20 grudnia 2015

Decimation – Reign Of Ungodly Creation [2014]

Decimation  Reign Of Ungodly Creation recenzja okładka review coverDecimation to druga albo trzecia co do „wielkości” nazwa jeśli chodzi o turecki death metal. Jakby się zatem mogło wydawać, kolesie muszą fajnie dopierdalać, bo pozycję w kraju mają naprawdę niezłą. Rzeczywistość nie wygląda już aż tak różowo. Owszem, panowie grają i brzmią dużo lepiej niż typowy turecki przedstawiciel gatunku, jednak najjaśniejszym punktem Reign Of Ungodly Creation jest… okładka autorstwa Dana Seagrave’a. Sama muzyka, choć z łatką brutal i technical, zachwytów już nie powoduje. Jeśli miałbym wskazać u nich jakiś element zaskoczenia, to chyba tylko i wyłącznie fakt, że częściej zapożyczają sobie patenty od klasyków (choćby Deeds Of Flesh i Dying Fetus) niż od slammerów i kolejnych epigonów Disgorge, co na tureckiej ziemi jest nagminne. No i cóż, hałasują sprawnie (zwłaszcza perkman), bo i doświadczenie procentuje, ale czynią to raczej płasko (kwestia przesadnie „wyśrodkowanego” brzmienia), bez wyrazu i śladu własnej tożsamości, przez co mają spore problemy z odpowiednio długim utrzymaniem uwagi słuchacza. 36 minut mija wprawdzie bez zgrzytów, jednak później w głowie nic z nich nie zostaje – może poza refleksją, że Decimation najlepiej radzą sobie w szybszych tempach i przy zagmatwanych (na miarę swoich możliwości) riffach. Wolna i — w zamyśle — miażdżąca strona Reign Of Ungodly Creation wypada blado i przede wszystkim nudnawo. W rezultacie otrzymujemy album do posłuchania raz na pół roku ze świadomością, że kasę na niego wydaną można było lepiej spożytkować.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Decimation/6288467247
Udostępnij:

10 grudnia 2015

Krisiun – Forged In Fury [2015]

Krisiun - Forged In Fury recenzja reviewTo trochę brutalne zaczynać w ten sposób recenzję, ale trudno – Krisiun swoje najlepsze czasy mają już dawno za sobą i nic nie wskazuje, żeby jeszcze kiedyś mieli do nich nawiązać. Paradoksalnie mimo tego, że z płyty na płytę grają coraz lepiej. Chodzi mi naturalnie o stronę techniczną (wystarczy posłuchać coraz bardziej wypasionych solówek), bo pod względem poziomu kompozycji bywa już różnie… Na poprzednim albumie Brazylijczycy odrobinę poeksperymentowali, dorzucili kilka nowych elementów i w rezultacie pokazali się z nieco innej niż zwykle strony. Forged In Fury tych, ani żadnych innych dodatków już nie zawiera, toteż do dorobku kapeli wnosi tyle, co „Southern Storm” – czyli prawie nic. Mało tego, krążek z 2008 roku ma tę przewagę, że jest cięższy, szybszy, brutalniejszy i… krótszy. Nie chcę przez to powiedzieć, że Krisiun nagrali gniota, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ich nowe piosenki są przystępniejsze, bardziej poukładane i melodyjne. Owszem, są stuprocentowo krisiunkowe, jednak to oznacza, że również bardzo przewidywalne (przynajmniej dla fanów) i schematyczne. Wszystko, co w tej muzyce ekstremalne — a wbrew mojemu ględzeniu jest tego sporo — wydaje się być tylko dodatkiem, jakąś zasłoną dymną, mającą ukryć fakt, że nasi milusińscy nieco się już zestarzeli i powoli wymiękają albo że takie granie już im się po prostu znudziło. Na klawiaturę ciśnie się porównanie do Kataklysm — wszak swego czasu oba zespoły grały na podobnym poziomie wyziewności — ale w przypadku Brazylijczyków nie wygląda to jeszcze aż tak dramatycznie. Spory wpływ na złagodzenie oblicza Krisiun miała ponadto zmiana studia oraz producenta – w wyniku zabiegów Rutana Forged In Fury brzmi ładnie (bas jest wyraźny jak nigdy), nawet bardzo ładnie, ale niespecjalnie brutalnie. Kolejny minus należy dopisać za dopychanie płyty bonusami, w tym coverem – padło na Black Sabbath i ich klasyczny „Electric Funeral”. Wersja Brazylejros brzmi tylko odrobinę mniej absurdalnie od „In League With Satan” z „Works Of Carnage” i zupełnie nie ma startu do interpretacji Brutality. OK, mam świadomość, że jak dotąd tylko jojczyłem, zniechęcając do Forged In Fury kogo popadnie, ale musicie mi wybaczyć. Ja po prostu piętnaście lat temu zrobiłem sobie ołtarzyk z „Conquerors Of Armageddon” i wszystko (w wykonaniu Krisiun), co jebnięciem znacząco odbiega od tamtej płyty, automatycznie przestaje mi się podobać. Mniej ortodoksyjni fani i ludzie, którzy z tym zespołem nie mieli nigdy styczności, nie powinni się jednak moimi utyskiwaniami w ogóle przejmować, bo album jako taki — choć nie wymieniłem żadnych jego zalet — jest wystarczająco atrakcyjny, żeby zapewnić słuchaczowi godzinę naprawdę przyzwoitej rozrywki. Jak zresztą widać po ocenie – tragedii nie ma; ja jednak wolałbym nadal kojarzyć Krisiun z bezkompromisowym antychrześcijańskim napieprzaniem, nie zaś ze zwykłą rozrywką.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

3 grudnia 2015

Pestilence – The Dysentery Penance [2015]

Pestilence - The Dysentery Penance recenzja reviewVic Records od paru lat oddają się misji krzewienia nieco zapomnianego dziedzictwa kulturowego krajów Beneluxu i okolic (w tym bardzo dalekich okolic – vide USA) i chwała im za to, bo jest co przypominać, a namacalne rezultaty ich starań są jak dotąd co najmniej pozytywne. Tym razem sięgnęli do absolutnych początków ekstremalnej muzy na holenderskiej ziemi – demówek wielkiego Pestilence. Przyznaję, że dawno nie odpalałem tych materiałów, ale skoro trafiła się niezła okazja — oficjalna i zgrabnie wydana kompilacja The Dysentery Penance z dźwiękiem poprawionym przez Dana Swano — to wykorzystałem ją do przypomnienia sobie tego i owego. No i cóż, w mojej ocenie zarówno „Dysentry” jak i „The Penance” nadal trzymają się całkiem dobrze, a już na pewno lepiej niż większość odgrzewanych ostatnio niby legendarnych staroci. Przyczyny tego stanu rzeczy są co najmniej dwie. Po pierwsze obie taśmy w swoim czasie mogły się pochwalić naprawdę dobrą, dość profesjonalną realizacją, a po drugie poziom techniczny/kompozytorski u Pestilence od zawsze był bardzo wysoki, co zresztą w niedługim czasie zaowocowało kontraktem z Roadrunner. Zanim jednak Holendrzy trafili do dużego wydawcy, swoimi brutalnymi thrash’owymi wyziewami mogli śmiało konkurować z ówczesną Sepulturą, Possessed, czy Death – niektórych z nich nawet deklasowali umiejętnościami. „The Penance” ma ponadto tę wartość, że jest pierwszym nagraniem z kultowymi wrzaskami Martina van Drunena – i tylko wrzaskami, bo w studiu jegomość był zbyt napruty, żeby w ogóle utrzymać w rękach bas. Dodatkową atrakcją na The Dysentery Penance — a zarazem haczykiem na starych fanów, którzy starocie znają na pamięć — są dwa nagrania lajf („Before The Penance” i „Fight The Plague”) zarejestrowane na festiwalu w Eibergen w… 1988 roku – o dziwo dość przyzwoitej, a przynajmniej nadającej się do słuchania, jakości. Podsumowując, płytka stanowi miłe uzupełnienie kolekcji, toteż żaden szanujący się miłośnik Pestilence nie powinien się The Dysentery Penance oprzeć.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 listopada 2015

Cannibal Corpse – Live Cannibalism [2000]

Cannibal Corpse - Live Cannibalism recenzja reviewKażdy, kto choć raz był świadkiem występu Kanibali — a takich na świecie paru by się znalazło — wie, że ten zespół to prawdziwie zabójcza machina, która od dawna poważnie traktuje swoją robotę i w żadnym aspekcie fuszery nie odwala. Natomiast ci, którzy z różnych powodów nigdy nie uczestniczyli w takiej kaźni, mogą sobie sięgnąć po płytkę o wiele mówiącym tytule Live Cannibalism. Materiał spełnia podwójne zadanie, bo z jednej strony pokazuje killerski potencjał Cannibal Corpse w warunkach scenicznych, a z drugiej jest solidnym i dość wyczerpującym (65 minut) debestofem. Żaden ze studyjnych albumów nie został potraktowany po macoszemu, dzięki czemu setlista zwyczajnie pęka w szwach od hiciorów największego kalibru, że wspomnę tylko o „A Skull Full Of Maggots”, „Covered With Sores”, „Hammer Smashed Face”, „Fucked With A Knife”, „Perverse Suffering”, „I Will Kill You” i „Blowtorch Slaughter”. Tak na dobrą sprawę w zestawie brakuje mi jedynie „Sentenced To Burn”, ale to nie jest wielki powód do narzekań, bo humor poprawia spora reprezentacja znakomitego „Bloodthirst”. Brzmieniowo Live Cannibalism jest autentycznym wypasem (ciężar i selektywność godna pozazdroszczenia), ale to już zasługa doświadczenia i umiejętności zespołu oraz współpracującej z nim ekipy, bo w studiu panowie ograniczyli się do niezbędnego mixu i masteringu. Zero dogrywek i żenującego czyszczenia śladów! Taaak, takiej koncertówki można słuchać z przyjemnością, bo atmosfera obu występów (z Milwaukee i Indianapolis) została wiernie przeniesiona na płytę: są fajne zapowiedzi Corpsegrindera, jest żywo reagująca publika, muzykom zdarzają się pewne pomyłki, ale przede wszystkim jest tu surowa moc – bezpośrednie jebnięcie od początku do końca w wykonaniu prawdziwych profesjonalistów. Nie bez przyczyny Cannibal Corpse dorobili się statusu jednej z największych kapel w death metalu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 listopada 2015

Pyrrhon – Growth Without End [2015]

Pyrrhon - Growth Without End recenzja reviewTrochę przypadkowo śledzę losy Pyrrhon od czasu pierwszej epki i tak się jakoś składa, że ich dotychczasowy rozwój w kierunku czegoś, co specjaliści nazywają post death metalem, bardzo mi odpowiadał. Właśnie takiej, zakorzenionej w eksperymentach Gorguts, klimatycznej jazdy oczekiwałem także po nowej epce zespołu. A tu niespodzianka! Amerykanie nagrali materiał stojący niejako w opozycji do ich ostatniego, nielicho rozbudowanego, krążka, czy też — patrząc z trochę innej perspektywy — będący ekstraktem z jego najbardziej ekstremalnych fragmentów. Moi mili, Growth Without End to w większej części praktycznie death-grindowy wymiot w tradycji najlepszych pojebów Relapse z przełomu wieków. Pyrrhon przygotowali niecały kwadrans muzy, ale za to ostro popieprzonej — brutalnej, chaotycznej, intensywnej i połamanej — która nieźle wymiętosi każdego nieprzygotowanego słuchacza. Pomimo szaleńczych temp i dość niechlujnego (choć nie tak sludge’owego jak na „The Mother Of Virtues”) brzmienia Bruklińczyczy nie zatracili na Growth Without End tego przyjemnego pierwiastka oryginalności, którym od paru lat imponują mniej zdolnym kapelom. Mamy zatem do czynienia z hasłem dość ordynarnie jebiącym po uszach, a przy tym na tyle urozmaiconym, żeby nie nudził się po kilku zapętlonych przesłuchaniach. W związku z powyższym warto wydać te kilka zyli, by przekonać się, jak może wyglądać wzrost bez końca w interpretacji czterech ambitnych typów.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 listopada 2015

Hate – Crusade:Zero [2015]

Hate - Crusade:Zero recenzja okładka review coverNie przypominam sobie takiej sytuacji, nawet z lat 90-tych, żeby nowa płyta Hate przeszła praktycznie bez echa. Nie wiem, kto dał dupy bardziej, wytwórnia czy dystrybutor, ale faktem jest, że na chwilę obecną — czyli spory kawał czasu od premiery — Crusade:Zero to wśród gawiedzi album raczej słabo rozpowszechniony i ponad wszystko niedoceniony. Trochę to dziwne, trochę przykre, bo tak obiektywnie patrząc, Crusade:Zero — jako świadectwo ciągłej progresji zespołu — może być nawet uznany za najlepszy krążek w historii kapeli — tak jak w swoim czasie najlepsze były „Morphosis”, „Erebos” i „Solarflesh” — a już na pewno za najbardziej dopracowany. Styl i formuła brzmieniowa, które na dobre (?) okrzepły na „Erebos”, teraz są jedynie dopracowywane i lekko korygowane (także poprzez zmiany w składzie), co z kolei oznacza, że chcąc przybliżyć wam ten album, niestety będę musiał powtarzać frazesy z poprzednich recek. Zacznę od tego, że na Crusade:Zero słychać maniakalne wręcz — czyli jeszcze większe niż na „Solarflesh” — dążenie do perfekcji i tytaniczną pracę u podstaw nad techniką i konstrukcją utworów. Każda nuta ma swoje miejsce, choć jak na mój gust niektórych mogłoby w ogóle nie być, ale o tym za chwilę. W każdym razie pod względem poziomu aranżacji, wykonania i produkcji jest to światowa ekstraklasa – temu nie można zaprzeczyć. Inna sprawa, że coś za coś – ciągłe dopieszczanie muzyki odbyło się kosztem spontaniczności i — co może być rozczarowujące dla części fanów — ekstremalności. Materiał obraca się głównie w średnio-wolnych (zwłaszcza jak na ekipę Adama) tempach, a ponadto jest nasycony melodiami (naprawdę dobrymi, tak swoją drogą) jak żadna wcześniejsza płyta Hate. Jest tu też zdecydowanie więcej przestrzeni i klimatu, co — nawet pomimo rozbudowanych struktur — czyni Crusade:Zero kąskiem przystępniejszym dla przeciętnego słuchacza. Szkoda tylko, że dla wielbicieli szybszego dopierdalania przygotowano zaledwie kilka — i nie ukrywam, że to trochę mało — intensywniejszych partii w drugiej części albumu. Nie zmienia to faktu, że Crusade:Zero, jako całość, robi bardzo dobre wrażenie i z dumą można ją postawić na półce. Jeśli zaś chodzi o minusy, to już standardowo zaliczyłbym do nich wszystkie ambientowe miniatury. Ponadto nie kapuję sensu umieszczania podwójnego intra w sytuacji, gdy pierwszy właściwy utwór rozkręca się raczej powoli – jedno („Lord, Make Me An Instrument Of Thy Wrath!”) wystarczyłoby w zupełności. Także nadmierna ilość powtórzeń w tekstach (jak choćby w „Leviathan”) to coś, co bardziej irytuje i wprowadza niepotrzebny sztywny schemat niż podnieca i zachęca do skandowania. Przeciwwagą są dynamiczne i brutalne „Rise Omega The Consequence!” (tak powinno wyglądać połączenie wyziewu i klimatu), „Crusade:Zero” i „Dawn Of War”, których mogę słuchać w kółko. Gdy następny krążek Hate będzie wypełniony takimi killerami, to z niżej podpisanego zostanie jedynie dymiąca mięsna papka.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HATEOFFICIAL

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 listopada 2015

Blind Guardian – Beyond The Red Mirror [2015]

Blind Guardian - Beyond The Red Mirror recenzja okładka review coverDawno, dawno temu, tak dawno, że nikt nie pamięta (ja pamiętam), Blind Guardian wydał album zatytułowany „Imaginations from the Other Side”, na którym można było usłyszeć kawałek pod tym samym tytułem. Dla wielu fanów Bardów tak album, jak i ów utwór, były i są najlepszymi w historii zespołu. Tym większa musiała być ich radość, gdy okazało się, że Beyond the Red Mirror podejmie ten porzucony na równo dwadzieścia lat wątek. Odłóżmy jednak historię na bok, bo Blind Guardian A.D. 2015 to najlepsze dzieło Niemców od czasu „A Night at the Opera”, czyli od dobrze ponad dekady. Muszę przyznać, że zacząłem się trochę obawiać o kondycję muzyków i obrany na dwóch poprzednich długograjach kierunek, ale wygląda na to, że była to jedynie czasowa niedyspozycja. Otóż bowiem Beyond the Red Mirror dorównuje rozmachem najbardziej epickim dziełom Niemców, jest doskonale przemyślany, bezbłędnie nagrany, złożony jak gramatyka w języku polskim, a jednocześnie lekki i świeży. Nie pamiętam dokładnie, jak wiele razy przesłuchiwałem ten album ostatnimi miesiącami (ale pewnie idzie w setki), a jedyne, co mogę stwierdzić, to że każde kolejne okrążenie pozwalało mi odkryć coraz to nowsze smaczki i subtelne niuanse, tak dobrze znane z wydawnictw z przełomu wieków. Klasyczny Blind Guardian w najlepszej postaci i formie najwyższej od lat. Utwory takie jak „Twilight of the Gods”, „Prophecies”, „The Throne”, czy też bonusowy „Doom” urywają dupę. Pozostałym nie brakuje w zasadzie niczego, by znaleźć się w gronie najjaśniejszych punktów programu, ale ograniczę się do wspomnianych, by nie wyjść na opłaconego klakiera. Niezmiernie cieszy mnie, iż chłopaki przestali kombinować w stylu i grają to, co im wychodzi najlepiej – epicki, nieco bombastyczny prog metal, obficie polany baśniowością i fantasy. Jak się mówi – lepsze jest wrogiem dobrego, a to, czego byliśmy świadkami w przypadku dwóch wcześniejszych wydawnictw, to książkowy przykład przekombinowania i szukania zmian na siłę. Aby zrozumieć o czym tu piszę, wystarczy posłuchać z jaką łatwością i swobodą postępuje album, jak lekkiego sprawia wrażenie, a w końcu – jak szybko upływa ponad godzina (a w przypadku edycji rozszerzonej – 76 minut) zawartego na nim materiału. Aż chce się przesłuchać całość raz jeszcze. I jeszcze raz, i jeszcze… No co tu ukrywać – jestem zachwycony Beyond the Red Mirror. Tym bardziej, że chyba nie spodziewałem się powrotu do stylu z moich ulubionych czasów. Fanom nie trzeba krążka specjalnie reklamować, demo pewnie nadal będzie miał na nich elegancko wyjebane (za dużo wiesz! - przyp. demo), wszystkim pozostałym polecam serdecznie. Najlepsi w swoim gatunku, jedyni i niepowtarzalni – Blind Guardian.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 listopada 2015

Kat – 38 Minutes Of Life [1987]

Kat - 38 Minutes Of Life recenzja okładka review coverLata mijają, a pierwszy duży materiał live Kata ciągle robi dobre wrażenie. Wprawdzie sama realizacja pozostawia nieco do życzenia, jednak z selektywnością nie jest najgorzej, a takie zabrudzone, szorstkie brzmienie pasuje jak ulał do dzikiej muzyki i dodaje całości uroku. Miejmy ponadto na uwadze, kiedy, gdzie i na jakim sprzęcie to wszystko nagrywano. Omawiana koncertówka to kilkadziesiąt minut znakomicie odegranego thrash/speed/blackowego wyziewu, emanującego ogromną energią i wyczuwalną radością płynącą z grania. Wszelkie niedociągnięcia (a jest ich niewiele) odsuwają na dalszy plan i liczy się tylko bezkompromisowa sieczka. Mocna gitara, zapieprzający bas i — może przesadnie — „roztrzaskane” gary tworzą ścianę niezłego hałasu o zadziwiająco kojących właściwościach. Ale to już chyba standard przy klasycznym graniu w wersji koncertowej. Ogień, jaki Katowska czwórka z siebie wykrzesała przy „Czarnych Zastępach”, „Mordercy”, „Mag–Sex” czy „Wyroczni” (choć właściwie to przy wszystkich kawałkach) zagrzewa do boju (trząchania dynią i innych tańców-łamańców), a świetne refreny ułatwiają przyspieszoną anihilację strun głosowych. Klimat tych koncertów (bo 38 Minutes Of Life nie jest zapisem tylko jednego występu) udziela się błyskawicznie i stanowi o tak wysokiej ocenie wydawnictwa. Dla mnie świetna sprawa.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 października 2015

Gorelust – We Are The Undead [2015]

Gorelust - We Are The Undead recenzja okładka review coverSława Gorelust jako legendy brutalnego death metalu jest mocno przesadzona, ale może właśnie dzięki niej przynajmniej kilka osób zwróci uwagę na ten klawy zespół. Tym bardziej, że jest ku temu niezła okazja. Kanadyjczycy postanowili przypomnieć o sobie po, bagatela, dwudziestu latach od premiery całkiem niezłego — i jak się okazuje, kultowego — debiutu. Wydaje się, że w międzyczasie panowie nie zmienili swoich gustów (vide okładka) ani podejścia do wykonywanej muzyki, bo mamy tu bezpośrednią kontynuację „Reign Of Lunacy”. Taka konsekwencja jest oczywiście godna pochwały, jednak przez nią w ostatecznym rozrachunku We Are The Undead może mieć dość wąskie grono odbiorców, a w każdym razie mniejsze niż na to zasługuje. Nie jestem bowiem przekonany, że death metal mocno zalatujący połową lat 90-tych (nie raz przyjdzie przywołać prostsze oblicze Cryptopsy, Cannibal Corpse, Broken Hope czy Suffocation), bez technicznych fajerwerków i z surową (albo podziemną, jak kto woli) produkcją wpadnie w ucho fanom wychowanym na Cephalic Impurity, Cerebral Bore albo czymś w rodzaju Job For A Cowboy. We Are The Undead w żadnym wypadku nie jest krążkiem efektownym, zmuszającym słuchacza do przebijania się przez gęstwinę zaskakujących zagrywek. Nie, to album efektywny, bezpośredni, brutalny sam z siebie i bardzo naturalny. Gorelust nie potrzebują tu żadnych nowoczesnych sztuczek, żeby narobić dużo hałasu. Warto dodać, że dość chwytliwego hałasu, bo tu i ówdzie (zwłaszcza w „We Are The Undead” i „City Of The Cannibals”) pojawiają się bardzo nośne riffy, rytmy i solówki, pomagające bezstresowo przebić się przez cały materiał. Tym półgodzinnym albumem Kanadyjczycy udowodnili, że pomimo starczej siwizny i rosnących brzuchali potrafią zdrowo przyłoić. Szkoda tylko, że ten powrót nie wzbudzi większego zainteresowania.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gorelustband
Udostępnij:

8 października 2015

Slayer – Repentless [2015]

Slayer - Repentless recenzja okładka review coverKamienowanie Kerry’ego Kinga i spółki przy okazji premiery Repentless szybko przybrało rozmiary absurdu godnego „Żywotu Briana”. Żeby zyskać na wiarygodności, większość kontestatorów przywdziała na ten czas sztuczne brody „starych fanów prawdziwego Slayera”, po czym zaczęła na oślep pizgać tymi swoimi kamyczkami-argumentami, udowadniając wszem i wobec, że dzisiejszy Slayer nie ma prawa bytu, że to tylko błazenada. Prawda jest natomiast taka, że Amerykanie, studyjnie, są w wyraźnie lepszej formie niż ostatnio, a sam krążek robi zaskakująco dobre pierwsze wrażenie. Niestety tylko pierwsze, bo wraz z kolejnymi przesłuchaniami emocje szybko opadają, a początkowa podnieta przegrywa z trzeźwym spojrzeniem – nie na tyle jednak, żeby zjebać album z góry na dół i po bokach. Muzycznie i brzmieniowo Repentless jest średnio udaną próbą powrotu do stylistyki zajebistego „Christ Illusion” z zauważalnymi nawiązaniami do "God Hates Us All". O ile dźwięk zasługuje na pochwałę, bo jest odpowiednio ciężki, dynamiczny i mięsisty (czego nie można było powiedzieć o „World Painted Blood”), to już większości utworów brakuje ostatecznego szlifu (co zakrawa na żart – przecież dłubali przy nich przez kilka lat), odrobiny wyrazistości i choćby najmniejszego elementu zaskoczenia. W całości wybija się wyłącznie kawałek tytułowy, w pozostałych mamy już tylko mniejsze lub większe przebłyski. „Cast The First Stone” najłatwiej zapamiętać dzięki zajebistej solówce Holta (swoją drogą z jego umiejętności skorzystano nad wyraz oszczędnie) i wpadającemu w ucho refrenowi. „Vices” to przede wszystkim fajna motoryczna mielonka w wolniejszych tempach. „Take Control” bawi połączeniem prostych trzydziestoletnich riffów („Seven Churches”…) z „nowym” Slayerem. Natomiast już taki „When the Stillness Comes” byłby kompletnie nieruchawym gniotem, gdyby nie ostatni riff i galop Bostaph’a. Znacznie trudniej o jakieś konkretne refleksje na temat utworów z drugiej części płyty. One tam po prostu są i — jakby brutalnie to nie zabrzmiało — tylko pompują Repentless do formatu full-lengtha. Naturalnie trzymają dość przyzwoity poziom, ale w ich przypadku naprawdę nie ma powodu nawet do udawanego zachwytu. O „Piano Wire”, przez wzgląd na szacunek do Hannemana, lepiej nie wspominać. Mimo iż te kawałki są niezbyt urozmaicone, da się ich słuchać bez odruchu wymiotnego i lufy przy skroni. Nieważne, że nie zapadają na dłużej w pamięć. Nieważne, że wyglądają na materiał odpadowy. Ważne, że nie czynią smrodu między uszami. Tak szczerze, to to samo mógłbym napisać o Repentless jako całości – dla Slayera to taki trzeci filar w programie emerytalnym; krążek, który ma swoje plusy i przyniesie muzykom jakieś tantiemy, ale o którym za kilka lat mało kto będzie pamiętał.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.slayer.net

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij: