Nie będzie żadnym kłamstwem stwierdzenie, że spędzam ostatnio nad tym albumem jakieś 80 procent czasu przeznaczonego na słuchanie muzyki. Dziennie siedzę z muzą na uszach coś około trzech godzin, uśredniając. Daje to więc prawie dwie i pół godziny przesiedziane nad Avalanche of Worms. I zapewniam – są to jedne z lepiej zmarnowanych godzin spędzonych z muzyką. Dawno, ale to dawno nie słyszałem tak zajebistego kawałka instrumentalnego grania. Mówię to z pełną odpowiedzialnością – jest to bodaj najlepszy instrumental jaki słyszałem w ogóle w całym swoim życiu, a słyszałem już niemało. Poza wszelkimi innymi cudownościami, album ten ma jedną, zasadniczą zaletę, przymiot prawdziwego geniuszu, coś, z czym spotykam się pierwszy raz w przypadku albumu instrumentalnego – totalność. Chodzi mi mianowicie o to, że akcenty na Avalanche of Worms są tak porozkładane, że brak wokali nie tyle nie jest odczuwalny, co ich najmniejsza obecność wysłałaby cały ten cacuszkowy majstersztyk w pizdu. Innymi słowy – wokale położyłyby ten album na łopatki. Dodanie jakichkolwiek śpiewów byłoby równie sensowne, co ozdobienie Ferrari spojlerem. Po jeden, wielki, kosmaty chuj! Jeśli miałbym wskazać jeden, jedyny album instrumentalny, którym z czystym sumieniem miałbym unausznić co to za gatunek „instrumental”, byłby to właśnie Avalanche of Worms. Jeszcze nigdy słuchanie instrumentala nie było tak wciągające i narkotyzujące. Co kilka dni próbuję się od niego oderwać, ale niczym nałogowiec, wracam szybciej niż odszedłem. Duet gitarzystów Levi/Werstler stworzył album, który mimo iż dedykowany właśnie temu instrumentowi (o czym poniżej), nie należy do albumów pokroju tych, nagranych przez Canvas Solaris bądź Electro Quarterstaff, czyli takich, które — nieco przerysowując — zmierzają do zamęczenia słuchacza wirtuozerią. Zdecydowanie bliżej Leviemu i Werstlerowi do Gordian Knot, choć L/W jest dużo bardziej strawny i — co równie ważne — żwawy, pełen pasji, zadziornych melodii i solidnego kopa. Tu nie ma czasu na smęty i ociąganie, tutaj ciągle coś się dzieje, permanentnie zmieniająca się muzyka nie pozwala się oderwać i zapomnieć o sobie. To prawdziwa przejażdżka kolejką górską, gdzie nigdy nie wiadomo, czy za kolejnym wzniesieniem jest tylko prosto w dół, czy może nim się dół osiągnie, kolejka zdąży wykręcić korkociąg, beczkę i potrójnego axla z podwójnym tulupem. Ogień z dupy, szanowni państwo. Na chwilkę wrócimy do gitar. Panowie Levi i Werstler znają się z kapelki Daath, za którą próbowałem się zabrać i co nieco przesłuchać i niestety poległem. Cienka ona jak wymówki PO o potrzebie podniesienia VAT-u, którego miano nie podnosić. Jednak Avalanche of Worms to zupełnie inna bajka. Tutaj gitary są użyte zgodnie z przeznaczeniem, żadne tam industrialne pitu pitu. Są mięsiste i soczyste jak dorodny kawał mięcha. Nie ma za to masturbacji. Żeby nie było jednak niedomówień, podkreślę to z całą stanowczością – mimo iż panowie nie przesadzają z kombinowaniem, gitary brzmią lepiej niż gdyby tylko shredowały. Właśnie to sprawia, że muzyka nie męczy. Solówek, epickich pasaży i szalonych riffów jest tyle, by podnieść ciśnienie, ale nie na tyle by sprowadzić zawał na delikwenta. Swój niemały udział mają w tym także pozostali muzycy, z Reinertem na czele, którzy zapełniają pozostałą przestrzeń brakującymi elementami: ciężarem, rytmiką, melodyjnością i bogactwem dźwięków. Muszę powoli kończyć, więc dodam tylko, że jeżeli macie ochotę kupić sobie jakiegoś instrumentala, to bez zbędnego opierdalania sięgnijcie po Avalanche of Worms.
ocena:
9,5/10
deaf
oficjalna strona:
leviwerstler.com