22 listopada 2016

Obituary – Ten Thousand Ways To Die [2016]

Obituary - Ten Thousand Ways To Die recenzja reviewTen Thousand Ways To Die to drugie z rzędu wydawnictwo Obituary, do którego podchodziłem bez przekonania. Pomysł na dopchanie ledwie dwóch nowych kawałków kilkoma doskonale znanymi starociami w wersjach live wydawał mi się co najmniej naciągany, a przy tym niezbyt atrakcyjny. Ot, jeszcze jeden sposób, żeby niewielkim kosztem wyciągnąć trochę kasy od wiernych fanów. Ku mojemu zdziwieniu płytka jednak daje radę i można się na nią skusić, zwłaszcza że cenowo została potraktowana jako epka (a dokładniej – jako epka z Relapse…). Nowe numery są proste i ciężkie, jak na Obituary przystało, no i brzmią zdecydowanie lepiej (potężniej) niż „Inked In Blood”. Ponadto wydaje mi się, że pod względem czystej brutalności i mocy rzygnięcia Johna przewyższają wszystko, co zespół nagrał po reaktywacji. „Loathe” bardzo przyjemnie (i bardzo otwarcie) nawiązuje do walców ze „Slowly We Rot” i „Cause Of Death” z lekką domieszką „bujnięcia” znanego z „Frozen In Time” – to się musi podobać. „Ten Thousand Ways To Die” to już nieco bardziej żwawa rzecz z wyraźniej zaznaczonymi solówkami – w sam raz do prezentacji scenicznej. Co do kawałków koncertowych – jest ich dwanaście, każdy — z wyjątkiem pary „Chopped In Half” / „Turned Inside Out” — nagrany podczas innego show w ramach północnoamerykańskiej trasy promującej ostatni długograj. Jak nietrudno się domyśleć, poszczególne utwory różnią się między sobą brzmieniem, czego mastering do końca nie wyrównał, ale nie stanowi to wielkiego problemu. Zresztą może i lepiej, że nie poprawiali tego na siłę. Tym bardziej, że ogólny poziom tych nagrań jest naprawdę niezły, a wykonaniu oczywiście niczego nie brakuje. Zapowiedzi Johna – są; publika – jest. Klimatu prawdziwego koncertu z wiadomych względów nie uświadczymy, ale wrażenia i tak są pozytywne – wszak mamy tu całkiem przyzwoity zestaw hitów z najlepszego okresu Obituary. Mnie szczególnie cieszy uwzględnienie wśród nich niezapomnianego „Don’t Care” – wokalna ekspresja w tym numerze ciągle zabija. Warto też zwrócić uwagę na dwie kompozycje z „Inked In Blood”, które w surowej oprawie nabrały mocy i przekonują bardziej niż ich wersje studyjne. Reasumując, Ten Thousand Ways To Die jest fajnym kąskiem na zimowe wieczory, ale raczej dla zagorzałych fanów kapeli. Pozostali mogą spokojnie poczekać do następnego długograja, który i tak będzie zawierał przynajmniej jedną z zaprezentowanych tu premierowych kompozycji.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

16 listopada 2016

Asphyx – Incoming Death [2016]

Asphyx - Incoming Death recenzja okładka review coverOd momentu reaktywacji w 2007 Asphyx utrzymuje równy i wysoki poziom. Nie najwyższy, jak na pamiętnym debiucie, ale dość wysoki, żeby w ciemno kupować kolejne płyty z charakterystycznym logotypem. Szczerze przyznaję, że mnie dużo lepiej słucha się tego zespołu, odkąd luźniej podchodzę jego działalności i pogodziłem się z faktem, że do majestatu „The Rack” już nie nawiążą. Od braku podniet ważniejsza jest w tym przypadku świadomość, że na Holendrach można polegać, że nie rozmieniają się na drobne i wciąż potrafią dostarczyć fanom porcję solidnej miazgi w (prawie) niezmiennym death-doomowym stylu. Drobne różnice między Incoming Death a dwoma poprzednimi albumami wynikają tylko i wyłącznie ze zmian składu. W zespole nie ostał się już nikt ze starych kompozytorów, w związku z czym ciężar przygotowania materiału spadł przede wszystkim na barki Paula Baayensa, któremu nie można odmówić talentu, ale także pewnych przyzwyczajeń wyniesionych z jego pozostałych kapel, zwłaszcza z tej najpopularniejszej. To dlatego muzyka na Incoming Death nieraz bardzo wyraźnie dryfuje w stronę Hail Of Bullets. Czy to dobrze? Na to nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony dodało to płycie odrobinę różnorodności — którą zachwalał van Drunen — a z drugiej można tu mówić o lekkim rozmyciu w sferze tożsamości. Ponadto na krążku pojawiły się również inne zapożyczenia, w tym takie, które są dla Asphyx czymś kompletnie nowym i zaskakującym. I o ile melodie w stylu Bolt Thrower circa 1994 (choćby w „The Grand Denial”) przyjmuje się od razu, bo to ta sama parafia, to „Death: The Only Immortal”, którego fragmenty niemal żywcem przeniesiono z „Unearthly Kingdom” Immortal, początkowo budzi konsternację. Tym większą, że te podobieństwa są zbyt duże, żeby były przypadkowe. Nie oznacza to jednak, że numer jest słaby, po prostu trochę bardziej chwytliwy. Mimo takiej różnorodności płyta trzyma się kupy, a słucha się jej naprawdę dobrze, lepiej (łatwiej) nawet niż „Deathhammer”. Nikogo zatem nie powinno dziwić, że na Incoming Death zachowano sprawdzony podział na kawałki, w których zespół gniecie typowym wolnym tempem i krótkie, szybkie death’owe strzały (numer tytułowy to nawet petarda jak na Asphyx). O monotonii nie ma mowy, więc z przebrnięciem przez te 47 minut nikt nie powinien mieć problemów.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

10 listopada 2016

First Fragment – Dasein [2016]

First Fragment - Dasein recenzja okładka review coverTo jest to, powiadam wam, to jest, kurwa, to! Taka płyta aż się prosi, żeby jej pieprznąć na okładce „made in Canada", bo zawiera wszystko, z czego są znani tamtejsi pojebańcy z kręgów technicznego i progresywnego death metalu. First Fragment w swojej kanadyjskości poszli nawet krok dalej i wszystkie teksty napisali po francusku, co dla mnie czyni ich przekaz kompletnie niezrozumiałym. Ale nic to. Opowieści o zajebistości tego zespołu krążyły po scenie już od dłuższego czasu, choć nie szła za tym ani koncertowa aktywność ani wydawnicze konkrety. Ot, kapela-widmo, bardziej zmagająca się z niestabilnym składem aniżeli muzyczną materią. Szczęśliwie chłopaki doszli między sobą do ładu, załapali się na kontrakt z Unique Leader i w końcu wydali upragniony debiut. Jeden z najlepszych, najbardziej przekonujących debiutów ostatnich lat, jeśli chcecie znać moje zdanie. Jak zaczynać, to z wysokiego C! Dasein robi naprawdę olbrzymie wrażenie, praktycznie od pierwszej sekundy rzucając słuchacza w wir szaleńczych temp i makabrycznych łamańców, których tak po prostu nie da się ogarnąć za pierwszymi przesłuchaniami. Mimo wszystko to jedna z tych płyt, których wcale nie trzeba rozumieć, żeby się nimi zachwycać – jej zajebistość wyczuwa się jakoś podskórnie. Można więc skonstatować, że Dasein funkcjonuje jednocześnie na dwóch płaszczyznach. Pierwsza obejmuje stronę czysto techniczną – wszystko, co ma związek z przebieraniem kończynami. Mamy do czynienia z muzyką mega skomplikowaną, wielowarstwową, czerpiącą z różnych gatunków (w tym z klasyki, a jakże) i poplątaną w stopniu niemal absurdalnym. First Fragment prezentują całemu światu do czego człowiek jest zdolny, gdy tylko dużo ćwiczy i nie zna takich terminów jak „bariery”, „ograniczenia” czy „umiar” (Bo czym innym, jeśli nie brakiem umiaru jest 10 solówek w „Gula” albo 15 w „Mordetre et Dénaissance”?). To jest ten poziom umiejętności, który z jednej strony imponuje, a z drugiej załamuje, wkurwia i pogłębia kompleks niższości u tych, którzy też by chcieli tak wymiatać, ale nie starcza im wytrwałości ani talentu. Ja wiem jedno – nie dorównałbym im, gdybym się nawet reinkarnował jako Muhammed Suiçmez. Płaszczyzna numer dwa dotyczy kwestii kompozytorskich i tego, co można zebrać pod hasłem muzykalność. Utwory na Dasein są, tak po ludzku, świetnie napisane; złożoność materiału nie ma żadnego wpływu na to, z jaką łatwością (i przyjemnością) się z nim obcuje. Wszystko to zasługa bardzo nośnych melodii, których mamy tutaj zatrzęsienie. Warto jednak zaznaczyć, że Kanadyjczycy z nimi nie przesadzili ani ich nie przesłodzili – proporcje dobrali z aptekarską precyzją. Z powyższego słodzenia można wysnuć wniosek, że First Fragment stworzyli na Dasein coś oryginalnego; coś, czego świat dotąd nie słyszał. Ano nie. To znaczy, nie w momencie wydania. Muzyka na ten krążek powstawała dość długo, bo w latach 2004-2010, a przez kolejne trzy była dopieszczana. Dopiero w 2013 przystąpiono do nagrań, które zakończono dwa lata później. Gdyby ta płyta ukazała się zaraz po skomponowaniu, to pewnie mielibyśmy do czynienia z objawieniem i małym trzęsieniem ziemi wśród miłośników technicznego death metalu. Teraz tak dobrze nie będzie, choć i tak nie mam wątpliwości, że album znajdzie wielu entuzjastów. Target First Fragment staje się jasny już po przesłuchaniu trzech kawałków, więc fani Beyond Creation, Spawn Of Possession, Gorod, Necrophagist, Obscura, Beneath The Massacre czy Archspire powinni jak najszybciej zaliczyć wizytę w sklepie muzycznym. Dasein jest warta swojej ceny.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/First-Fragment–Officiel/127138294011324

podobne płyty:


Udostępnij:

4 listopada 2016

Gorefest – Erase [1994]

Gorefest - Erase recenzja okładka review coverW połowie lat 90-tych ubiegłego wieku grunt pod death metalem w Ameryce gwałtownie się załamał, sprawiając, że na powierzchni pozostały tylko najwytrwalsze kapele: Deicide, Cannibal Corpse, Obituary, Incantation, Malevolent Creation… W Europie sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, bo albo zespoły drastycznie zmieniały swój styl (Szwecja) albo jak muchy padały jeden po drugim (reszta kontynentu). W tej degrengoladzie, spotęgowanej dodatkowo modą na black metal, Gorefest wydał przełomowy — choć dla wielu już kontrowersyjny — Erase. Dla mnie trzecie dzieło Holendrów to najlepszy (a przynajmniej jeden z trzech) album na death metalowym poletku jaki powstał w 1994 na starym kontynencie. Bestseller w swoim czasie, później – krążek wyjątkowo niedoceniany i, o zgrozo, deprecjonowany także przez samych muzyków. W moich oczach wyjątkowość Erase wynika przede wszystkim z tego, jak doskonale ten materiał łączy w sobie death’owe korzenie zespołu z jego nowymi fascynacjami z kręgów hard rocka. Taki gatunkowy mariaż nie był może czymś specjalnie odkrywczym (wcześniej wpadli na to choćby w Finlandii i Szwecji), ale rezultat uzyskany przez Gorefest zwyczajnie zwala z nóg – i to już w pierwszej minucie „Low”. Zajebisty ciężar gitar (przysłuchajcie się ostatniemu riffowi w „To Hell And Back” – miaaazga), wyborne technicznie melodyjne solówki, charakterystyczne gorefestowe melodie, wyraźny bas, potężna perkusja, zaczepna rockowa motoryka, mocarny wokal i w końcu niepodrabialny feeling – oto wizytówki tego albumu. Od pierwszego do ostatniego utworu płyta wgniata w fotel i nawet odczuwalnie lżejszy i nieco eksperymentalny „Goddess In Black” (dwa lata później doczekał się wersji orkiestralnej) tego nie zmienia. Ja naprawdę nie widzę ani nie słyszę tu czegokolwiek, do czego można by się przypieprzyć. Ja. Bo wielu tego entuzjazmu nie podzielało. OK, jeszcze rozumiem zarzuty dotyczące złagodzenie muzyki – z nimi polemizować nie można, bo Erase to absolutnie nie ten poziom brutalności co „False” czy „Mindloss”. Żeby jednak oddać Holendrom sprawiedliwość – przyłoić też potrafią, czego najlepszy przykład mamy w killerskim „Peace Of Paper”. Natomiast kompletnie nie pojmuję narzekań na rzekomo słabe brzmienie albumu. Przecież tak potężną, krystalicznie czystą i pełną przestrzeni produkcją mogły się wówczas pochwalić jedynie kapele rockowe, w dodatku te z wyższej półki. Że mało w tym brudu? Ano mało, ale taki Gorefest i tak łeb urywa! Zresztą, czym tu się przejmować, skoro sam Jan-Chris de Koeijer ucisza malkontentów na początku wiele mówiącego „I Walk My Way”: „I won’t run or hide / Nor apologize”. Pozamiatane.


ocena: 9,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

29 października 2016

Hysteria – Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance [2016]

Hysteria - Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance recenzja okładka review coverCzekałem, wypatrywałem, upewniałem się, czy aby na pewno Hysteria jeszcze istnieje, czekałem, wypatrywałem… I tak przez kilka ostatnich lat. W końcu z deka leniwi Francuzi wzięli się za siebie i uraczyli fanów krążkiem numer trzy. Wiadomo, że przy okazji długo (zbyt długo!) wyczekiwanych albumów w 99 przypadkach na 100 materiał nie jest w stanie sprostać wymaganiom słuchacza, a co bardziej optymistyczna reakcja po premierze sprowadza się jedynie do beznamiętnego „mogło być lepiej”. Niestety, Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance należy do tej właśnie kategorii. Mogło być lepiej. Kurwa! Powinno być lepiej! Tym bardziej, że muzyków Hysteria na to stać. Postęp, jakiego dokonali między „Haunted By Words Of Gods” a „When Believers Preach Their Hangman’s Dogma”, był naprawdę imponujący, toteż liczyłem, że znowu stworzą coś zaskakującego, a przynajmniej zrobią pewny krok do przodu. Tymczasem Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance to po prostu kontynuacja (niewiele brakowało, a wypaliłbym, że nawet kopia) poprzedniego albumu; taka zwyczajna, bezpieczna, nie wprowadzająca niczego nowego do stylu zespołu, a jakby tego było mało – jej największym grzechem jest przewidywalność. Ja to wszystko już znam i mam dobrze obcykane z „When Believers Preach Their Hangman’s Dogma”; delikatne przemieszanie elementów w strukturach i zwolnienie obrotów to za mało, żebym się znów zachwycił. Słabsze, mniej wybuchowe brzmienie także w tym nie pomaga. O zgrozo na niewiele się zdają całkiem dobre utwory: dobrze przemyślane, dość brutalne, niezaprzeczalnie chwytliwe i oczywiście perfekcyjnie zagrane. A że są one przy okazji odtwórcze… Cóż, nie można mieć wszystkiego. Mimo tych moich (uzasadnionych, a jak!) utyskiwań Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance to fajna rzetelna płyta, która niesie z sobą sporo przyjemnych doznań, jednak naprawdę atrakcyjna będzie dla ludzi, którzy Hysteria dotąd nie słyszeli, ewentualnie mieli styczność jedynie z debiutem. Szkoda tylko, że zespół nie wykorzystał szansy na umocnienie swojej pozycji; następnym razem będzie im jeszcze trudniej.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.hysteria-deathmetal.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 października 2016

Inherit Disease – Ephemeral [2016]

Inherit Disease - Ephemeral recenzja reviewU Inherit Disease w zasadzie wszystko bez zmian, czyli w jak najlepszym porządku. Lata mijają, a dla nich liczy się tylko wymiatanie szybkiego, technicznego i przede wszystkim brutalnego death metalu według prawideł amerykańskiej szkoły. Ktoś mógłby się spodziewać, że po dokooptowaniu do składu drugiego gitarniaka panowie pójdą w nowoczesne popisy i na Ephemeral bardziej zaakcentują stronę techniczną, ale nie – to bezlitosny wygar jest wciąż priorytetem. Mnie to nie przeszkadza, bo przy obecnym cyklu wydawniczym (to dopiero ich trzecia płyta w ciągu piętnastu lat) takie grzańsko nie ma prawa się znudzić. Tym bardziej, że Inherit Disease są już na takim poziomie, że razem Defeated Sanity, Wormed i paroma innymi kapelami tworzą ekstraklasę tego podgatunku. Jak już wspomniałem, styl zespołu nie zmienił się od „Visceral Transcendence” ani odrobinę (a na pewno nie w sposób zauważalny), poprawie natomiast uległa produkcja. Ephemeral brzmi naprawdę ciężko i masywnie, przez co mamy do czynienia ze ścianą miażdżącego dźwięku, która zmiata wszystko ze swej drogi, zwłaszcza gdy do ataku przystępują centralki. Dodatkowym atutem produkcji, o którą zadbał Sasha Borovykh (powiało mrokiem!), jest duża selektywność, dzięki której wszystkie zmiany tempa i skoki dynamiki jeszcze mocniej oddziałują na bezbronnego słuchacza. Ostatnia zmiana w stosunku do „Visceral Transcendence” dotyczy objętości materiału. Ephemeral jest prawie o jedną trzecią dłuższy od poprzedniego krążka, jednak nie ma to przełożenia na stopień wymiętolenia odbiorcy. Albumu słucha się od początku do końca z równym zainteresowaniem – nic, tylko kupować. Zastanawia mnie natomiast, czemu tak długo zwlekano z premierą, wszak płyta została nagrana już w 2013.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InheritDisease

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 października 2016

Pestilence – Reflections Of The Mind [2016]

Pestilence - Reflections Of The Mind recenzja reviewTakie wykopaliska to ja lubię! Po ubiegłorocznej kompilacji pierwszych demówek Pestilence Vic Records oddaje w nasze ręce kąsek jeszcze ciekawszy. No, przynajmniej dla maniaków zespołu i różnej maści kolekcjonerów. Reflections Of The Mind to również zbiór nagrań demo (i tak jak poprzednio zremasterowanych przez Dana Swanö), ale takich, do których mało kto miał dotychczas dostęp. Danie główne, a przynajmniej największa atrakcja (kłamię, tu wszystko jest zajebiście atrakcyjne), to dość profesjonalnie zarejestrowane demo z 1992 zawierające zaawansowane (ale nie ostateczne) wersje „Reflections Of The Mind”, „Searching The Soul” i „Times Demise”, które pod nieco zmienionymi tytułami trafiły na „Spheres”. Te trzy kawałki nagrane dla Roadrunnera (te pazerne świnie domagały się próbek nowego materiału niemal od każdego podopiecznego, żeby ocenić potencjał komercyjny muzyki) brzmią raczej surowo, jednak oddziałują na słuchacza bardziej bezpośrednio niż ich późniejsze wersje, a to dlatego, że nie zostały dopieszczone studyjnie ani też nie ma w nich śladu znienawidzonych przez niektórych syntezatorów i pozostałej elektroniki. Kiedy człowiek słucha tych numerów, zaczyna się zastanawiać, co by było, gdyby Pestilence zostali na tym poziomie szaleństw i udziwnień. Może wtedy „Spheres” byłby lepiej przyjęty? Może zespół nie sczezłby chwilę po jego wydaniu? Te domysły przerywa dalsza, równie ciekawa część Reflections Of The Mind poskładana z nagrań zarejestrowanych przy okazji rozmaitych prób, jakie muzycy Pestilence odbywali w latach 1991-1993. Mamy tu zatem kilka utworów szlifowanych z myślą o „Spheres”, kilka z „Testimony Of The Ancients” przygotowywanych na koncerty oraz „Echoes Of Death” z „Consuming Impulse” w nieco odświeżonej (składem) wersji. Rewelacyjnym dopełnieniem pyty są natomiast kawałki będące kolażem pomysłów/motywów zbieranych pod kątem „Testimony Of The Ancients” – w nich wreszcie można wreszcie usłyszeć pierwsze (i to niekiepskie!) blasty w wykonaniu Marco Foddisa. Jak więc widać, Reflections Of The Mind stanowi fajne uzupełnienie oficjalnej dyskografii Holendrów, a także — co bardziej istotne — pozwala łatwiej zrozumieć, skąd się wzięły w stylu zespołu takie wielkie zmiany pomiędzy krążkami numer trzy i cztery. Nie daje mi spokoju tylko skład podany we wkładce, bo Jeroen Paul Thesseling dołączył do Pestilence dopiero w drugiej połowie 1992 roku, zastępując Jacka Dodda, który — z tego co mi pisał jakieś dwanaście lat temu — w żadnych nagraniach (z wyjątkiem bootlegowych) nie uczestniczył. Na mój rozum tylko Tony Choy mógł szarpać cztery struny na tych najstarszych materiałach, ale jeśli ktoś zna właściwą wersję wydarzeń, to ja z chęcią uzupełnię braki.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 października 2016

Fallujah – Dreamless [2016]

Fallujah - Dreamless recenzja reviewFallujah za sprawą poprzedniego krążka odnieśli spory sukces, którego miarą nie jest nawet obecny kontrakt z Nuclear Blast (bo jak oni zwęszą walutę, to są skłonni podpisać papiery z każdym), a pierwsi naśladowcy z różnym skutkiem kopiujący patenty z „The Flesh Prevails”. Czy wśród tych epigonów znajdzie się jakiś poważny konkurent dla Amerykanów? Na razie raczej nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze jest to granie zbyt złożone i oryginalne, żeby je szybko rozpracować i tak po prostu przystosować do własnego stylu, a przy okazji nie być posądzonym o (ślepe) naśladownictwo. Po drugie Fallujah — a dokładniej Scott Carstairs — rozwijają swoje wizje w takim tempie, że zawsze będą przynajmniej o krok przed innymi, którym również marzy się bycie na czasie.

A Dreamless jest właśnie, jakby to paskudnie nie brzmiało, albumem na czasie: niejednoznacznym, progresywnym i eklektycznym. Nie każdemu takie podejście do death metalu — czy do metalu w ogóle — spasuje, ale nie można odmówić zespołowi konsekwencji w dążeniu do własnego stylu, który zresztą już teraz jest bardzo pojemny. To, co znamy jako dodatki do technicznego grzańska z poprzedniego krążka, zostało na Dreamless bardziej dopracowane i przede wszystkim rozbudowane. Więcej jest zatem wszystkiego, co może od tej płyty odstraszać ortodoksów, a co da się podciągnąć pod nowoczesność: elektroniki, przestrzeni, sampli, czystych i damskich wokali… Jednym słowem: klimatu.

W kwestii budowania atmosfery (a przy okazji spójności muzyki) Amerykanie poszli tak daleko, że udało im się uzyskać rzadko spotykaną w takim graniu immersyjność, choć nie sprzyjają jej liryki oparte na kilku niepowiązanych ze sobą filmach. Dla mniej przychylnych może to oznaczać tylko tyle, że kolejne kawałki trudno od siebie odróżnić. Bardziej wyrozumiali dostają natomiast prawie godzinę wymagających dźwięków, które przyjemnie falują, płynnie przechodząc z brutalnych wyziewów w spokojne refleksyjne ambienty.

Fallujah na Dreamless zdecydowanie odeszli od typowej dla technicznego death metalu stylistyki, mniej szpanują umiejętnościami (choć tylko ignorant nie zauważyłby, że grają jeszcze lepiej i na lepszym sprzęcie), nie dociskają pedału gazu do dechy — mimo iż wciąż potrafią solidnie dopieprzyć — a bardziej skupiają się na rozwijaniu progresywnej strony muzyki i robieniu z nią tego, na co tylko mają ochotę. Na tej płycie naprawdę nie słychać, żeby członkowie Fallujah przejmowali się jakimiś ograniczeniami, ramami gatunkowymi czy bali się zrobić coś, co takiemu zespołowi nie przystoi. Taka odwaga popłaca, bo jak już na wstępie wspomniałem – to nie oni, ale ich naśladują.

Warto zaznaczyć, że przy okazji Dreamless zespół wyraźnie poprawił brzmienie i ogólną selektywność, rozdzielając obowiązki realizatorskie na Zacka Ohrena (gitary, bas, wokale) i Marka Lewisa (perkusja). Dzięki temu jakże rozsądnemu posunięciu instrumenty nie zlewają się już w jedno, jak to miało miejsce na „The Flesh Prevails”. Jeśli tylko Nuclear Blast należycie wykorzysta obecne atuty Fallujah, to jest szansa, że zrobią z nich gwiazdę dużego formatu. No, chyba że im się wcześniej znudzą…


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

6 października 2016

Fractured Insanity – Man Made Hell [2016]

Fractured Insanity - Man Made Hell recenzja okładka review cover„Mass Awakeless”, poprzednią płytę Fractured Insanity, opisywałem w słodkim przeświadczeniu, że po upublicznieniu recki już nigdy nie będę musiał wracać do tego zespołu. I nie wracałem. Aż tu niedawno los spłatał mi psikusa i niemal na siłę wcisnął mi w łapy Man Made Hell, który chcąc nie chcąc (nie chcąc, zdecydowanie nie chcąc!) musiałem przesłuchać. Ze zgrozą (i zdziwieniem) przyznaję, że dobrze się stało, bo Belgowie uczynili spory krok naprzód i poprawili się w każdym elemencie swojego rzemiosła. Nie sugeruję przez to bynajmniej, że dokonali starłorsowego skoku w nadprzestrzeń, bo to ciągle przedstawiciele drugiej ligi, ale na pewno awansowali na wyższy jej szczebel. Najważniejsze jest to, że w czasie dzielącym oba albumy Fractured Insanity rozwinęli umiejętności kompozytorskie, nauczyli się sensownie dawkować technikę oraz dotarło do nich, jak ważna jest w tej muzyce dynamika. Man Made Hell pod względem ekstremalności jakoś szczególnie nie przebija „Mass Awakeless” — ot, momentami jest tylko szybsza — ale dzięki dużo częstszym zmianom tempa i zgrabnym strukturom wypada gwałtowniej, ma odczuwalnie większego kopa. No i nie zamula od pierwszego kawałka. Nie ma co, doświadczenie procentuje. Osobną sprawą są melodie wplecione w ciekawiej skonstruowane riffy – nie ma ich wprawdzie wiele, ale nawet w takiej ilości są miłym urozmaiceniem ciągłej sieczki, ożywiają ją i czynią bardziej rozpoznawalną – choćby w pierwszym z brzegu „Habitual Killer”. Brzmienie – spoko; mniej skondensowane, za to z odrobiną przestrzeni dla wszystkich instrumentów. Po tak przygotowaną płytę można sięgnąć bez obawy przed szokiem estetycznym. Jeszcze kilka lat wytężonej pracy i Fractured Insanity mają szansę dobić do poziomu Emeth, któremu już teraz praaawie zaczynają deptać po piętach.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/fractured-insanity/32305916220

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 października 2016

Cancer – The Sins Of Mankind [1993]

Cancer - The Sins Of Mankind recenzja okładka review coverPo dwóch bardzo udanych płytach muzykom Cancer wystarczyło tylko postawić kropkę nad I swojej zajebistości i sprokurować kolejny świetny materiał, który już na zawsze zapewni im zaszczytne miejsce w panteonie europejskich death’owych załóg. Potem mogli się już rozpaść w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Angolom jednakowoż ani jedno ani drugie nie przyszło do głów; wzięło ich na zmiany. Od The Sins Of Mankind zaczął się bowiem przykry zjazd po równi pochyłej, z której zespół nie potrafił zeskoczyć do końca swych dni, włączając w to nawet okres po reaktywacji. Każdy miłośnik pierwszych krążków w mig spostrzeże, że na The Sins Of Mankind coś nie gra, czegoś brakuje, choć pozornie materiał nie odbiega znacząco od „Death Shall Rise”. Cancer powtórzyli tu wypracowane wcześniej schematy, jednak pchnęli je w stronę thrash’u (także brzmieniowo), przez co płyta zyskała na dynamice i ogólnej chwytliwości, a niestety straciła na pożądanych w death metalu brutalności i ciężarze – co lokuje materiał gdzieś pomiędzy nagranymi w podobnym czasie wydawnictwami Messiah i Thanatos. Trochę inny jest również feeling tej muzyki – jak dla mnie bardziej odczuwalna jest tutaj chęć pokazania umiejętności (które, co oczywiste, rozwinęli przez lata) aniżeli przyjebania prosto między oczy. Trudno to tłumaczyć wyłącznie zmianą na stanowisku gitarzysty solowego; stawiałbym raczej na znudzenie dotychczasową formułą i chęć pokazania się z innej strony. Czy lepszej? Niekoniecznie, zwłaszcza dla kogoś, kto zachwycał się death’ową jazdą rodem z Florydy – z tej perspektywy The Sins Of Mankind można traktować jako krok wstecz. Ale jest też druga strona medalu. Tak ogólnie i w oderwaniu od przeszłości album jest kawałkiem porządnie przygotowanego i szybko wpadającego w ucho metalu, słucha się go chętnie i bezproblemowo. Wiadomo, z pewnych fragmentów (choćby tych z akustykami) Angole mogli zrezygnować, jednak na dłuższą metę można przejść nad nimi do porządku dziennego. Na The Sins Of Mankind łatwiej też spojrzeć łaskawszym okiem, kiedy ma się świadomość, że kolejne krążki Cancer już niespecjalnie nadają się do słuchania.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goryend/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: