26 września 2011

Testament – Low [1994]

Testament - Low recenzja okładka review coverPrzed nagraniem Low Testament, jak to się ładnie mówi, zaliczył doła, doszły do tego istotne zmiany składu (odejście Skolnicka) i kłopoty z wytwórnią – w takiej sytuacji nie można było oczekiwać po zespole cudów, tym bardziej, że tenże zespół wydał już pięć płyt, którymi raczej wyczerpał temat. A tu coś takiego! Testament wbrew przeciwnościom losu podniósł się w glorii i chwale. Z wielkiego syfu powstał krążek, który z miejsca dołączył do ich największych osiągnięć – zaskakujący, mocniejszy niż którykolwiek wcześniej, bardzo zróżnicowany, świeży i przede wszystkim utrzymany na zajebiście wysokim poziomie. Panowie skomponowali wielowymiarowy choć bardzo składny materiał, w którym do odkrytego na nowo thrash’u dodali zwiększające siłę wyrazu elementy death metalu i zaaranżowali wszystko tak, żeby każdy mógł nagrać się do syta. Artystycznie Amerykanie ulżyli sobie najdosadniej w „Urotsukidoji” – popieprzonej instrumentalnej plątaninie robiących wrażenie różnorakich popisów każdego z muzyków. Ogólnie, na Low zajebichy jest co nie miara, tak w spokojnym („Trail Of Tears”, „Last Call”), jak i agresywnym („Low”, „All I Could Bleed”, „Ride” i w sumie pozostałe) wydaniu, ale wszystko to blednie przy totalnie poniewierającym, zajebiście brutalnym „Dog Faced Gods”. Raz, że to jeden z absolutnie najlepszych utworów Testament, a dwa, że ozdabiająca go solówka Murphy’ego jest z kolei jedną z jego najbardziej udanych – genialnym połączeniem technicznego mistrzostwa i niczym nie skrępowanej ekspresji. To trzeba usłyszeć! To trzeba znać na pamięć! Już za sam ten numer należy się dziesiątka – arcydzieło! Warto zaznaczyć, że wspomniane już wolniejsze/spokojniejsze fragmenty — w przeciwieństwie do poprzednich płyt — ani nie usypiają, ani nie denerwują, co koniecznie należy zaliczyć na plus. Cieszyć może mała rewolucja w obrębie brzmienia – zyskało na ciężarze (dotyczy to szczególnie gitar – sprawdźcie „Shades Of War”!) i soczystości, stało się pełniejsze, bardziej dynamiczne i przekonywające. Zmiany dotyczą także wokali Billy’ego – z jego śpiewu zniknęły przyprawiające mnie o ból głowy wycie i zawodzenie, a w ich miejsce pojawił się konkretny ryk. Jakby ktoś jeszcze nie załapał, Testament dzięki tej płycie, jak to się ładnie mówi, wrócił z dalekiej podróży. I to od razu do czołówki gatunku.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 września 2011

Wormrot – Dirge [2011]

Wormrot - Dirge recenzja reviewJa tam jestem uprzedzony i ciągle z rezerwą podchodzę do grindowych kapel z Singapuru i okolic, bo przytłaczającą większość tego, z czym miałem dotąd styczność, można określić jedynie kalekimi generatorami szumu i dudnienia. Tych tutaj wydaje Earache, czyli teoretycznie mamy gwarant jakiejś tam jakości, ale niepewność mimo to pozostaje. Okazuje się jednak, że nie taki diabeł straszny, bo podopieczni Anglików (swoją drogą, co ich tak nagle wzięło na brutalizmy, szykuje się nowa moda?) grają zupełnie nieźle, choć wtórnie do n-tej potęgi. Dirge to szybka, gwałtowna i dzika, a przy tym dobrze brzmiąca napierducha, która bez problemu trafi do wielbicieli najbardziej klasycznych przedstawicieli gatunku. Nie spodziewajcie się zatem wyszukanych cudów na poziomie Nasum czy współczesnego Napalm Death, bo Wormrot ładuje prosto i raczej jednowymiarowo. Chłopaki unikają zarówno udziwnień, jak i urozmaiceń, ale ani jedne, ani drugie nie są im do szczęścia potrzebne – najważniejsze, że potrafią dostarczyć słuchaczowi przyzwoitej dawki czystej, niczym nie skrępowanej pierwotnej energii. 25 kawałków w 18 minut – imprezy plenerowej się tym nie rozkręci, ale starcza akurat, żeby sobie zagospodarować prawie całą przerwę reklamową na polSacie.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/wormrot

podobne płyty:

Udostępnij:

20 września 2011

Dark Tranquillity – The Gallery [1995]

Dark Tranquillity - The Gallery recenzja okładka review coverA więc melodyjnie… – tak właśnie zareagował demo, kiedy dowiedział się, co mam zamiar wrzucić. Melodyjnie – odparłem. W końcu inaczej się tego nazwać nie da, chociaż to wcale nie jest obelgą, gdyby ktoś pytał. Drugi album goteborczyków to już w pełni rozwinięty styl, który na debiucie mógł, co najwyżej, kiełkować. To, co na debiucie trzeszczało i szumiało, tu brzmi klarownie i melodyjnie. Tam, gdzie debiut oferował prosty przekaz, tutaj ów przekaz staje się bardziej niedosłowny. W końcu tam, gdzie na debiucie było chłodno i sztywno, na The Gallery jest ciepło i na luzie. Słychać, że w ciągu trzech lat chłopaki trochę dopieścili brzmienie, klimat i — ogólnie — koncepcję muzyki. Poszli w kierunku mniejszej agresji, a większego nacisku na melodie i przez to – większej przystępności. Nie ma się więc co dziwić, że scena goteboruska, której niewątpliwie przedstawicielem jest Dark Tranquillity, jest tak łapczywie oblepiona przez babeczki oraz co mniej odważnych faciów, którzy na death niemelodyjny mają za małe cojones. Muszę jednak przyznać, że mimo swojej przystępności, wcale nie jest prostacka. Wsłuchując się w poszczególne kawałki można odnaleźć wiele ciekawych rozwiązań: a to jakaś podwójna stopa, a to tremolo, tu i ówdzie jakieś blackowe naleciałości albo zaskakująca pomysłem solówka. Jest więc na czym ucho zawiesić, choć — przyznam się bez bicia — kiedyś robiło to na mnie większe wrażenie. Tym niemniej sentyment do The Gallery pozostał i ma się nieźle, a że album zachował wiele ze swej początkowej fajności – tym lepiej dla mnie. Zwłaszcza, że te, co ongiś robiło na mnie największe wrażenie, nadal kopie. Pamiętam, że The Gallery nabyłem dla jednego utworu – kończącego płytę „…of Melancholy Burning”. Po kilku razach okazało się, że takich mocniejszych akcentów jest na płycie więcej, że wspomnę jeno „Punish My Heaven” oraz kapitalny, klasyczny „Mine Is the Grandeur…”. Nie jest to pierwszy taki klasyk w wykonaniu Szwedów, jednak dopiero ten pokazał ich klasę. Kawałek po prostu rozpierdala. Więc jest dobrym zwieńczeniem porządnego albumu.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.darktranquillity.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 września 2011

Immolation – Harnessing Ruin [2005]

Immolation - Harnessing Ruin recenzja okładka review coverSzóste uderzenie bogów technicznej brutalności nastąpiło jak zwykle w glorii i chwale, ale też i w nieco odmienionym składzie, bowiem podupadającego na zdrowiu, a coraz bardziej zainteresowanego rodzinką Alexa Hernandeza zastąpił nieznany w metalowym światku Steve Shalaty z nieznanego w metalowym światku Odious Sanction. Nieznany, ale nie znaczy to od razu, że dużo gorszy, bo z rytmiką Immolation radzi sobie wyśmienicie i najwyraźniej dobrze wpasował się obecne oblicze zespołu. Ujmy im z pewnością nie przynosi, choć na pewno nie miesza tak ostro jak Alex. Sama muzyka także odrobinę się zmieniła w porównaniu z „Unholy Cult” – jest jeszcze bardziej przystępna (naturalnie jak na „immolationowskie” standardy), chwytliwa (kilka riffów doskonale nadaje się do późniejszego nucenia pod nosem!), więcej w niej przestrzeni, gitary zdają się „ryczeć” jak nigdy dotąd, a melodiom blisko do tych z „Close To A World Below”. Znalazło się również trochę miejsca dla odświeżających eksperymentów (wyróżniają się pod tym względem „Dead To Me” i „Son Of Iniquity”), przez co zespół zebrał trochę zjebek od różnej maści ortodoksów z gilami do pasa. Początek płyty to bezwzględna jazda (prawie) na złamanie karku – utwory stosunkowo krótkie, intensywne i bezpośrednie. Dalej następuje wybornie mielący numer tytułowy, a po nim przychodzi czas na kawałki dłuższe, bardziej klimatyczne i rozbudowane. Niestety także przez przesadnie rozwlekłe wyciszenia. Nie zabrakło oczywiście kilkunastu firmowych solówek Roberta Vigny, który z gitarą czyni prawdziwe cuda i należy mu się za to wielki szacuneczek. Przy okazji – jeśli podczas ich nagrywania zachowywał się tak, jak to robi podczas koncertów, to musiał poczynić w studiu niemałe spustoszenie. Ross Dolan także w świetnej formie… tylko to w zasadzie żadna nowina, bo chyba prędzej cały death metal padnie na pysk niż on straci moc w głosie. Jeśli powątpiewacie w potęgę Immolation, nie pozostaje wam nic innego, jak zatopić się w „Crown The Liar”, „Swarm Of Terror” lub „At Mourning's Twilight”. Ci Mistrzowie w death metalowym fachu są zbyt wartościowi, żeby tak po prostu odpuścić sobie Harnessing Ruin.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

14 września 2011

Obituary – Xecutioner’s Return [2007]

Obituary - Xecutioner’s Return recenzja reviewPo Obitkach nie należy się spodziewać romansu z klawiszami, babskiego zawodzenia, wesołych melodyjek, pedalskich chórków czy ogniskowych ballad. To fakt. Zawsze stawiali na nieskomplikowany walec i właśnie takim rozjeżdżali słuchacza. To także oczywista oczywistość, że zacytuję wyjątkowo nielubianego polityka. Jednak gdy w tytuł płyty wskakuje prehistoryczna nazwa, to sytuacja, przyznacie, robi się nad wyraz intrygująca. Ponad wszelką wątpliwość szyld nie jest tu przypadkowy, bo nad krążkiem aż unosi się zielony odorek zamierzchłej przeszłości. W związku z przymusową absencją Allena, całą muzykę napisali Trevor i Donald, czyli… duet odpowiedzialny za lwią część materiału z genialnego „Cause Of Death”. I to właśnie z tą płytą Xecutioner’s Return ma najwięcej wspólnego. Jest odpowiedni ciężar, charakterystyczne szorstkie riffy, niezmiennie świetne wokale, średnie tempa (choć trzeba przyznać, że „dwójka” jest całościowo szybsza) i zbliżony poziom brutalności. A co do odczuć przy słuchaniu… porównajcie sobie „Seal Your Fate” (to mój faworyt) z „Find The Arise”, „Second Chance” z „Body Bag” lub „Evil Ways” z „Dying”… A to tylko część atrakcji, bo oprócz tego dostajemy także dwa wyjątkowo mozolne walce (tylko umieszczenie ich obok siebie nie było chyba najlepszym pomysłem). Kolejny istotny element to znakomite solówki autorstwa nowego nabytku Obituary, Ralpha Santolli (molestującego struny także w Deicide). Tych popisów jest sporo i niewątpliwie wzbogacają muzykę, czyniąc ją ciekawszą i „żywszą”. I tu uwaga: nie wierzcie pierdoleniu, jakoby Santolla zniszczył materiał melodyjnymi solówkami, czy w ogóle – swoją obecnością. Źródeł takich bzdetów upatrywałbym w krańcowym stępieniu słuchu ludzi wypowiadających podobne dyrdymały. No chyba, że dla niektórych przygłuchych półmózgów solówka = melodyjki z dobranocki. Różnica w brzmieniu w stosunku do „Frozen In Time” nie jest może kolosalna, ale wyczuwalna na korzyść Xecutioner’s Return. Tak więc i tu mamy kolejny plus. Zapewniam, że jeden z wielu, więc ten krążek spokojnie możecie dodać do listy zakupów.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 września 2011

Tess – St Charles [2011]

Tess - St Charles recenzja reviewJakoś tak się złożyło, że metalcore niezbyt często gości na naszych łamach. Są po temu oczywiście dobre powody – można to sprawdzić samemu, nawet w ramach Przysposobienia Obronnego: wystarczy zapodać wybrany w ciemno core’owy album do plejera i voila, to się przecież samo dyskwalifikuje. Kilka chlubnych wyjątków można znaleźć u nas. Z czymś na kształt wyjątku mamy do czynienia dziś. St Charles to kompilacja przygotowana przez francuskich muzyków z formacji nieżywych scha… pardon, Tess i obejmująca dwa longpleje z 2008 i 2010 roku i dwa luźne kawałki tegoroczne. Jest więc tego od zasrania, ale — co jest zaskoczeniem nawet dla mnie samego — da się przez to przebrnąć bez regulaminowej drzemki. To znaczy lepiej przedziera się przez materiał nowszy z 2010 roku, lecz i przy starszym można się kilka razy wzruszyć. Z tym starszym jest bowiem taki kłopotek, że zaczyna się całkiem smakowicie, z apogeum fajności w „Frenesie”, by z czasem stracić większość ze swej, nie najwyższej, słuchalności. Druga reguła rządząca tym wydawnictwem brzmi tak: im wolniej, tym większe flaki z olejem. Poniżej pewnego tempa zaczyna się uciążliwe dla słuchacza mędzenie i zawodzenie połączone z, jak kurwa na złość!, banalnymi melodiami, zaś przy większym przestrzeń ulega zagęszczeniu, więc czasu na smutki nie pozostaje za wiele. Pewnie by to tak jaj nie kręciło, gdyby nie to, że zwykle przy wolniejszych tempach wokalista przechodzi z wrzasków na czyste linie, co nawet dla najtwardszych może być nie do przegryzienia. Gdzieś koło połowy albumu przestaje się jednak zwracać na ten defekt uwagę, co niestety bierze się z tego, że kawałki zlewają się w jedną całość i muza wlatuje jednym, a wylatuje pozostałym uchem. Jest więc słabawo. St Charles ma jednak drugie oblicze – wydawnictwo AD 2010. Mówiąc w skrócie, większość niedociągnięć (eufemizm) udało się naprawić, a i da się zanotować pewien rozwój. Jest więc różnorodniej, kawałki mają swoje indywidualne rysy, ograniczono do minimum ilość smęcenia, a fragmenty wolniejsze dopieszczono, przez co nie irytują. Pojawiły się nawet ewidentne hiciory (hicior, tak właściwie) – „Erreur Systeme”. Nawet na kolejny ciekawy kawałek nie trzeba długo czekać, bo zaczyna się zaraz po wspomnianym i choć mianem hiciora nie można go określić, to nosi wszelkie znamiona porządnego utworu. Największym plusem albumu jest jednak znaczna, słyszalna od samego początku, poprawa warsztatu. Utwory zyskały nie tylko na wyrazistości, ale także na zaawansowaniu aranżacyjnym, przez co i więcej w nich mocy i słucha się tego lepiej. Bardzo za to szkoda, że tak soczystych gitarowych harmonii, jakie można usłyszeć w „Pantin”, nie wykorzystano częściej. Średnia dobrych harmonii zostaje więc utrzymana na tym samym, co w 2008 roku, poziomie. A to już straszna kupicha. Dwa ostatnie kawałki, usmażone już w 2011 roku, są bardzo podobne do tych z roku 2010, co z jednej strony może cieszyć, gdyż nie zboczono z dobrego kursu, ale powoduje też pewien niedosyt, bo poprawić można było więcej. Tym niemniej, całe wydawnictwo wypada mi ocenić pozytywnie, ze średnią 6: 5 za album wcześniejszy, 7 za późniejszy i ćwierć punktu za AD 2011 – tyle, że ćwiartek nie uznajemy.


ocena: 6/10
deaf
Udostępnij:

8 września 2011

Cannibal Corpse – Kill [2006]

Cannibal Corpse - Kill recenzja reviewWymownie i dość buńczucznie — zważywszy na poziom wtórnego „The Wretched Spawn" — ochrzcili swój dziesiąty album Kanibale. Jednak nie było w tym żadnej przesady, bo Kill rzeczywiście zabija! Począwszy od „The Time To Kill Is Now”, z każdym następnym mocarnym ciosem zespół potwierdza powrót do najwyższej formy. W ich przypadku to już trzecia młodość. Kill łączy w sobie cechy ich najlepszych, najbardziej krwawych płyt — czyli „The Bleeding” i „Bloodthirst” — ze świeżym podejściem do kwestii brzmienia i wielką przyswajalnością. Erik Rutan w swoim Mana Recordings zrobił im najlepszy sound od chwalebnych czasów współpracy ekipy z Buffalo z Colinem Richardsonem; najgęstszy i najbardziej masywny, z doskonale potraktowanymi, super precyzyjnymi gitarami rytmicznymi. Tym samym Cannibal Corpse dorobili się krążka, którego można słuchać już dla samego delektowania się dźwiękiem. Na brzmieniu zachwyty się jednak nie kończą, bo death’owa moc zawarta w tych trzynastu kawałkach robi spore wrażenie i budzi respekt przed ich twórcami. Każdy z nich (kawałek, nie twórca) może robić za przykład mocnego pierdolnięcia ubranego w miażdżące, szybko wpadające w ucho riffy, średnie, precyzyjnie nabijane tempa, basmańskie mistrzostwo i potężny, zdyscyplinowany ryk Corpsegrindera. Od czasu poprzedniego hajlajtu w dyskografii, przywołanego już „Bloodthirst”, muzyka Cannibal Corpse nie uległa jakimś znaczącym przeobrażeniom, ale już dwa poprzednie krążki Kill rozwala kompletnie poziomem kompozycji, ich zróżnicowaniem i stopniem dopracowania. Największa w tym zasługa doskonale spisującego się duetu O’Brien-Barrett, bo ich pierońsko intensywne, choć nie najszybsze w karierze, partie gitar długo nie pozwalają oderwać się od płyty. Wśród tych kilkunastu utworów nie znajdziecie najmniejszych mielizn ani naciąganych wypełniaczy. Cały, powtarzam cały materiał obija mordę ze skutecznością podkurwionych braci Kliczko. Ale jako, że i zajebistość ma swoje odcienie, to mnie najbardziej wgniatają w podłoże „Make Them Suffer”, „Death Walking Terror”, „The Time To Kill Is Now” i „Purification By Fire”, które, rzecz jasna, niniejszym polecam. Sam nie należę do ludzi, którzy daliby sobie za Kanibali coś odkroić (albo odgryźć), ale posiadanie Kill uważam za pieprzony obowiązek – udała im się ta płyta jak kurwa mać!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 września 2011

Exhumed – All Guts, No Glory [2011]

Exhumed - All Guts, No Glory recenzja reviewNapiszę petycję do muzyków Carcass (i tej perkmańskiej przybłędy z Arch Enemy), żeby dali se siana z tą lipną reaktywacją, a wszelkie pomysły związane z nagrywaniem czegokolwiek pod tą nazwą pogrzebali póki jeszcze mogą, i zanim dosięgnie ich moja ręka prawa i sprawiedliwości. Jako koronny argument dorzucę przegrywkę nowego krążka Exhumed. Posłuchają i może wreszcie zrozumieją, że nie mają w tej muzyce już nic do powiedzenia, a świat ich już nie potrzebuje. Naturalnie, o ile przeżyją kontakt z tym dziełem. Kurwa! To jest jeden z moich czołowych i jakże nielicznych kandydatów do płyty roku! Naprawdę nie spodziewałem się aż tak dosadnego uderzenia po odrodzonych Amerykanach. Chociaż wieści o ich reaktywacji mnie ucieszyły — wszak zawsze byli fajni — to byłem pewien, że nie wzniosą się na poziom znakomitego „Anatomy Is Destiny”. Jak miło się czasem pomylić! Dawno nie słyszałem klasycznego grind-death potraktowanego z tak rozbrajającą świeżością i pałerem. Każdy krwisty element All Guts, No Glory rozpierdala w bezkształtną papkę i cieszy zarazem. Początek płyty wywołuje banana na twarzy uroczymi cytatami z debiutu Terrorizer, a potem jest tylko lepiej – jak u Hitchcocka, choć nawet on nie wyprodukował tylu hitów, z iloma mamy do czynienia na czwartym (taką numerację stosuje Matt Harvey, to się będę jej trzymał) albumie Exhumed. Doskonałe mięsiste brzmienie uwydatnia wszystkie niuanse aranżacyjne, super chwytliwe riffy kładą na łopatki, świetnie rozłożone zmiany tempa przekuwają się na kapitalną dynamikę, zawodowe wokale (z przewagą tych wrzeszczanych – wielbiciele „Tools Of The Trade” uronią niejedną łzę wzruszenia) rzygają wzorcowo, ultra melodyjne solówki zachwycają technicznymi cudeńkami, a wszystko to spójne i dojebane z taką werwą, że długo nie można się otrząsnąć z wrażenia. Tylko w sumie po co wracać do gównianej rzeczywistości, skoro można sobie zapodać płytkę od początku? No właśnie. Taki materiał chłonie się całym ciałem, by potem napierdalać łbem na wszystkie strony, wymachiwać „diabełkami” i wydzierać się wniebogłosy, że „Exhumed, kurwa!”. To jest coś! Nie trzeba być po muzykologii, ani też żyć samym grindem, żeby po paru chwilach obcowania z All Guts, No Glory stwierdzić, że — niemłodzi już przecież — członkowie zespołu musieli mieć niezłą zabawę przy komponowaniu i nagrywaniu – to się czuje, a luźna atmosfera błyskawicznie udziela się słuchaczowi. Dla mnie rewelacja! Jeśli Amerykanie potrafią tak zajebiste krążki trzaskać po wielu latach scenicznego niebytu, to ja im życzę, żeby rozpadli się już dzisiaj. Warto będzie poczekać na następcę All Guts, No Glory nawet i dziesięć lat. Exhumed, kurwa!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExhumedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 września 2011

Fleshgod Apocalypse – Agony [2011]

Fleshgod Apocalypse - Agony recenzja okładka review coverSeptic Flesh niespodziewanie wyrosła (groźna?) konkurencja na polu „symfonicznego death metalu”, i to również z „ciałem” w nazwie. Piszę niespodziewanie, bo choć Włosi już na poprzednich wydawnictwach przejawiali pewne neoklasyczne skłonności, to dopiero po przejściu do Nuclear Blast (to ich nagłe zamiłowanie do rzeźni jest dla mnie wielce zastanawiające) w pełni rozwinęli tę stronę swojej działalności, nie odpuszczając nic z wcześniejszej ekstremy. Już na początku warto nadmienić, że Fleshgod Apocalypse, pomimo obranej stylistyki, jest zespołem zupełnie innym niż wspomniany grecki potwór. O ile w dźwiękach generowanych przez Septic Flesh jest dużo napięcia, dostojeństwa i klimatu, to już autorzy Agony poszli w nieco innym kierunku i po prostu ostro młócą na tle żwawo zapieprzającej orkiestry (w znaczeniu: klawiszy). Grzańsko jest naprawdę konkretne i może robić wrażenie, bo perkman braki w swojej technice, a być może i wyobraźni (wolne partie zdają się to potwierdzać – chłop nie wie, co z sobą począć), maskuje napierdalanymi w okrutnych tempach blastami. Toteż przez jakieś 80% trwania płyty (po odliczeniu intra i outra) słyszymy gęsty, nieurozmaicony, a zapewne też wycieńczający blast. Ścianę blastów. Nie powiem, są momenty, w których brzmi to dość absurdalnie — zwłaszcza, gdy taka miazga leci pod czystymi wokalami i pięknymi melodiami — ale mimo to albumu słucha się bardzo przyjemnie. Również mimo dużej schematyczności, bo jakby na to spojrzeć, to większość kawałków polega na tym, że: orkiestra zapodaje swoje motywy, oni nakurwiają, potem wchodzą czyste wokale, ładna efektowna solówka, znowu czyste wokale i dalej już sieczka. Wyjątki są w zasadzie dwa: „The Forsaking”, w którym sieczki nie ma w ogóle, jest za to dużo melodii i trochę klimatu, oraz „The Egoism”, gdzie główny motyw zbudowano na stosunkowo wolnym motorycznym riffie, czyste wokale występują w wersji damskiej (oczywiście na tle gęstego pochodu), a napierducha wpada dopiero w ostatnim fragmencie. I to by było tyle w kwestii urozmaicenia struktur. A teraz ciekawostka w kontekście tego, co przed chwilą napisałem – kawałki są na tyle charakterystyczne, że bez trudu przychodzi odróżnić jeden od drugiego. To już zasługa aranżacji i subtelnych detali. Jako bonus mamy cover Carcass, który podobnie jak „Blinded By Fear” z epki został zagrany bardzo sprawnie, ale ze 30 razy szybciej od oryginału (oraz z drobną acz niepotrzebną orkiestracją). Elementy wykonawczej perfekcji mieszają się tu z groteską, ale numer daje radę. Zdecydowałem się ocenić Agony bardzo wysoko (mając pełną świadomość wad tego materiału), a to głównie dlatego, że konfrontacja z płytą sprawia sporą frajdę – ma kopa, jest w tym jakiś powiew świeżości, jest doskonała realizacja (w ramach tego, co chcieli osiągnąć), no i w końcu kilka udanych piosenek. Prawdziwym sprawdzianem dla Fleshgod Apocalypse będzie dopiero następny album.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.fleshgodapocalypse.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

31 sierpnia 2011

HR Giger – ARH+ [2005]

HR Giger - ARH+ recenzjaWprawdzie ta książka nie ma nic wspólnego z muzyką, ale już widzę te niezdrowo zainteresowane gęby zwabione nazwiskiem i bezeceństwami na okładce. Przed wami bogato ilustrowana (nie mogło być inaczej!) autobiografia mistrza pogiętych piekielnych wizji, zdobywcy Oscara i miłośnika szelek – Hansa Rudolfa Gigera. Z tej dość krótkiej publikacji zadowoleni będą zarówno ci, którzy chcą się dowiedzieć czegoś ciekawego o tym wybitnym artyście, bo Giger (albo po polskiemu: Gajger – jak ten od licznika promieniowania, hehe) nie szczędzi wspomnień i anegdot, jak i ci, którym zależy tylko na „obrazkach”, bo reprodukcji jego dzieł — obrazów (także w różnych stadiach powstawania), rzeźb, szkiców, itd. — jest tu od groma. Rozczarowanie natomiast spotka każdego, kto nastawia na jakieś sensacyjne studium przypadku, odkrywające przed światem dramatyczne początki zwichrowanej wyobraźni autora. Mały, a później młody Giger miał zupełnie dobre (a jak na połowę XX wieku to nawet doskonałe) warunki, by się swobodnie rozwijać w dowolnie wybranym przez siebie kierunku. Żadnych skandali, traumatycznych wydarzeń – po prostu nic. Nawet nie był porządnie bity. Jednak już jeden rzut oka na jego zdjęcia z dzieciństwa (te oczka – Damien z „Omena” się kłania) wystarcza, by zgadywać, że od najmłodszych lat Hans miał coś z deklem, co musiało wykiełkować na etapie narodzin, albo jeszcze wcześniej. Później w jego życiu pojawiały się elementy wyłącznie wzmacniające to odchylenie: gołe baby, jazz, Lovecraft, Dali, gołe baby… Dowiecie się także, jak niewiele trzeba, by człowiek oskarżany o promowanie pornografii dorobił się własnych tematycznych barów. Nie ma sensu, żebym zdradzał więcej, bo choć ARH+ to lektura na jeden letni wieczór, to wraca się do niej wyjątkowo często.


demo
wydawca: www.tmc.com.pl
Udostępnij: