bolesnogrinje.org

podobne płyty:

Udostępnij:

5 maja 2012

Immortal – At The Heart Of Winter [1999]

Immortal - At The Heart Of Winter recenzja reviewPamiętam, że następca wyśmienitego „Blizzard Beasts” początkowo wywołał u mnie pewne przerażenie. Było to oczywiście związane z liczbą utworów – jest ich tylko sześć; na poprzedniku było o trzy więcej a trwał mniej niż pół godziny, więc w tym przypadku mogło skończyć się nawet na epce. Tak się jednak nie stało, bo At The Heart Of Winter to aż 46 minut (sami przyznajcie, że to bardzo dużo jak na Immortal) klasowej, profesjonalnie podanej muzyki. Po prostu – na tej płycie Norwedzy wyraźnie zmienili koncepcję grania, skupiając się bardziej na ciekawszych aranżacjach niż podkręcaniu ekstremy. Poszczególne numery są zdecydowanie bardziej rozbudowane (poszły w kierunku „Mountains Of Might”), mniej brutalne, dużo w nich zmian tempa i nastroju, znacznie więcej techniki (bez znaczenia, studyjnej czy spod palców) i urozmaiceń. Dołożyć do tego należy dość istotną kwestię – zespół… zwolnił. Krążek jest utrzymany w średnio-szybkich tempach, co pozwoliło na częstsze korzystanie z „mistycznych” (przyprawionych klawiszami) pasaży. Rzecz jasna, nie zrezygnowano zupełnie z blastów, ale nie mają już one charakteru chaotycznego wyziewu. W partiach Horgha wszystko jest bardziej dopracowane, dokładniejsze i bez wątpienia takie bębnienie może się podobać. Inne zmiany w stosunku do poprzednika to zwiększenie znaczenia melodii. Dokładnie, dzięki temu At The Heart Of Winter jawi się jako album wyjątkowo łatwo przyswajalny i przyjemny – chwytliwości niektórych fragmentów po prostu nie można zakwestionować. Wada to czy zaleta w black metalu? Można się spierać, mnie w każdym razie te melodie pasują. Zresztą wystarczy posłuchać „Withstand The Fall Of Time”, „Where Dark And Light Don’t Differ” czy numeru tytułowego – toż to prawdziwe hicory, a przy tym muzyka na naprawdę wysokim poziomie. Godnym odnotowania jest również fakt że, płyta została nagrana w szwedzkim Abyss (producentem był Peter Tagtgren znany z Hypocrisy), więc i brzmienie jest inne niż wcześniej – dużo bardziej klarowne, cięższe, pozbawione starego syfu. Świetnie się sprawdza przy takiej bogatszej muzyce. Całość ma „to coś”, dzięki czemu powracamy do At The Heart Of Winter coraz częściej, z coraz większą przyjemnością. Warto mieć w swojej kolekcji. Choćby po to, żeby zobaczyć, czym się kończy noszenie źle dopasowanej pieluchy, hehe…


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 maja 2012

Vital Remains – Forever Underground [1997]

Vital Remains - Forever Underground recenzja reviewForever Underground do czasu wydania „Dechristianize” był bez wątpienia największym rodzynkiem w dyskografii Vital Remains, choć pewnie i dziś dla wielu fanów jest szczytowym osiągnięciem Amerykanów. Nie ma się czemu dziwić – wszak zawiera wszystko co najlepsze z „Into Cold Darkness”, będąc jednocześnie jego naturalnym rozwinięciem. Więcej tu klimatów typu „Immortal Crusade”, z tym że całość jest (uwaga! lecą banały…) znacznie brutalniejsza, szybsza, bardziej techniczna, rozbudowana, a ponadto okraszona znakomitymi solówkami. Ba! – nawet logo jest lepsze! Ma to oczywiście związek z bardzo istotnymi zmianami w składzie – z ludzi, którzy nagrywali debiut został tylko Tony Lazaro, a Joe Lewis przeszedł na pozycję wokalisty/basisty (choć basu na ten album i tak nie nagrał). Wiadomo – we dwóch wiele by nie zdziałali, więc do kapeli trafił piekielnie utalentowany człowiek-orkiestra, Dave Suzuki, który zarejestrował gary, gitarę solową i akustyczną. A tak – akustyczną! To na Forever Underground (a dokładnie w „I Am God”) pojawiła się nowalijka, która z miejsca stała się jednym z największych znaków firmowych Vitali – solówki na akustyku wplecione w konkretną death metalową siekę. Pomysł stosunkowo prosty, ale jak trafiony! Słuchając tych wspaniałości ma się pełne gacie i dolną szczękę na podłodze. Nie umniejsza to jednak w niczym pozostałej zawartości albumu, bo powodów do zachwytu jest tu znacznie więcej. Równie dobrze prezentuje się wokalno-liryczna strona płyty. Szczególnie ciekawy jest tekst utworu tytułowego, który można traktować jak swego rodzaju manifest ideowy czy deklarację programową – „I am forever underground” w ustach Joe Lewisa brzmi cholernie szczerze. Utworów na płycie mamy tylko sześć (w tym krótkie interludium „Farewell To The Messiah”), co daje niewiele ponad 42 minuty, i — tak jak w przypadku „Into Cold Darkness” — niedosyt, szczególnie ze względu na wyraźne podwyższenie poziomu, jest ogromny. I to by była w zasadzie jedyna — choć bolesna — wada płyty, bo do brzmienia (czyste i odpowiednio ciężkie), czy oprawy graficznej (bez cudów ale estetyczna) nie widzę sensu się dopieprzać. Trudno się od tego materiału oderwać, zapewniam! Stąd też bez namysłu stawiam poniższą ocenę. Jeśli ktoś dotąd nie słyszał „Dechristianize”, to spokojnie może dodać jeszcze punkt – na pewno nikt się o to nie obrazi.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vital.remains.official/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 kwietnia 2012

Neuropathia – Graveyard Cowboys [2003]

Neuropathia - Graveyard Cowboys recenzja reviewZanim Dead Infection na dobre powrócili do grona żywych za sprawą opisywanego już „Brain Corrosion”, inni białostoccy (dość)długodystansowcy dorobili się pierwszego upragnionego — tak przez siebie, jak i fanów — długograja. I to nie byle jakiego, bo Graveyard Cowboys już na starcie deklasuje wiele znacznie bardziej znanych i lubianych światowych załóg. Panowie z Neuropathii, jako muzykanty otrzaskane, doskonale wiedzą, jak efektywnie obsługiwać swoje instrumenty (hmmm…), co przy klasycznym podejściu do wykonywanego gatunku zaowocowało bardzo przyjemną płytką, której — choć jej soniczna treść polega niemal wyłącznie na maksymalnym dokurwianiu — słucha się wyjątkowo lekko i bez jakichkolwiek oporów. Pełen profesjonalizm – tak jeśli chodzi o granie, jak i jego oprawę (Hertz). Tempa większości numerów są więcej niż zadowalające (czyli szybkie), na ładunek brutalności narzekać nie można, aranżacje urozmaicone, feeling raczej lajtowy, a do tego pogięte poczucie humoru i odrobina melodii w soczystych riffach. Wszystko to przekłada się na pokaźny zestaw wpadających w ucho piosenek, pośród których szczególnie jasno świeci wybijający się innością kawałek tytułowy – w nim to sobowtóry Kabaretu OTTO zamieniają się w grindowych rockersów i bujają na amerykańską modłę. Na dokładkę mamy jeszcze garść coverów, wśród których są numery Agathocles, Carcass czy wywołanych na początku Dead Infection. Brakuje tylko „Zasmażki”. Czołówka grindu w tym kraju!


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/neuropathia.real

podobne płyty:

Udostępnij:

26 kwietnia 2012

Devoid Of Grace – Psychotic Journey [2010]

Devoid Of Grace - Psychotic Journey recenzja okładka review coverTo co, że nie ze Szwecji, skoro łupią jakby się wychowali w jakiejś mieścinie w pół drogi między Sztokholmem a Göteborgiem. Jeśli myślicie, że to kolejny przedstawiciel dość melodyjnego death metalu z thrash’owymi wpływami, to… macie, kurna, rację. Żeby być bardziej na czasie, Rosjanie do solidnego metalowego trzonu dokleili trochę elektronicznych popierdywań. Na szczęście te, za przeproszeniem, ozdobniki nie odgrywają żadnej istotnej roli w muzyce zespołu, więc pozwalają się łatwo zignorować. Ignorować natomiast nie można całej reszty, bo materiał Devoid Of Grace stworzyli więcej niż dobry – sensownie wyważony, zawodowo zagrany i zdecydowanie bardziej agresywny niż słodki i mdlący, choć kompletnie nieoryginalny. Chłopaki wbrew tendencjom zbytnio nie kombinują, nie ma się co doszukiwać w tych dźwiękach wydumanej filozofii, po prostu – lepią do kupy udane riffy, energetycznie pracującą sekcję z ponadprzeciętnie aktywnym basem, mocny gardłowy wokal, niezłe solówki i… tyle. Całość opatrzyli niemal idealnie dopasowanym do tej muzyki brzmieniem i zamknęli w nie pozwalających na zanudzenie 35 minutach. Szału oczywiście nie ma, ale słucha się tego fajnie. Ponadto cieszy mnie brak, tak nagminnie stosowanych w tym gatunku, elementów zmiękczających – na Psychotic Journey nie uświadczycie ballad, pedalskich przyśpiewek, dyskotekowych rytmów czy radosnych odpustowych melodyjek. Wobec powyższego, jest szansa, że uprawiane przez Rosjan granie spasuje przede wszystkim miłośnikom The Crown, The Haunted czy, już nie „the”, Diabolical. Dla fanek Arch Enemy może być zbyt ostro.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.devoidofgrace.ru
Udostępnij:

23 kwietnia 2012

Cannibal Corpse – Torture [2012]

Cannibal Corpse - Torture recenzja reviewJestem w lekkim szoku i sam się sobie dziwię, jakie wrażenie zrobiła na mnie nowa płyta tych, zdawać by się mogło, rutyniarzy. Gdy podobni stażem koledzy po fachu zaliczają mniejsze, większe lub kolosalne (Morbidzi, mać!) wpadki, Cannibale nagrywają właśnie jeden z lepszych krążków w swojej przebogatej karierze. Jest to o tyle zastanawiające, że od poprzedniego rewelacyjnego dupnięcia w postaci „Kill” nie upłynęło wcale dużo czasu, a oni tak po prostu spłodzili kolejnego… killera. Żeby było jeszcze ciekawiej, Torture nie zawiera absolutnie niczego, czego byśmy wcześniej w twórczości Amerykanów nie słyszeli przynajmniej kilkadziesiąt razy. Ba! Materiał jest niczym innym, a super przekrojową zbieraniną przeróżnych charakterystycznych (w części nawet i oklepanych) patentów, z których zespół korzystał od debiutu po „Evisceration Plague”. I jest to, możecie mi wierzyć, zbieranina w swej niezaprzeczalnej wtórności wyborna, taki „the best of”, ale z premierowymi kawałkami. Średnio obeznany entuzjasta zespołu znajdzie tu wszystko, co lubi – począwszy od klasycznej rytmiki znanej z pierwszych płyt (tej typowej także dla Deicide), przez wybornie ociężałe, zalatujące „Gallery Of Suicide” walce, po super techniczne wygibasy, w których gustują przynajmniej od „Tomb Of The Mutilated”. Torture oferuje ponadto niemożliwie oklepane infantylne teksty, podane z różnym feelingiem wyjątkowo udane solówki (te z „Scourge Of Iron” i „Followed Home Then Killed” to czysta masakra!) oraz bardzo nasycone, gęste od zakrzepłej krwi brzmienie (tym razem wspomogli się dobrze sobie znanym Sonic Ranch na spółkę z Mana Recording Erika Rutana). Do wyczerpania repertuaru znaków firmowych grupy brakuje jedynie nieco głupszej okładki oraz gościnnego udziału Barnesa, ale akurat on jest tu najmniej potrzebny, bo obecna ekipa poradziła sobie na medal – wszak nie bez powodu piszę o Torture jako jednej z ich najlepszych płyt. Nie bez znaczenia jest fakt, że pomimo braku jakichkolwiek nowości świeżość tego albumu, energia zawarta w dźwiękach co najmniej zaskakują, a choćby poziom brutalności stawia go w czołówce najbardziej ekstremalnych osiągnięć Kanibali. W związku z tym, co już napisałem, Torture wydaje się być idealnym rozwiązaniem dla tych, którzy zawsze chcieli zacząć przygodę z Cannibal Corpse — ale nie bardzo wiedzieli, od której strony się za nich zabrać — a jednocześnie swoistym testem wytrzymałości – jeśli ten album komuś nie spasuje, to pozostałe może sobie bez żalu darować. Mnie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko schylić głowę w geście szacunku – zachować taki poziom przy okazji dwunastej płyty to nie lada wyczyn!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 kwietnia 2012

Disgorge – Gore Blessed To The Worms [2006]

Disgorge - Gore Blessed To The Worms recenzja reviewGore Blessed To The Worms jest kolejnym ordynarnym jebnięciem pogłębiającym przepaść między Disgorge a typowymi zespołami poruszającymi się w podobnych krwistych klimatach. Różnica klas to mało powiedziane. Lata mijają, a Meksykanie nadal mogą czuć się niezagrożeni na tym grząskim od jelit poletku. Każdy, kto obawiał się drastycznych zmian kursu po odejściu Antimo, już po trzech sekundach (bo wtedy wchodzi wokal) „I Watch Myself Rot” będzie spokojny o kondycję kapeli i na luzie wysłucha całości. Korekty w muzyce – owszem, są, ale nie ma to nic wspólnego z wymiękaniem ani unowocześnianiem oblicza. Przede wszystkim zespół, już jako kwartet (dorobili się drugiego gitarniaka – wagowo mamy jednak constans, hehe), powrócił do czystej bezwzględności i trepanujących czaszkę aranżacyjnych zawijasów znanych z „Forensick”. Trzeba się zatem przygotować na notoryczne zmiany tempa, kotłowaninę wszelakich posranych riffów i jeden wielki chaotyczny bulgot. Ta gore’owa kaźń trwa ledwie pół godziny, ale zapewniam, że to w zupełności wystarcza, by pozbawić zmysłów przeciętnego miłośnika goteborskich melodyjek, metal-core’owego modnisia, czy power metalowego herosa na wykastrowanym smoku. Religijny black metalowiec nawet tego krążka nie włączy (nie mówiąc o kupowaniu), bo to by było zbyt niemizantropijne. Wykańczaniu takich pokrak sprzyja to, że Gore Blessed To The Worms w przeciwieństwie do „Forensick”… brzmi. Dźwięk stoi na całkiem niezłym poziomie, choć np. do werbla mam dużo zastrzeżeń i kosztowało mnie trochę dobrej woli, żeby się do niego przyzwyczaić. Przyzwyczaić, nie przekonać – przy pierwszych przesłuchaniach niewiele brakowało, by ten element pogrążył płytę. Kolejna zmiana – wspaniała oldskulowa przebojowość „Necrholocaust” odeszła niestety w zapomnienie, więc czwarty krążek zespołu nie ma w sobie tyle chwytliwości, a już na pewno nie takiej bezpośredniej. Tak na szybko w uszy wwiercają się jedynie „Chronic Corpora Infest” i „Cadaveres” – pozostałe kawałki wymagają już więcej uwagi. Ja wiem, że dla niektórych może to być zaskoczenie, ale granie takiego pokurwionego hałasu naprawdę wymaga pewnych umiejętności, żeby całość zabrzmiała brutalnie, nie zaś żałośnie. Muzycy Disgorge doskonale wiedzą, jak unikając tandetnych rozwiązań zrobić słuchaczowi z dupy jesień średniowiecza. I za to im chwała!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 kwietnia 2012

Yattering – Murder’s Concept [2000]

Yattering - Murder’s Concept recenzja okładka review coverDo Yattering podchodziłem jak do zawszonego jeża z grzybicą. Raz, że debiut kompletnie mi umknął w zalewie znacznie ciekawszych pozycji, a dwa, że Murder’s Concept był promowany w tak nachalny i niewyszukany sposób (znaczy, że bossowie intelektualnie dali z siebie wszystko), że nie mogło to zwiastować niczego dobrego. Gdy już jednak (z oporami) pozwoliłem sobie na bliższy kontakt z albumem, okazał się on dla mnie niemałym zaskoczeniem, bo — co tu dużo ukrywać — takiego formalnego zamieszania w muzyce dawno w Polsce nikt nie robił. Panujące na płycie zagęszczenie partii wszystkich instrumentów (technicznie nieosiągalne dla innych bandów) robi naprawdę pozytywne wrażenie, bo — wbrew pozornemu chaosowi, który panuje od pierwszych chwil — kompozycje są zwarte i dobrze przemyślane. Miłośnicy mieszania ekstremy i muzycznego popieprzeństwa w typie Morbid Angel, Gorguts, Cryptopsy, Immolation czy Brutal Truth z pewnością znajdą tu sporo dla siebie. W poszczególne kawałki wstrzyknięto dużo interesująco pozawijanych riffów, zalatujących psycholską progresją solówek oraz dość pojebanych w swej dzikości wokaliz (brawa dla Śvierszcza). Największe słowa uznania należą się jednak Ząbkowi za tyle inteligentne co intensywne masakrowanie zestawu – perkusyjnych miotaczy w Polsce było wielu, ale tak zakręconych rytmów w takich tempach nie nawalał chyba nikt przed nim. Masakra na całego, ale niestety nie bez minusów. Wysiłki zespołu nie raz i nie dwa niweczy przesadnie niskie brzmienie i kiepska produkcja. Słabe studio to jedno, swoje dołożyli też realizatorzy, którzy zupełnie nie poradzili sobie z tak zaawansowaną muzyką – to, co wystarczało na Vadera i kapelki demówkowe, przy zespole potrafiącym grać okazało się niewystarczające. Dzięki ich profesjonalizmowi pyta, która powinna miażdżyć, dudni, trzeszczy i buczy. Czy to przeszkadza w odbiorze Murder’s Concept? Odpowiedzcie sobie sami… Druga rzecz, która mi nie robi, to zbyt duża ilość dodatków (szczególnie w końcówce), które z normalnym graniem nie mają nic wspólnego. Krążek teoretycznie trwa 42 minuty, jednak to zasługa rozmaitych przerywników i wyciszeń (jakiś ambient czy cuś), bo obdarty z nich miałby pewnie niewiele ponad pół godziny. Domyślam się, że chodziło o danie słuchaczowi czasu na odetchnięcie między kolejnymi wałkami. Zupełnie niepotrzebnie! Taki materiał powinien jebać od początku do końca, bez żadnej litości dla niezaprawionych w death’owych bojach.


ocena: 8/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

14 kwietnia 2012

Obituary – The End Complete [1992]

Obituary - The End Complete recenzja reviewThe End Complete to trzecia już klasyczna pozycja w przegniłej dyskografii Obituary. Ale czy najlepsza? Zasadniczo jest to kwestia dość problematyczna, bowiem choć niczego nowego tu raczej nie uświadczymy, był to album świetnie przyjęty przez krytykę, odniósł też olbrzymi sukces komercyjny (grubo ponad 250 000 egzemplarzy sprzedanych na całym świecie jak na death metal to jednak coś!). Nie jest to płyta zła, nie jest też średnia – to porządny brutalny metalowy krążek, ale gdy wcześniej nagrywa się tak ważne dla gatunku i świeże killery jak „Slowly We Rot” i „Cause Of Death”, to już zawsze ma się pod górkę. I to właśnie ta wielkość poprzedniczek, jak dla mnie, przyćmiewa The End Complete. Brakuje mi tu tego nieokiełznanego szaleństwa znanego z debiutu (który nota bene był zdecydowanie szybszy) oraz doskonałej gry Murphy’ego (gdyż Allen West postanowił powrócić do kapeli). Brzmienie również odbiega, od tego, jakim zachwycałem się na „dwójce” – nie jest już tak cholernie ciężkie (choć chłopaki akurat byli nim zachwyceni), inny jest też brud gitar i sound garów (szczególnie werbel). Mimo wszystko The End Complete plusów i tak ma sporo: jak zwykle wyśmienite wymioty Johna, dzikie solówki (którym bliżej do debiutu), kapitalna gra Donalda (znakomita praca centralek!), przez większość czasu walcowanie w średnich tempach i oczywiście kilka przejebanych zwolnień. – Muzyka bardzo typowa dla Nekrologu, która wejdzie tylko określonej liczbie słuchaczy nie zaznajomionych z poprzednimi dokonaniami zespołu, bo fanom przełknięcie tej dawki muzycznych nieczystości na pewno nie sprawi problemu. OK, płyta bardzo dobra, ale chyba aż zbyt równa — praktycznie nie można wybrać jakiegoś szczególnie wybijającego się wałka — i przez to trochę jednowymiarowa, co nie zmienia faktu, że to 36 minut solidnej death metalowej zgnilizny.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: