1 kwietnia 2016

Norylsk – Catholic Dictatorship [2015]

Norylsk - Catholic Dictatorship recenzja okładka review coverNigdy nie miałem bezpośredniej styczności z muzyką Trockiego, choć i do mnie dotarła ich sława po tym, jak władowali na front „Permanent Revolution” okładkę Emerson Lake & Palmer autorstwa najwyraźniej nikomu nieznanego Gigera. Ta żenująca akcja w zupełności mi wystarczyła, żebym sobie na przyszłość nimi (ani pogrobowcem Norylsk) dupy nie zawracał. Tę moją słodką ignorancję przerwała dopiero zakrojona na szeroką skalę promocja ze strony Selfmadegod przy okazji Catholic Dictatorship. Skusiłem się i, o dziwo, było warto. Opisywany album dostarcza pół godziny dość szybkiego, pełnego agresji grindu z bardzo zaangażowanymi (nie mylić z zaawansowanymi) tekstami w języku polskim. Od strony muzycznej płycie nie można wiele zarzucić, bo tempa są zadowalające, brutalności jest w sam raz, podwójny wokalny wyrzyg też jest cacy, a duża chwytliwość riffów świadczy o pewnym obyciu twórców i ich niechęci do popadania w najprostsze schematy. Wprawdzie nie ma tu aż tak mocnego pierdolnięcia, jak chociażby u Ass To Mouth czy Feto In Fetus, ale obstawiam, że jest to raczej kwestia zbyt czystego, a wręcz sterylnego dźwięku; zwłaszcza garów, które momentami brzmią jak cholerny automat. Niemniej jednak ogólne wrażenie jest pozytywne, zaś do kolejnych przesłuchań nie trzeba się zmuszać. Komu spasował ostatni krążek Lock Up (moje pierwsze skojarzenie), ten najprawdopodobniej łyknie i Catholic Dictatorship, bo to stosunkowo podobny wygar, a dzięki wokalom nawet ostrzejszy. Jeszcze słówko o pełnej gniewu i wyrzutu stronie lirycznej. Panowie, w krótkich niewyszukanych formach, dają jasno do zrozumienia, co sądzą o polityczno-religijnym grajdole, w którym przyszło nam żyć; nie szczędzą przy tym kurew, bo tematy są poważne i nie ma sensu pudrować ich eufemizmami. Znając życie przez takie poglądy zespół w pewnych kręgach trafi (o ile już nie trafił) na czarną listę lewaków, sprzedawczyków i sługusów Unii Europejskiej. Cóż, taka jest cena za trzeźwy osąd rzeczywistości.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: norylsk.q4.pl
Udostępnij:

25 marca 2016

Fleshgod Apocalypse – King [2016]

Fleshgod Apocalypse - King recenzja okładka review coverKilka, może kilkanaście miesięcy temu Włosi przekonywali w wywiadach, że przystępując do pracy nad King, obrali sobie za cel stworzenie albumu rozbudowanego, bombastycznego, doskonale łączącego symfoniczny rozmach i death metalowe wyziewy – takiego, który wyrywa słuchacza z butów i pozostawia go z rozdziawioną paszczą. Niestety, muzycy przecenili własne umiejętności i dość boleśnie wyjebali się na ambitnych planach. Wzięli dużo czego popadnie, wrzucili do jednego worka, wstrząsnęli, zamieszali i po prostu przedobrzyli. W rezultacie powstała płyta, która fanów poprzednich wydawnictw zupełnie nie ruszy, może ich co najwyżej wymęczyć tym, czego słuchać nie chcieli. Jednakowoż, mimo wszystko, ta sama płyta powinna zapewnić zespołowi całkiem przyzwoitą pozycję na najbliższym Wacken… Jak na moje ucho — i zdaje się, że nie jestem w tej opinii odosobniony — jeśli chodzi o orkiestracje i rozmaite dodatki, Fleshgod Apocalypse optimum osiągnęli na „Labyrinth”, a wszystko, co ponad – to już niezdrowa przesada. Zresztą, to nie tylko kwestia ilości, ale co gorsza i jakości, o czym najlepiej świadczy bonusowa płyta z wersjami orkiestralnymi, z której zwyczajnie wieje nuuudą. Jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wcześniej Włosi lepiej sobie radzili z aranżowaniem takich partii. Do tego te chóry, chórki, czyste i operowe wokale, melodeklamacje, pierdu pierdu – ile z tych nadmiernie wyeksponowanych elementów jest naprawdę niezbędnych? Spokojnie mogliby wywalić połowę tego tałatajstwa, a King może miałby ciut więcej charakteru i wyczuwalnego klimatu. Tak się bowiem składa, że death metalowa strona Fleshgod Apocalypse na tym krążku, w sensie ogólnym, straciła na znaczeniu. Szybsze tempa nie robią specjalnego wrażenia, zwolnienia głównie zamulają, a poziom brutalności rzadko kiedy wychodzi poza przeciętność. Trochę to brzmi jakby dopieprzali, bo kontrakt zobowiązuje, a nie dlatego, że chcą zadziwić świat. Dość powiedzieć, że na King nie ma ani jednego kawałka, w którym nasi milusińscy porządnie grzeją od początku do końca (najbliższe temu opisowi są „Mitra” i „The Fool”); mamy tu tylko fragmenty gęstszego blastowania, których w skali albumu (prawie godzina) niestety nie ma znowu aż tak wiele. Ostatnia sprawa to ogólna atrakcyjność King, a ta jest taka sobie. „Agony” i „Labyrinth” potrafiły podnieść ciśnienie i zmusić do kolejnych przesłuchań; krążek numer cztery skłania raczej do zastanowienia, co by tu innego zapodać – i to na wysokości dziewiątego-dziesiątego utworu. Duże rozczarowanie.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

19 marca 2016

Alkaloid – The Malkuth Grimoire [2015]

Alkaloid - The Malkuth Grimoire recenzja okładka review coverDobrej Obscura’y nigdy za wiele. Nawet jeśli nie jest to Obscura. Alkaloid to kapela powołana do życia przez byłego perkusistę tej pierwszej – Hanessa Grossmanna, do której dokooptował całkiem zacny skład technicznie zorientowanych muzyków znanych z równie pokręconych kapel, takich jak Noneuclid, Necrophagist bądź Spawn of Possession. Przy takim składzie nie ma muzyki niemożliwej do zagrania, i tak rzeczywiście jest. Mimo wielu podobieństw do oryginału, muzyka Alkaloid ma swoje indywidualne sznyty. Jednak nie ma się co oszukiwać, że będzie to muzyka całkowicie oryginalna. Sporo z tego, co oferuje Alkaloid można, w mniejszym lub większym stopniu, znaleźć w każdej z wymienionych powyżej kapel. A także kilku innych, niewymienionych. Ważne jest natomiast to, że nie jest The Malkuth Grimoire pustą wydmuszką bezmyślnie serwującą wszystkie triki gatunku (bo chyba możemy już zacząć mówić i pisać o pewnym podgatunku technicznego i progresywnego death metalu). Co więcej, ekipie pod batutą Grossmanna udało się nagrać album ciekawy i wciągający, mimo iż wymagający pewnego poziomu zaangażowania oraz ogólnego osłuchania. Jak na swoją długość, niemal 75 minut, płyta w ogóle nie nuży, wręcz przeciwnie – zdaje się tworzyć coś na kształt dark space opery. Album ma swój własny rytm, widoczny dopiero z pewnej perspektywy, który — co jest dzisiaj coraz większą rzadkością — skłania do traktowania albumu jako jednej całości. Rozumieć to należy dwojako: płyta traci słuchana wyrywkowo, zyskuje natomiast odtwarzana zgodnie z kolejnością, którą przewidział dla niej kompozytor. Trzeba więc przygotować się na owe 75 minut, żeby móc się w pełni cieszyć twórczym kunsztem. Technicznie i wykonawczo The Malkuth Grimoire broni się niezależnie od sposobu dawkowania sobie muzyki. Jak na styl przystało jest klinicznie precyzyjny, selektywny, kiedy trzeba ostry, innymi razy głęboki i mięsisty. Klasę instrumentalistów demonstrują moim zdaniem najlepiej dwa utwory: „Alter Magnitudes” oraz „C-Value Enigma”, zaś w warstwie twórczej tetralogia „Dyson Sphere”. Jak już jednak wspomniałem, z korzyścią dla nas samych, najlepiej wygospodarować czas potrzebny na przesłucha nie całego dzieła. Wtedy i tylko wtedy każdy z fajerwerków będzie miał głębszy sens i idealnie wkomponuje się w całokształt przedsięwzięcia. Na zakończenie mała refleksja. Przy takim składzie i pewnego rodzaju modzie na tego typu muzykę Alkaloid mógł pójść w jednym z dwóch kierunków: wtórnego powielania schematów w nadziei, że ciemny lud i tak kupi, albo twórczego wykorzystania najlepszych wzorców i przekształcenia ich podług własnych upodobań i talentów. Cieszę się, że wybrał to ostatnie.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.alkaloid-band.com
Udostępnij:

13 marca 2016

Megadeth – Dystopia [2016]

Megadeth - Dystopia recenzja okładka review coverJeśli mnie pamięć nie myli, ostatni raz, kiedy pierwszy odsłuch nowej płyty Megadeth wywołał u mnie refleksję pod tytułem „o kurwa”, miał miejsce przy okazji leciwego (a wciąż zajebistego) „The System Has Failed". Przy Dystopia to miłe odczucie zupełnie niespodziewanie powróciło, mimo iż byłem nastawiony totalnie na nie. Raz, że po nieudanym „Super Collider” oczekiwałem kolejnego utytłanego w komercyjnym łajnie gniota, a dwa że wymienienie genialnego Brodericka na kolesia z jakiejś gówno wartej Angry było dla mnie czymś absurdalnie głupim, niezrozumiałym i pozbawionym jakichkolwiek logicznych podstaw. Jak się jednak okazało, Mustaine wiedział, co robi (co nie zmienia faktu, że w tłumaczeniach nieraz zapędził się z pieprzeniem głupot), bo Dystopia jest bezsprzecznie najmocniejszym materiałem Megadeth od wieeelu, czyli dwunastu, lat. Odświeżenie połowy składu dało bardzo pozytywne rezultaty, bo dzięki temu krążek łączy w sobie pierwiastki „Rust In Peace” (posłuchajcie solówek w utworze tytułowym, a załapiecie, o co mi chodzi), „Countdown To Extinction” i „Endgame” z czymś nowym, czego w twórczości kapeli jeszcze nie było. Znaczna w tym zasługa Chrisa Adlera, który swoją energiczną grą wprowadził trochę świeżych, żeby nie napisać nowoczesnych, rozwiązań do nieco już zramolałego szkieletu rytmicznego Megadeth – rozbujał Dystopia i nadał jej całkiem przyzwoitego kopa. Swoje dołożył także Kiko Loureiro, po którym nie spodziewałem się aż takiej techniki ani tak dużego rozmachu (neoklasyczne zapędy) przy aranżowaniu swoich partii. Nie ma co, koleś pokazał niemałą klasę, choć w żaden sposób nie zmienia to mojej opinii o jego macierzystym zespole. Wobec powyższych pochwał nikogo nie zaskoczy, gdy napiszę, że lwia część materiału jest utrzymana na bardzo wysokim poziomie, a kilka kawałków ociera się nawet o geniusz – choćby fantastyczna pseudo ballada „Poisonous Shadows”. Natomiast utwory, w których pojawiają się jakieś potknięcia, są sprytnie ratowane za pomocą wypasionych, rozbudowanych solówek. Ujmując sprawę możliwie zwięźle – 40 minut Dystopia musi się podobać, bo oprócz niezłej jazdy dostarcza też kilku fajnych niespodzianek oraz garści sarkastycznych przemyśleń Rudego. Nic, tylko kupić i słuchać do upadłego. Problem w tym, że po rzeczonych 40 minutach krążek wcale się nie kończy – zostają jeszcze dwa numery, z którymi coś trzeba zrobić. Raczej niespecjalny cover Fear można jakoś przełknąć (czytać: olać), bo jest dość krótki. Gorzej sprawa wygląda z „The Emperor”, bo to zwykły kloc – prosty jak prezentacja w pałerpojncie, z kompletnie chybionymi drętwymi riffami i tekstem (zwłaszcza w refrenie) tak banalnym, że ręce opadają. Nie ratuje go nawet solowa trzepanka, tak jest słaby. Po co im to było, nie mam pojęcia. W ten sposób ekipa Megadeth nieco popsuła nader pozytywne wrażenie, jakie człowiek miał po zapoznaniu się z pierwszymi dziewięcioma kawałkami. Cóż, mówi się trudno i słucha się dalej, tzn. od początku. I właśnie takie podejście do Dystopia zalecam.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.megadeth.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

6 marca 2016

Sadist – Hyaena [2015]

Sadist - Hyaena recenzja reviewPodobno człowiek jest w stanie przyzwyczaić się niemal do wszystkiego. Ba, nie tylko przyzwyczaić, ale nawet polubić. Potrzeba jedynie czasu i wytrwałości. A czasami karabinu – vide syndrom Sztokholmski. Wspominam o tym dlatego, że nie do końca wiem jak ocenić (wysoko, kurwa! – przyp. demo) najnowsze dziecko legendy włoskiego grania, czyli oczywiście Sadista, zatytułowanego Hyaena. Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że w grę wchodzą dwie opcje: (1) bardzo trudna miłość, bądź właśnie (2) przyzwyczajenie. Pozwólcie, że rozwinę. Pierwsze podejście do Hieny zakończyło się w połowie albumu, ponieważ nie dałem rady zdzierżyć już kolejnych dźwięków. Ale czegóż to nie robi się dla sławy i pieniędzy, więc po kilkudniowym odpoczynku przyszedł czas na kolejne podejście. Tym razem udało mi się przebrnąć przez cały materiał, a nawet doszukać kilku bardziej chwytliwych fragmentów. I tak, w ciągu kolejnych dni, z każdym kolejnym przesłuchaniem (z wielokrotną przerwą na papieroska jednakowoż) materiał zaczął sprawiać wrażenie ciekawszego, przyjemniejszego, może nawet ocierającego się o geniusz wcześniejszych longplejów. I może nie powinienem niepotrzebnie dzielić włosa na czworo, a po prostu uznać, że materiał swoją wielowarstwową strukturą i finezyjnym kompozytorstwem potrzebował czasu by przebić się przez głębokie pokłady mojej ignorancji, ale… Ale coś mi w tym wszystkim nie pasowało. W końcu przecież nie takie wydawnictwa brałem na warsztat, więc nie powinien mieć aż tylu wątpliwości. Bo prawda jest taka, że Hyaena nie jest tak dobra jak poprzednie dwa krążki. Brakuje albumowi motywu przewodniego, jakiegoś wystającego ponad bardzo zwartą konstrukcję akcentu, czegoś, co pozwalałoby w chociaż minimalnym stopniu odróżnić utwory. Jest po prostu nudny i wydaje się trwać w nieskończoność. Niemal wszystko, co dzieje się na płycie, jest takie samo, utrzymane w podobnych tonach, z podobną motoryką, podobnie gęste i zawiesiste. Nie ma w muzyce za grosz przestrzeni, w której całe to wielowymiarowe granie mogłoby się rozwinąć. W zamian dostajemy raczej trudny do polubienia amalgamat dźwięków, które nie zachęcają by się dalej z nimi mierzyć. Niespecjalnie pomagają wstawione tu i ówdzie orientalne melodie, które i tak ostatecznie giną w gąszczu lepkiego basu i aż nadto core’owych wokali. Ogólnie rzecz ujmując, za dużo tego samego. I chyba właśnie ta nużąca monotonia odpowiada za mój sceptycyzm. Nie zrozumcie mnie źle – Hyaena to nie tylko żal, bieda i ubóstwo. To wszystko, do czego Sadist zdążył nas przyzwyczaić wciąż tam jest: instrumentalna wirtuozeria, krystalicznie czyste brzmienie, mimo wszystko oryginalne kompozytorstwo – na tym polu Włosi nie oddali nawet piędzi. Problem z tym, że nie to jest kwintesencją albumu. Jedno z większych rozczarowań 2015 roku.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

28 lutego 2016

Grave – Out Of Respect For The Dead [2015]

Grave - Out Of Respect For The Dead recenzja okładka review coverZanim dorwałem Out Of Respect For The Dead, zastanawiałem się, czy świat potrzebuje jeszcze jednej płyty Grave, wszak nagrali ich już całą masę, czyli równe dziesięć. Pierwsze takty „Mass Grave Mass”, oczywiście po wybrzmieniu intra, rozwiały wszelkie moje wątpliwości. Szwedzi wciąż są w wysokiej formie, a biorąc pod uwagę tempo niektórych kawałków, to napieprzają nawet bardziej niż ostatnio. Takie zróżnicowanie rytmów dobrze wpłynęło na końcowy rezultat, bo dzięki niemu album przy swojej długości w ogóle nie zamula, a okazji do żwawego młyna dostarcza co nie miara. Tym najszybszym utworom może i daleko do ekstremalnego (jak na nich) blastowania znanego z „As Rapture Comes”, ale i tak są miłym urozmaiceniem firmowej mielonki w średnim i wolnym tempie, czego najlepsze przykłady (oprócz „Mass Grave Mass”) mamy w „Redeemed Through Hate” czy „Deified”. Mimo iż Out Of Respect For The Dead nawet przez sekundę nie proponuje nic zauważalnie nowego — czego fani Grave raczej od nich nie oczekują — to i tak jest materiałem odczuwalnie świeższym i bardziej wciągającym niż „Endless Procession Of Souls”, a już na pewno mocniej kopiącym po dupie. Brak nowości nie oznacza jednak braku niespodzianek, bowiem na sam koniec Szwedzi zapodają prawie dziesięciominutowego kolosa, który z jednej strony powinien zmiażdżyć wiele głów, z drugiej zaś jego potężna objętość może zwyczajnie umknąć uwadze – tak płynnie jest zaaranżowany. Kolejną ciekawostkę mamy w kawałku tytułowym (też jeden z szybszych), bo muzycy Grave zrobili sobie w nim wstęp jak z „Angel Of Death” – do pełni szczęścia brakuje tylko przenikliwego pisku Oli Lindgrena, hehe. Możecie mi wierzyć, że 50 minut z Out Of Respect For The Dead daje kupę satysfakcji związanej z obcowaniem z czymś stworzonym bez wielkiego ciśnienia, na luzie i z entuzjazmem niespotykanym u tak wiekowych zespołów. Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy – dziś, kiedy Dismember i Edge Of Sanity już nie ma, Entombed rozpadł się od środka, a Unleashed zaczyna wymiękać, to właśnie Grave przewodzi coraz mniejszemu stadu weteranów szwedzkiego death metalu.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GraveOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lutego 2016

Obituary – Back From The Dead [1997]

Obituary - Back From The Dead recenzja reviewZ perspektywy czasu wychodzi na to, że Back From The Dead to najsłabszy krążek Obituary przed zawieszeniem przez nich działalności na kilka długich lat. Nie jest zły, ale na pewno nie tak mocny i udany jak klasyki z początku lat 90-tych. Zaczyna się jednak naprawdę nieźle i obiecująco, bo od dynamicznego i momentalnie wpadającego w ucho „Threatening Skies”. Ten koncertowy hit wprowadza nas w niespełna czterdziestominutową podróż przez świat zgnilizny, syfu i trupów z okładki. To właśnie ten numer wraz z następującym po nim „By The Light” (kolejny wypas w wersji lajf) i „Lockdown” (też dynamiczny i chwytliwy) wymieniłbym jako moje ulubione w odniesieniu do tej płyty. Reszta Back From The Dead, choć nie najgorsza, może po pewnym czasie nieco nużyć, tudzież zlewać się w jedno. No co ja mogę więcej o tym napisać – po prostu typowy Nekrolog, jaki każdy zna – zarzygany wokalnie, zupełnie niezaskakujący, tylko tym razem z odrobinę czystszym brzmieniem. Raz szybciej, raz wolniej, prosto i rytmicznie – jednym słowem: klasyka. Ciekawostką jest bezprecedensowy w death metalu remix „Bullituary”, w którym pobełkotali jacyś raperscy madafakowie - kumple Franka Watkinsa. Ot, fajny jajcarski bonusik, choć znaleźli się i tacy spece, dla których była to zdrada gatunku i zarazem wyznacznik nowego kierunku Obiutboysów. Żeby ta recenzja nie była przesadnie krótka, wspomnę jeszcze o przebogatej (jak na swoje czasy) sekcji multimedialnej, w której znajdują się fotki, teledyski i inny materiał wideo. Miłośników Obituary zachęcać nie muszę, początkujący niech się jednak zastanowią nad którymś z pierwszych trzech albumów.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 lutego 2016

Lost Soul – Atlantis: The New Beginning [2015]

Lost Soul - Atlantis: The New Beginning recenzja okładka review coverOczekiwanie na piąty album Lost Soul przeciągało się już do tego stopnia, że można było zwątpić, czy Atlantis: The New Beginning w ogóle kiedykolwiek ukaże się w oficjalnym obiegu. Dla przypomnienia – nagrania rozpoczęto w 2013 roku… Ja wiem, że studyjna gehenna i paruletnie opóźnienia wydawnicze u polskich kapel to smutna reguła, z którą zmagają się nawet ci najlepsi, ale w przypadku Lost Soul to już, kurwa, woła o pomstę do czegoś Wielkiego, z Mackami i ukrytego pod dnem oceanów. Chwała zatem Przedwiecznym, że z pomocą Apostasy Records wyciągnęli zespół z witchinghourowskiego bagienka i zajęli się promocją nowej płyty. Najważniejsze w tym biznesowym szajsie jest to, że każdy zainteresowany za kilka eurasów może dostać Atlantis: The New Beginning w swoje łapska i zachwycać się nim do woli, bo to bezsprzecznie znakomity materiał.

Pal licho liryczny koncept — wszak o dziejach Atlantydy pisał już niejeden zespół, w tym kilka gównianych — zawartość muzyczna Atlantis: The New Beginning urywa dupę i dostarcza mnóstwa powodów do estetycznej podniety. Od początku do końca mamy tu do czynienia z albumem w rozpoznawalnym (momentami aż za bardzo – o czym za chwilę) stylu Lost Soul, choć wzbogaconym o nowe wpływy, doświadczenia i, za przeproszeniem, członków. Wśród tych nowości znajdziemy m.in. riffy i rytmy mocno zalatujące thrash’em (np. w „Ravines Of Rapture”) czy blackiem (najmocniej dają o sobie znać w „Vastitas Borealis” i „Unicornis”), które w takiej ilości przyjemnie urozmaicają całość i czynią krążek mniej jednolitym. O ile na „Immerse In Infinity” dominowała sieczka w okrutnych tempach, tak na Atlantis: The New Beginning częściej do głosu dochodzą zwolnienia i patenty wprowadzające więcej przestrzeni i podniosłego klimatu: skromne orkiestracje (które niesłusznie będą porównywane do Fleshgod Apocalypse) i partie chóralne (te z kolei, już słusznie, można odnieść do starego Nile). W każdym razie na brak atrakcji nie można narzekać, bo samych zagrywek powodujących opad kopary — i nie mam na myśli wyłącznie solówek — jest tu od groma.

Nowi ludzie w składzie spisują się bez zarzutów; nie tylko dobrze wywiązali się z powierzonych im przez wizjonera Lost Soul zadań, ale również dodali coś od siebie. Tu słowa uznania zwłaszcza dla Marka Gołasia, co do którego miałem najwięcej wątpliwości i znaków zapytania. Okazało się jednak, że chłop wymiata i ma zadatki na niezłego gitarowego przechuja. Rispekt! O Jacku Greckim mogę co najwyżej powtórzyć znane wszystkim truizmy – technicznie i kompozytorsko pozamiatał całą konkurencję, tworząc zestaw absolutnie przemyślanych i charakterystycznych utworów. No i przy okazji nagrał znacznie lepsze wokale niż ostatnio. Realizacja studyjna, zważywszy na ograniczone środki, trzyma dobry poziom (gary nie brzmią już tak sterylnie jak na „Immerse In Infinity”), choć na pewno nie można tu mówić o produkcyjnym topie. Owszem, jest w tym podziemny urok („Dechristianize” się kłania), ale niestety brakuje prawdziwej, popartej ojrasami potęgi, która do Lost Soul akurat bardzo pasuje.

Minusy… mnie najbardziej rzuciły się w uszy pojawiające się tu i ówdzie perkusyjne wzory, które żywcem przeniesiono z „Revival”, „Simulation” i przede wszystkim z „216”. Rozumiem, że to fajne bicie, ale można było zaproponować w jego miejsce coś świeżego.

Na koniec wspomnę jeszcze o czymś, co zwykle wyklinam, a tym razem dla odmiany szczerze polecam – bonusowe kawałki na wersji digipak. Dostajemy kwadrans pełnowartościowej jazdy, która od podstawowego programu płyty różni się tylko brakiem nawiązań do Atlantydy w tekstach, bo poziomem muzyki już nie. Spośród tej dodatkowej trójki wybija się zwłaszcza „Sonidos del Apocalipsis”, będący po prostu pokazem mistrzowskiej trzepanki – solo goni solo, a człowiek przestaje nadążać za pomysłami zespołu. Podsumowanie Atlantis: The New Beginning może być zatem tylko jedno, wszak rozpisuję się o najlepszym death metalowym krążku, jaki ukazał się w 2015 roku – kupować bez wahania!


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lost.soul.poland

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

21 stycznia 2016

My Dying Bride – Feel The Misery [2015]

My Dying Bride - Feel The Misery recenzja reviewPoczuj nędzę – nie wiem jak was, ale mnie ten tytuł nie nastrajał zbyt optymistycznie do dwunastego longa My Dying Bride. Tym bardziej, że niedawno przeżyłem coś na kształt kryzysu wiary w potencjał kapeli, na który nałożyło się kompletne znudzenie krążkami z paru ostatnich lat. Mimo wielu moich — uzasadnionych! — obaw okazało się jednak, że Feel The Misery jest albumem trochę lepszym i bardziej wyrazistym od „A Map Of All Our Failures”, choć nadal nie tak dobrym, jakiego od tego zespołu oczekuję.

Początek płyty to trzy naprawdę solidne ponad dziewięciominutowe (!) walce – ciężkie, ponure i rozbudowane, ale na tyle dynamiczne i sprawnie zaaranżowane, że nikomu nie powinno się przy nich zbierać na ziewanie. Najlepiej spośród tej trójki prezentuje się „A Cold New Curse”, bo to My Dying Bride jakiego mi brakowało najbardziej – świetnie przemyślane zmiany tempa, zaczepne riffy, zróżnicowane wokale, dodające głębi klawisze i przede wszystkim sączący się zewsząd klimat. W tym kawałku Brytole najbardziej zbliżyli się do tego, co robili — i to już dość dawno temu — na monumentalnym „The Dreadful Hours”.

W związku z powyższym pierwsze pół godziny Feel The Misery upływa pod znakiem klasycznego doom-death’owego grania z wieloma wybijającymi się fragmentami. Apetyt zostaje nielicho rozbudzony, a tu… napięcie opada dość drastycznie wraz z utworem tytułowym – o ile muzycznie jeszcze daje on radę, to płaczliwie wyjękiwana w kółko fraza „fiiiiiiiil de mizeri” niemiłosiernie irytuje i zmusza do przeklikania dalej. A tam wcale nie jest lepiej, bo dostajemy serię kawałków rozwlekłych (choć paradoksalnie krótszych) i nudnawych, w których My Dying Bride rozpaczliwie i na siłę próbują nawiązać do „Turn Loose The Swans”. Nie wiem, czy jest to spowodowane powrotem do składu Calvina Robertshaw’a, tęsknotą za starymi czasami i mniejszymi brzuchami czy też może ingerencją sił pozaziemskich, ale momentami Anglicy ocierają się tutaj o budzącą niesmak autoparodię. Strasznie nieswojo się czuję, gdy tego słucham, jest w tych numerach jakiś fałsz. Tego wrażenia nie wymazuje nawet kolejny bardzo udany kolos — prawie jedenastominutowy „Within A Sleeping Forest” — którym zespół kończy ten nieco nierówny album.

Wrodzona zrzędliwość nie pozwala mi pominąć jeszcze paru kwestii, które budzą moje wątpliwości. Po pierwsze dobrze by było, żeby My Dying Bride postarali się o cięższe i bardziej mięsiste brzmienie, bo obecne jest zbyt stonowane i nie oddaje w pełni mocy muzyki. Po drugie przydałby się perkusista z lepszą techniką i wyczuciem stylu niż Dan Mullins. Ja po cichu liczyłem, że na stałe zostanie David Gray — człowiek z wielką wyobraźnią i świetnym warsztatem — który przez kilka lat wspomagał zespół na koncertach, a tu kiszka – gary znów nagrywał Mullins. Trzecia sprawa to skrzypce, których partie od „For Lies I Sire” brzmią tak samo (jakby odgrywały ciągle ten sam motyw), choć w międzyczasie zmieniła się osoba za nie odpowiedzialna. Skoro nie wnoszą już niczego ciekawego do twórczości kapeli, to warto by się zastanowić, czy ich jeszcze potrzebują. Mimo tylu uwag jednak oceniam Feel The Misery dość wysoko – ma sporo plusów i potrafi uradować wieloletniego fana, natomiast większość minusów można po prostu przewinąć.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

13 stycznia 2016

Desecravity – Orphic Signs [2014]

Desecravity - Orphic Signs recenzja okładka review coverPo zapoznaniu się z debiutem Desecravity byłem przekonany, że oto w Japonii nareszcie pojawił się godny następca przeżywającego poważny spadek formy Defiled. Te przypuszczenia musiałem jednak zrewidować dwa lata później – przy okazji Orphic Signs. Panowie — a właściwie perkusista Yuichi Kudo i jego nowa ekipa — udowodnili, że ich ambicje sięgają znacznie dalej i na pewno nie zadowolą się lokalną sławą ani wcześniejszym poziomem ekstremalności. Mimo iż „Implicit Obedience” nie można było niczego zarzucić, krążek numer dwa z łatwością przewyższa go niemal pod każdym względem. Orphic Signs to kosmos, skrajnie pojebana makabra, rękawica rzucona w twarz Origin, Dying Fetus, Archspire, Cytotoxin i całej masie innych kapel, które prześcigają się w generowaniu popieprzonych dźwięków. Japończycy riff za riffem i blast za blastem pokazują całemu światu, że technicznie nie ma dla nich rzeczy niemożliwych (albo z takimi się nie zetknęli), dlatego na krążku dominują totalnie posrane i nielicho złożone aranżacje, w których roi się od nieprzewidywalnych zwrotów i nietypowych dla gatunku zagrywek. Struktura tej muzyki jest naprawdę imponująca i przy okazji daje do myślenia, jak daleko (jeszcze) może odlecieć kilku Japończyków, kiedy zabiorą się za nowoczesny (z miłym klasycznym dodatkiem – bentonowskimi wokalami) death metal. Desecravity z prawdziwą pasją wymiatają super szybki, brutalny i nader skomplikowany stuff, który z jednej strony ścina z nóg i męczy swoją intensywnością, a z drugiej fascynuje i nie pozwala pozbierać szczęki z podłogi. Jeśli na Orphic Signs trafia się jakiś pozornie prostszy fragment, można mieć stuprocentową pewność, że w tle któryś z instrumentalistów kombinuje ile wlezie, byle tylko nikt nie narzekał na nudę. Desecravity swoimi pomysłami rozpieprzyli mnie w równym stopniu co Posthumous Blasphemer, bo to bardzo podobny poziom szaleństwa, choć muzyka zupełnie inna. Z tego powodu wszelkie próby wskazania najlepszych utworów muszą skończyć się wymienieniem całej tracklisty – po prostu brak tu słabego ogniwa. Jedyny element, który okazalej prezentował się na debiucie to brzmienie – było cięższe i bardziej masywne, ale rozumiem, że przy obecnych szybkościach taki efekt był nie do uzyskania. Na Orphic Signs produkcja jest praktycznie pozbawiona pierwiastka ludzkiego, co czyni album jeszcze bardziej ekstremalnym i trudniejszym w odbiorze. Wytrwali jednakowoż znajdą tu 34 minuty pierwszorzędnego technicznego wygrzewu z najwyższej półki.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.desecravity.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij: