14 lipca 2011

Dysfunctional – John Stone Lives [2011]

Dysfunctional - John Stone Lives recenzja reviewNieźle, nieźle… Międzynarodowy sukces Gojira musiał podziałać na wyobraźnię młodych, pragnących się sprawdzić w ambitnym graniu francuskich kapel, bo ostatnimi czasy sporo się ich namnożyło. Do tego grona mogę bez przeszkód zaliczyć Dysfunctional, którzy może nie są najoryginalniejsi na świecie (ich sławnych rodaków wymieniłem nie bez powodu), ale ciężkie, a zarazem ciężkostrawne muzykowanie wychodzi im naprawdę dobrze. Mądrzejsi ode mnie zwykle mówią na takie granie post-thrash, czy jakoś tak. Mnie te wszystkie post-gatunki wyłącznie śmieszą, więc do opisu John Stone Lives posłużę się normalnymi, więcej mówiącymi etykietami – płytka to połączenie death, thrash i hard core z odrobiną elektronicznych dodatków. Z czymś takim mogą trafić w gusta fanów wspomnianej Gojiry, Meshuggah, Strapping Young Lad, ale i The Dillinger Escape Plan, bo ich wpływy są również wyczuwalne. Na pierwszy plan wysuwa się na intensywna praca sekcji – rwane rytmy, dużo zwolnień i motorycznego łomotu, nieźle obliczone pauzy – to wszystko sprawia, że Dysfunctional powinni dobrze wypadać na koncertach. Oczywiście o ile potrafią ogarnąć ten materiał. Nie, żebym miał coś do ich techniki, ale przy takiej muzyce łatwo zatracić czytelność. Jeśli wyjdziemy z — w sumie pozbawionego jakichkolwiek podstaw, ale co tam — założenia, że kierunek rozwoju grupy odkrywa się przed nami wraz z kolejnymi kawałkami, to sądząc po niemałej ilości zajebistych zagrywek pod koniec płyty, następna produkcja Francuzów może już namieszać, bo numery w stylu „Pristine Bowel” czy „Curves” są już w dojrzały sposób chwytliwe, a nie tylko pokomplikowane. Co więcej, podczas słuchania John Stone Lives ze zdziwieniem przyjąłem, że rozmaite elementy irytujące mnie u innych kapel, u Dysfunctional jestem w stanie bez bólu zaakceptować. Wskazałbym szczególnie na elektronikę, która — choć nie ma jej dużo — potrafi dodatkowo zakręcić utwory oraz fajnie podbić ich klimat. Za to z wokalami nie jest już tak wesoło. O ile duże ich zróżnicowanie zaliczam na plus, to z poziomem poszczególnych partii jest różnie – te agresywne są OK, jednak już część czystych wyraźnie przerosła odpowiedzialnego za nie wokalmena (który zajmuje się też samplami). No, ale od czego są ćwiczenia… albo zmiany w składzie, hehe. Na tą chwilę Dysfunctional jawi mi się jako dość perspektywiczna kapela, więc warto się z nimi zapoznać. Ot, choćby po to, żeby szpanować znajomością ich starych materiałów, jak już będą sławni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dysfunctionalband

podobne płyty:

Udostępnij:

11 lipca 2011

Origin – Entity [2011]

Origin - Entity recenzja okładka review coverPrawda jest taka, bo na sieci różne opinie można znaleźć, że Entity jest krążkiem słabszym od „Antithesis”. Wynika to pewnie z kilku rzeczy, między innymi — najbardziej pod słońcem oczywistego — osłuchania się takiej muzyki. Poza tym brakuje, co tak strasznie zapunktowało na „Antithesis”, pełnokrwistego hiciora, kawałka, którego można by słuchać na okrągło; dowodem na to, że nie ma przeboju, jest brak klipu. Proste, czyż nie? Nie jest też prawdą — o czym także dowiedziałem się z przeróżnych komentów — że Entity tak bardzo różni się od poprzednika. No bez jaj! Różni się, to jasne, w końcu nie zagrali drugi raz tego samego, zmiany mają jednak charakter raczej ewolucyjny niż rewolucyjny. Że tak sobie ulżę werbalnie: to wciąż ten sam skurwysyńsko szybki i brutalny Origin. A czegóż się spodziewali wszelacy niedzielni komentatorzy? Vadera?!? To, co się zmieniło, to w głównej mierze — że tak powiem niepoprawnie politycznie — czystość gatunkowa. Zdarza się chłopakom, i to dość często, przy okazji wykręcania kolejnych połamańców zahaczyć o stylistykę od blackowej po hard-core’ową. I akurat ta otwartość wyszła ekipie na dobrze, bo nowe klimaty odświeżyły nieco już przeżutą muzykę. Nowe klimaty zaowocowały także kilkoma ciekawymi zagrywkami, które — jakoś tak się złożyło — tłumnie obsiadły „Consequence of Solution”. Ubiegając trochę plan powiem, że to bodaj najlepszy numer na tym, nie najdłuższym, albumie. Próbuję jeszcze wydumać, co się zmieniło, ale wychodzi mi na to, że innych, większych zmian brak. Wypada mi za to wspomnieć, że kilka patentów słyszałem już po różnych kapelach i tylko przez wrodzoną wysoką kulturę osobistą nie powiem jakich;]. Możecie jednak spać spokojnie, bo żadnych głupstw chłopaki nie zrobili, wręcz przeciwnie – dodali muzyce kilka nieoczywistych szlifów, które raczej podniosły jej wartość. Czyli, w ostatecznym rozrachunku wychodzi na to, o czym już napisałem, że Entity to odmalowany, stary i dobry Origin. Wchodzi to to bez popitki, to, co wyblakło – odświeżono, a nowości tylko poprawiły recepcję. Niewiele w sumie zabrakło, by Entity dogonił poprzednika, a tak zaledwie ósemka.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2011

Hour Of Penance – Paradogma [2010]

Hour Of Penance - Paradogma recenzja reviewKompletnie się nie orientuję, jakie Hour Of Penance ma branie w Polsce – może i są tutaj bogami (czego reakcja publiki podczas koncertów raczej nie potwierdziła), ale na wszelki wypadek skrobnę o nich dobre słowo, bo szkoda by było, żeby taaaka płyta przeszła u nas bez echa. Włosi wycinają podparty bardzo solidną techniką przykładnie antychrześcijański bardzo brutalny death metal w typie i z wpływami Nile i Hate Eternal oraz — w mniejszym stopniu — Morbid Angel i Cannibal Corpse. Muzyka tych czterech panów od początku robi cholernie dobre wrażenie, bo korzystają z co lepszych patentów wymienionych zespołów i miksują je w ciekawy, niepozostawiający wątpliwości, że przy tym myślą, sposób – daje to morderczą jazdę z dominującym tempem klechy uciekającego przed urzędem skarbowym, prokuraturą i policją, ale także ze szczyptą klimatu i paroma chwytliwymi patentami. "Paradogma" może się okazać smakowitym kąskiem szczególnie dla tych, których — tak jak mnie — ekipa Sandersa od trzech płyt niespecjalnie rusza (tudzież nudzi), bo Hour Of Penance napierają z taką werwą i zaangażowaniem, o jakim Amerykanie (i Grek) mogą obecnie jedynie pomarzyć. Swoją drogą także entuzjaści ostatnich wylewów Nilu powinni się z tym krążkiem zapoznać, żeby uzmysłowić sobie, jak bardzo mydli im się oczy i uszy. Dobrze widzicie, Hour Of Penance od obecnej czołówki gatunku odróżnia tylko zaplecze promocyjne, bo Uniqe Leader zdecydowanie nie stać na to, żeby każdego mieszkańca tej shithole planety uświadamiać o wręcz namacalnej zajebistości tego zespołu. Jako się rzekło, bluźnierczy (słitaśna okładka plus fajne teksty) kwartet napiera naprawdę okrutnie, ale jest w tej muzyce dość przestrzeni, melodii i feelingu, żeby do płytki chciało się często wracać, choćby 'play' trzeba było już wciskać dymiącym kikutem. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Włosi wiedzą, jaka jest różnica pomiędzy zamęczeniem a zanudzeniem słuchacza, więc ograniczyli czas trwania krążka do niecałych 40 minut, co jest miłą odmianą po godzinnych torturach w wykonaniu Nile. Z powyższego tekstu jasno wynika, że oryginalności w muzyce Hour Of Penance nie ma za grosz, ale przynajmniej jej poziom jest tak wysoki, jak mniemanie menedżmentu Vadera o swoich pupilach. Czyżby uczeń przerósł mistrza? Czemu nie, mnie to nawet pasuje.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 lipca 2011

Elend – Les Ténèbres du Dehors [1996]

Elend - Les Ténèbres du Dehors recenzja okładka review coverLes Ténèbres du Dehors to druga część lucyferiańskiej trylogii autorstwa Francuzów z Elend. Dwa lata upłynęły od wydania części pierwszej, a zarazem debiutanckiego albumu zespołu, a ekipa jak nie znała angielskiego, tak go nie zna nadal. To, że śpiewają po angielsku, nie znaczy oczywiście, że śpiewać po angielsku umieją. Że śpiewać w ogóle umieją – prym wiodą tu faceci, których wokalizy potrafią niekiedy wywołać uśmiech politowania na obliczu. Tym śmieszniejsze jest więc, że lgną do tego angielskiego, jak diabły do smoły. Ma to oczywiście swój urok, więcej nawet – dzięki temu pokracznemu angielskiemu całość zyskuje na arystokratyczności i dystynkcji. Ale tak to chyba jest, kiedy za angielski zabierają się żabojady i doprawiają go swoim akcentem i piekielnym „rh”. Żarty jednak na bok, bo Les Ténèbres du Dehors to coś więcej niż radosna angielszczyzna, to przede wszystkim kawał porządnego, neoklasycznego ambientu, który jest dodatkowo ubogacony (że tak sobie zapożyczę amboniaste powiedzonko) poważną, niewyświechtaną liryką. Mogłem już o tym pisać, ale nie zaszkodzi powtórzyć – mimo całej swojej lucyferycznej ambientowatości, nie jest Elend kapelą dla różnej maści mew i fanów zabawy w zjadanie kotów pod nieobecność rodziców. Co to, to nie – Elend jest kapelą dojrzałą, świadomą własnej dojrzałości i gotową podjąć niełatwy temat. A jeśli już się na coś zdecyduje, to efekt jest fantastyczny. Les Ténèbres du Dehors łatwy nie jest, jest ciężki i niejednokrotnie dołujący, ale emocje towarzyszące lekturze albumu wynagradzają po stokroć czas nań poświęcony i chwile zwątpienia. Tym bardziej, że po dwóch latach przygotowanie kompozycyjne i warsztatowe stoi na znacznie wyższym poziomie i większości mankamentów udało się powiedzieć „au revoir”. Całość jest spójniejsza, lepiej przemyślana i zaaranżowana. Produkcja lekko odstaje, ale śmiem twierdzić, że jest to działanie zamierzone – w końcu historia jest rodem z piekła, a tam są tylko Kasprzaki. Podsumowując należy stwierdzić, że Elend nagrał płytę poważną, zmuszającą do skupienia i wymagającą. Jest to jednak taki rodzaj wymuszenia, które nie tyle nie męczy, lecz wręcz zachęca do skosztowania zawartej na Les Ténèbres du Dehors muzyki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.elend-music.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 lipca 2011

Hate Eternal – Fury & Flames [2008]

Hate Eternal - Fury & Flames recenzja okładka review coverDokładnie takiej płyty oczekiwałem od Hate Eternal zaraz po „King Of All Kings” – muzycznego dokręcania śruby i wciskania pedału gazu jeszcze głębiej w podłogę. Na tamtym albumie dotarli do ściany, tym – ścianę przesunęli. Fury & Flames doskonale wpisuje się w to, jak ja postrzegam ewolucję muzyki tego zespołu: szybciej, brutalniej, intensywniej, bardziej technicznie i lepiej brzmieniowo, a wszystko zamknięte w klasycznej formule death metalu z Ameryki. Jeśli ktoś tak pojmuje rozwój death’owej kapeli, to na pewno nie będzie zawiedziony zawartością krążka. Nad taką muzyką nie ma się sensu specjalnie rozwodzić, bo to zajebichnie czysty napierdol, w którym utrzymują się głównie zabójcze tempa, a stopień zakręcenia niektórych partii powoduje u słuchacza rękozwis – całość ogłusza, zdezorientuje i wyczerpuje. Brutalną treść albumu urozmaicają aż trzy melodyjne solówki (w „Para Bellum”, „Tombeau (Le Tombeau De La Fureur Et Des Flames)”, „Bringer Of Storms” – do tego ostatniego, najlepszego, trzaśnięto teledysk) oraz garść szybko wpadających w ucho riffów – tyle w zupełności wystarcza, żeby nie zdechnąć od nadmiaru blastów. Warto skrobnąć kilka słów o składzie, który podpisał sie pod tym czterdziestominutowym dziełem. Rutan jaki jest, wszyscy wiemy – swoją klasę jako muzyk i producent potwierdzał już nie raz i Fury & Flames nie jest żadnym wyjątkiem od reguły. Znakomicie spisał się też inny deathmetalowy wyjadacz – Alex Webster zagrał zupełnie inaczej (a już na pewno znacznie szybciej) niż w Kanibalach, a jego bas cały czas przebija się przez gitarową orgię. Wzięty znikąd Jade Simonetto nie jest wprawdzie takim mistrzem jak jego poprzednik (Derek Roddy), ale jedno mu trzeba przyznać – chłopaczyna jest, kurwa!, szybki, a przy tym potrafi udanie zagospodarować podrzucane mu riffy. Shaune Kelley nie miał jakiegoś wielkiego wpływu na kształt muzyki (jakkolwiek maczał paluchy w dwóch kawałkach), jednak już za same solówki należy mu się pochwała. Tyle. Fury & Flames to dla mnie najlepsza płyta Hate Eternal – jest konsekwentnym rozwinięciem poprzednich i zawiera wszystko to, czego przynajmniej ja od nich oczekuję. Jednocześnie materiał jest niezwykle łatwy w odbiorze, a to dużo, jak na ścianę dźwięku.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hateeternal.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

29 czerwca 2011

Autopsy – Macabre Eternal [2011]

Autopsy - Macabre Eternal recenzja reviewPowrót Autopsy nabrał kształtów wraz z ciepło przyjętą zeszłoroczną epką. Teraz przyszła kolej na przywalenie pełnym albumem – albumem z monstrualnym materiałem, potwierdzającym, że poprzednie wydawnictwo nie było dziełem przypadku ani krasnali ogrodowych. Wprawdzie ten nagły szał na punkcie zespołu u wielu osobników mocno mi zalatuje chęcią podpięcia się pod jakiś wyimaginowany sentyment do czegoś, z czym się wcześniej nie miało kontaktu, ale trudno – pewnie w ciągu roku-dwóch te zachwyty zostaną zweryfikowane i przy zespole pozostanie garstka wiernych fanów. Póki co, Amerykanie mogą się przez chwilę pławić w dawno zasłużonej chwale. Sam album jest pięknym przykładem na to, jak odświeżyć nadgniłego trupa za pomocą nowoczesnej techniki studyjnej. Nad nagraniami z Macabre Eternal unosi się wyraźny smrodek przedpotopowych albumów Possessed, Venom oraz — już bardziej aktualnego — ostatniego Entombed – czyli oldskul pełną gębą, ale brzmią one jak najbardziej współcześnie: mocno, klarownie, profesjonalnie i w pełni naturalnie. W porównaniu ze starymi płytami różnica jest kolosalna, bo choć sama muzyka nie zmieniła się jakoś znacząco (choć na pewno więcej w niej techniki, precyzji i świadomości), to w takiej oprawie wypada znacznie brutalniej. Jedyne, czego mi trochę brakuje, to charakterystyczny dla pierwszych dwóch płyt wyeksponowany suchy bas. Poza tym Macabre Eternal zawiera w zasadzie wszystko, co fan tej siwiejącej ekipy chciałaby usłyszeć: ostre, wibrujące gitary, gwałtowne wyładowania solówek, bulgotliwy krzyk Chrisa, zasyfione zwolnienia, trochę formalnego chaosu i jedyny w swoim rodzaju necro-klimat. Pewnym zaskoczeniem jest spora melodyjność krążka – tak chwytliwie nie grali nigdy wcześniej. Marne to jednak pocieszenie dla poszukiwaczy sezonowych bożków, bo muzycy Autopsy zmajstrowali aż dwanaście piosenek zamykających się w 65 minutach. Taka ilość plugawego death metalu zmiażdży niejeden trendziarski łeb, ale już paru popaprańców będzie miało z tej okazji nielichą estetyczną ucztę. Mnie najbardziej spasowały kawałki Cutlera: „Dirty Gore Whore” (może być hit), „Seeds Of The Doomed” i przede wszystkim zajebiście rozbudowany „Sadistic Gratification” (ten klimat i genialne zakończenie!), choć i wytworom wyobraźni Reiferta — szczególnie „Born Undead” i tchnącym optymizmem „Always About To Die” — nie mogę nic zarzucić, bo wszystkie utrzymane są na odpowiednio wysokim poziomie. Z Macabre Eternal jest jak z zardzewiałym gwoździem – robi nagłe kuku, a wychodząc zostawia zabrudzoną ranę. Nic, tylko czekać, aż zebrana w niej ropa zaleje świat…


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Autopsy-Official-162194133792668/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 czerwca 2011

My Dying Bride – Evinta [2011]

My Dying Bride - Evinta recenzja okładka review coverJubileuszowe wydawnictwa My Dying Bride zawsze się wyróżniają i zawierają coś zaskakującego, więc nie zaskakuje (sic!) fakt, że tak też jest w przypadku Evinta. Dwupłytowy (gdyby nie opieszałość dystrybutora, pisałbym teraz o wersji składającej się z trzech krążków) cd-book to prawie 90 minut muzyki odwołującej się w poszczególnych utworach do różnych etapów z bogatej historii zespołu. Nie jest to jednak żadna kompilacja (tego nawet najwierniejsi fani mogliby im nie wybaczyć), ani też hiciorski medley, którego spodziewałem się po pierwszych wzmiankach na temat koncepcji tego albumu. Na Evinta składa się dosłownie kilka motywów zaczerpniętych choćby z „Turn Loose The Swans”, „The Angel And The Dark River”, „Like Gods Of The Sun”, „The Light At The End Of The World” czy „Songs Of Darkness, Words Of Light”. I są to wyłącznie najspokojniejsze fragmenty z tych płyt. Podano je oczywiście w nieco zmienionych aranżacjach oraz „obudowano” tak, że trwają po kilka-kilkanaście minut, ale każdy średnio zorientowany fan szybko się w tym połapie. Muzyka doskonale komponuje się z grafiką, w jaką została zapakowana – jest prosta, ascetyczna, minimalistyczna, stonowana, niezwykle klimatyczna… Toteż materiał jest bliższy ambientowi i muzyce poważnej niż jakiejkolwiek odmianie rocka. Dźwięki płynące z albumu są ciche i nieco leniwe – mają zdecydowanie charakter kontemplacyjno-relaksacyjny aniżeli rozrywkowy. Utwory sączą się jeden po drugim, nic się właściwie nie dzieje, a mimo to trudno uznać Evinta za materiał nudny. Nie wiem, jak to zrobili, ale udało im się utrzymać moją uwagę przy użyciu najprostszych patentów. Pewnym urozmaiceniem, a zarazem dodatkową atrakcją są z pewnością motywy przypominające swą dramaturgią twórczość Preisnera – docenią je na pewno miłośnicy „Podwójnego życia Weroniki”, bo to pierwsze skojarzenie po ich usłyszeniu. Żeby nie było, że nie ostrzegałem – na płytach nie znajdziecie ani jednej przesterowanej nuty, czy momentu, który można by podciągnąć pod „mocne uderzenie” – są tu tylko czyste wokale (w tym kobiecy), pianino, skrzypce, wiolonczela, klawisze oraz kilka uderzeń perkusji. Tylko tyle, a w zupełności wystarcza. Jako odpoczynek po Autopsy czy Origin Evinta sprawdza się wyśmienicie, ale miejcie świadomość, że pobrykać przy tej muzyce się nie da.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2011

Morbid Angel – Illud Divinum Insanus [2011]

Morbid Angel - Illud Divinum Insanus recenzja okładka review coverJak na, rzekomo, największy zespół gatunku, Chorobliwe Aniołki przez ostatnie… hmm… 15 lat jakoś nie dawały dowodów na potwierdzenie tego górnolotnego hasła. Ba! Tak się składa, że ostatni naprawdę dobry materiał Morbidów to „Behind The Shadows Lie Madness”. Problem polega jednak na tym, że nie oni się pod nim podpisali oraz — co bardziej dobijające, choć z pewnością nie zaskakujące — że sytuacja po wydaniu Illud Divinum Insanus wcale się nie zmieniła. Amerykanie i osamotniony Norweg, po zdecydowanie zbyt wielu latach, znaleźli gdzieś pomiędzy wspominkowymi trasami trochę wolnego czasu i wymędzili nowy materiał – rozczarowujący materiał, mówiąc baaardzo oględnie. Gdyby wybrać z tego poronionego krążka cztery najlepsze utwory (czyli jakieś 80% normalnych), mielibyśmy do czynienia z zupełnie niezłą dwudziestominutową (sic! kurwa! sic!) epką – zwartą, nieoryginalną i niewprowadzającą niczego nowego do dorobku kapeli, ale mimo to fajną, bo zawierającą to, co od dawna doskonale znamy. Niestety, Aniołkom coś siadło na łepetyny (w żargonie medycznym mówi się w takiej sytuacji, że ich do cna popierdoliło na obie półkule), bo na swoim ósmym albumie postanowili poszerzyć death metalowe horyzonty o trochę rocka i elementy „muzyki” drętwo-industrialnej. Dobrze widzicie, choć brzmi to głupio i absurdalnie jak przedwyborcza delirka Jarosława K. i jego otłuszczonych przydupasów – Morbid Angel wzięło na stare lata na syntetyczne pitolenie, do którego metal jest tylko dodatkiem! W paru — czyli zbyt wielu — kawałkach grają, jakby ich największym marzeniem było teraz konkurowanie z Rammstein, Pain i Mortiisem oraz podbijanie dyskotek w Zapizdowiu Małym. Co więcej, sądząc po bzdurach zawartych w tekstach, ta droga nawet im pasuje. Skąd takie pomysły?! Czemu to miało służyć?! To tak ma wyglądać przewartościowanie gatunku? Sorki, ale taaakie przejawy „wolności artystycznej” (której ponoć od wieków hołdują) mogą sobie z powodzeniem w dupy wsadzić, a nie upychać na płytę, która jest, bądź co bądź, skierowana do fanów death metalu. Oby wyniki sprzedaży szybko przywróciły ich do mentalnego pionu, bo inaczej ludzie ich zlinczują za taki syf. Z kolei te normalne, death’owe kawałki dla nikogo nie będą zaskoczeniem, bo każdy z nich można bez problemu podciągnąć pod „Formulas Fatal To The Flesh” („Nevermore”), „Covenant" („Existo Vulgoré”), „Domination” („Blades For Baal”) czy „Gateways To Annihilation” („Beauty Meets Beast”) – brzmią znajomo, powtarzają sprawdzone patenty i zawierają trochę niedoróbek, jednak można ich posłuchać bez odruchu wymiotnego. Ot takie przyzwoite, dobrze brzmiące granie: w miarę szybkie (choć nie ekstremalnie), niezbyt ciężkie (przez grzeczność nie porównam tego do ostatniego Pestilence), z ładnymi solówkami (których ogólnie jest stanowczo za mało), niezłymi wokalami i znośnym ładunkiem brutalności. Prawdopodobnie te utwory są nawet lepsze, niż się wydaje i tylko syfiastość pozostałych psuje ich odbiór. Ale, ale – od zespołu tego formatu należy wymagać zdecydowanie więcej. Widzę tylko jeden pożytek z wydania tej płyty: można dzięki niej docenić nie najwyższych przecież lotów „Heretic”. Po tym odwlekanym w nieskończoność „wielkim” powrocie spodziewałem się przede wszystkim odcinania kuponów od starych dokonań (nota bene tym właśnie są te najnormalniejsze numery) i siłą rzeczy byłem przygotowany na każdą słabiznę, jednak zawartość Illud Divinum Insanus i tak dość mocno mną wstrząsnęła Teraz już wiem, czemu do mega wypasionej edycji z ołtarzem dodano kadzidełko zamiast noża…


ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 czerwca 2011

Burial – Relinquished Souls [1993]

Burial - Relinquished Souls recenzja okładka review coverW muzyce niezwykle istotne jest, żeby odważnie iść do przodu, poszukiwać nowych rozwiązań i zrywać z wcześniejszymi schematami. W końcu oryginalność to wysoko ceniona cnota. Przed państwem zespół, którego zajebistość wynika z jej absolutnego braku! Holendrzy zawarli na swym mocarnym debiucie kwintesencję wspaniałego, czystego, klasycznego death metalu prosto z Florydy. Wzorce, jakie Burial obrali przy komponowaniu i nagrywaniu materiału, są zaiste piękne, ale też bardziej niż oczywiste: Massacre, Death (tylko „Leprosy” i „Spiritual Healing”) i Obituary (ze „Slowly We Rot”). Bardziej upraszczając tą wyliczankę, można skonstatować, że nagrali po prostu wyborną kontynuację „From Beyond”. I to kontynuację, która jest lepsza od „Inhuman Condition” oraz bije na głowę niesławną „Promise”. Kontynuację, za którą panowie Amerykańcy powinni dać się poćwiartować. Struktury kawałków, tempa, sposób riffowania, solówki, rytmika, wokal, zwolnienia, brzmienie – dosłownie wszystko ma swoje źródła w dokonaniach wymienionych protoplastów gatunku. Kolesie grają tak sprawnie, naturalnie i przekonywająco, że podczas słuchania człowiek czeka aż mu jakiś „Symbolic Immortality” czy „Born Dead” wyskoczy spomiędzy autorskich utworów Burial. Czy to przeszkadza, albo wywołuje niesmak? W żadnym wypadku, bo nie o zadziwienie świata tu chodzi. Relinquished Souls to płyta, na której granice między inspiracją, a zrzynką zupełnie się zacierają. Zresztą, niezależnie od wersji ta muzyka miażdży, wpada w ucho i pozwala się cieszyć zawartym w niej ładunkiem surowej brutalności. Zachwytom sprzyja brak uchybień natury kompozytorskiej, wykonawczej i realizatorskiej. Wszystko, każdy najmniejszy element jest na właściwym miejscu i prezentuje się tak, jak trzeba, by miłośnik death metalu starej daty mógł się zatopić bez pamięci w tych dziewięciu szorstkich jak przyjaźń Kwacha i Millera przebojach. Aż się wzruszyć można.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.burial.tk

podobne płyty:

Udostępnij:

17 czerwca 2011

Carcass – Symphonies Of Sickness [1989]

Carcass - Symphonies Of Sickness recenzja okładka review coverGrindowej biblii część druga. To dzieło Carcass wchodzi mi znacznie lepiej, bowiem band pod każdym względem (może oprócz okładki) wyraźnie poszedł do przodu. Brzmienie nadal wpisuje się w podziemną konwencję: jest niskie, brudne, chropowate, ale tym razem bez problemu można wyodrębnić wszystkie instrumenty. Taki dość przejrzysty dźwięk uzyskano dzięki współpracy z Colinem Richardsonem, który umiejętnie ociosał muzyczną materię, choć mógłby nagrać wszystko ciut głośniej. Taki produkcyjny awans bardzo się przydał, bo i kompozycje (sama ich liczba spadła z 22 do 10) stały się dużo ciekawsze, bardziej przemyślane, inteligentne; więcej zmian tempa, więcej różnorodnych, czytelnych riffów (niektóre są naprawdę zajebiste – „Embryonic Necropsy And Devourment”, „Slash Dementia”, „Exhume To Consume”…), więcej solówek, które nareszcie przypominają prawdziwe solówki, a nie zlepek przypadkowych sprzęgnięć. W każdym kawałku słychać, że ekipa Ścierwa podciągnęła się technicznie i starała się to sensownie zaprezentować. Szczególnie fajnie jest sobie posłuchać tego, co gra Ken Owen, gdyż perkusję nagrano dość dokładnie, więc w spokoju można podziwiać niemały, a wciąż będący w rozkwicie talent chłopaka. Lepsze są także wokale – właściwie bez problemu można wychwycić o czym chłopcy z Liverpoolu „śpiewają” (naturalnie z tekstami przed nosem!). Teksty… tu rozwój jest szczególnie dobrze widoczny – liryki stały się znacznie dłuższe, poważniejsze i jeszcze solidniej wyładowane skomplikowanymi sformułowaniami. Konkludując, w moim mniemaniu Symphonies Of Sickness jest znacznie lepszy od poprzednika, może i znacznie bardziej melodyjny — bo temu trudno zaprzeczyć — ale na pewno grindowy! Mnie to rajcuje. Dla wielbicieli necro-gore-czego-tam-tylko-kurwa-chcecie pozycja obowiązkowa!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: