2 czerwca 2011

Gonoba – Chains Of Ignorance [2009]

Gonoba - Chains Of Ignorance recenzja reviewPośród wszędobylskiego, darmowego shitu, słoweńska Gonoba jawi się jako prawdziwa perełka, ta sama, co się ją między wieprze rzuca, a one i tak nie są w stanie tego docenić. Bo czegóż człek spodziewa się po darmówkach, jeśli nie muzykowania na poziomie kapeli do kotleta, patentów bardziej wyświechtanych niż dowcipy Strasburgera, a na dokładkę chujowieńkiego brzmienia. W końcu jakieś przyczyny umieszczania pełnego materiału w sieci za free być muszą. Idąc tym tokiem rozumowania należałoby przyjąć, że także po Gonobie wiele spodziewać się nie można. Niespodzianka nr jeden – można. Słucha się tego bardzo przyjemnie i to nie w „słitaśnym” tego słowa znaczeniu. Od początku coś się dzieje, chłopaki nie siedzą po próżnicy, tylko śmigają kawałek po kawałku z entuzjazmem kolesia pierwszy raz idącego na striptiz. Jeśli ktoś lubi skandynawską szkołę szybkiego i melodyjnego death metalu okraszoną sporą dawką technicznych zagrywek, to trafiwszy na Gonobę może się zatrzymać na dłużej i może ona mu się nawet spodobać. Gonoba ma się tak do, wspominanego w ostatniej recenzji, Children of Bodom, jak ten do bohatera tejże recki – Crystalic. Czyli mówiąc prościej – granie jest soczyste, melodie wpadające w ucho, poziom agresji odpowiednio podkręcony, a co więcej – nie ma w tym naciągania i stękania. Wszystko przychodzi Słoweńcom z łatwością podobną tej, jaką ma prezydęt Komorowski w strzelaniu gaf. Melodyjnie i z wykopem – tak właśnie gra Gonoba. Niespodzianka nr dwa (o której już co nieco napomknąłem, ale nic) – przy całej swojej melodyjności nie tracą chłopaki jaj i ze znośną częstotliwością zapodają jakieś techniczne zagrywki; a to połamany riff, a to wykręcona solówka lub np. budzący uznanie pasaż na garach. Instrumentalnie jest więc dobrze, między innymi za selektywnie brzmiący i nieźle pomyślany bas. Jak na kapelę ze Słowenii, darmową kapelę, trzeba także pochwalić za brzmienie: jest klarowne, odpowiednio krwiste i naturalne. Na zakończenie wypada pochwalić Słoweńców i życzyć jednak większych sukcesów, bo Chains of Ignorance ma potencjał i bardzo dobrze rokuje na przyszłość.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100065062081778
Udostępnij:

29 maja 2011

Crystalic – Persistence [2010]

Crystalic - Persistence recenzja okładka review coverTakie mamy czasy, że nie można ufać nikomu. Ot choćby pięciu fińskim koleżkom, którzy wyglądają jak nieco mroczniejsza wersja Stratovarius, a twierdzą, że grają death metal. A takiego! Śladowe ilości gęstszej pracy werbla (takie niby blasty) i ewidentnie wymuszone agresywne (raczej stylizowane na agresywne) wokale niosą ze sobą tylko złudzenie brutalności. Ten pięćdziesięciominutowy materiał to zlepek super miętkiego death’u (umownie) jak z najgorszych produkcji In Flames, miętkiego, pozbawionego pazura thrash’u oraz rozlazłego power metalu, który z swej natury jest miętki. Stylistyczny rozstrzał może świadczyć zarówno o dużej otwartości i odwadze, jak i — co jest bardziej prawdopodobne — chęci zdobycia jak najszerszego, a przy tym jak najmniej wymagającego audytorium. Tak czy siak, miało być różnorodnie i metalowo, a wyszło niezbyt składnie i flakowato. Niby coś tam mają w paluchach, basman nawet dorwał się do bezprogowca, ale zupełnie nie przekłada się to na choćby szczątkowo ciekawą muzykę. Sytuację, w moich uszach, pogarszają wyjątkowo bezbarwne melodyjki, tragiczne rycerskie zaśpiewy (capią trzecioligowym niemieckim powerem, zgrrroza) i plumkające bez sensu klawisze. Jakby tego było mało, Finowie starają się wykorzystać każdą okazję, żeby popitolić do kotleta sojowego. Przypominam – oni chcą być rozpatrywani w kategoriach death metalu! Gładziutko wygolony Alexi Laiho i jego cukierkowa kompania z Children Of Bodom wypadają przy Crystalic na mega rzeźników, a to o czymś świadczy. Persistence nie da się słuchać nawet przy ogromie dobrych chęci, bo już przy drugim kawałku jakiś różowy glut wypływa z głośników i skutecznie je zakleja.


ocena: 3/10
demo
oficjalna strona: www.crystalic.net
Udostępnij:

26 maja 2011

Kat & Roman Kostrzewski – Biało – Czarna [2011]

Kat & Roman Kostrzewski - Biało - Czarna recenzja reviewWydany wieki temu „Mind Cannibals” nikogo — poza samym zespołem — raczej nie zachwycił, więc wszystko wskazywało na to, że ekipa Romana i Irka powinna bez trudu przebić tamten materiał – wszak czasu na dogłębną analizę muzyki i dopieszczenie najmniejszego detalu mieli całe mnóstwo, a i na wsparcie fanów nie mogli narzekać. Tymczasem Biało – Czarna przy pierwszym kontakcie sprawia wrażenie skleconej na odwal się i do tego w dużym pośpiechu.

Taką konstatację zresztą łatwo obronić, odnosząc się do brzmienia, którego jakość pozostawia trochę do życzenia i zdecydowanie odbiega od obecnych standardów, a już na pewno oczekiwań. Domyślam się, że wzięto tu za wzór pozbawioną upiększeń produkcję „Death Magnetic”. I o ile w przypadku Metallicy dało to dobre rezultaty, tak nowa muzyka Kata prosi się o nieco bogatszą oprawę. Twórczość Kostrzewskiego nigdy nie była przesadnie bezpośrednia, niejednokrotnie wymagała od słuchacza sporo skupienia i cierpliwości, by mógł w pełni docenić (czy w ogóle – odkryć) jej walory — a tak jest i tym razem — toteż taka formuła dźwięku może się stać dla niektórych kolejną barierą do pokonania.

Zgodnie z moimi przewidywaniami Biało – Czarna monumentem ani rewelacją nazwać nie można, mimo to godzina (to wbrew pozorom wcale nie tak dużo) szorstkiego, ciężkiego thrash’u w wykonaniu katowickiej grupy robi naprawdę pozytywne wrażenie. I choć poziom poszczególnych kompozycji nie jest najrówniejszy, w praniu sprawdzają się dość dobrze. Muzyka została podana w raczej tradycyjny, surowy sposób (zapomnijcie o nowoczesności i odlotach Alkatraz), bez miejsca na dodatkowe instrumenty i silenia się na niezrozumiałe eksperymenty, a wszelkie nowe wpływy (do wspomnianej Metallicy można dorzucić choćby Nevermore) wmontowano w nienachalny sposób. Nad wszystkim — co stanowi duży atut krążka — unosi się charakterystyczny klimat, który podbija siłę najmocniejszych fragmentów, a te spokojniejsze czyni bardziej nastrojowymi.

Pewnym ryzykiem było wrzucenie na początek przydługiego, a przy tym niezbyt porywającego quasi-instrumentala, bo można go uznać za najsłabszy punkt płyty. Na szczęście dalej jest już tylko lepiej, z piękną końcówką w postaci „Bieluń”, „Z Boskim Zyskiem” i „Kapucyn Zamknął Drzwi”. Gdyby cały album trzymał poziom tych ostatnich utworów, mielibyśmy do czynienia z powrotem do prawdziwie katowskiej formy. Ale i tak jest nieźle – album jest porządnie zaśpiewany, nie brakuje dobrych pomysłów na riffy, solówki i zmiany tempa, niektóre z nich ocierają się nawet o geniusz – jest różnorodnie, spójnie, a poziom wykonawczy naturalnie nie budzi najmniejszych zastrzeżeń. Kat z Romanem daje radę zarówno w balladowym „Wolni Od Klęczenia”, rozbudowanym „Diabelskim Domu cz. IV” (jazda na sentymencie do tytułu była zbędna), jak i dynamicznej „Kupie Świąt”, więc warto poświecić tym kawałkom przynajmniej kilka przesłuchań.

Teksty dotyczą w głównej mierze pozbawionych mistyki aktualnych tematów, czyli przede wszystkim religijno-politycznego szamba i problemów wypływających z niego w życie zwykłych ludzi. Przy takiej okładce nie powinno to dziwić, jak i nie dziwi obecność ostrych terminów typu „Pisbollah” czy „kleropolska rzecz”. Przykro się tego słucha, bo właściwie każdy wers przypomina nam, w jak pokurwionym kraju żyjemy. Niestety, nie starczy nam tupolewów, żeby choćby jako tako sytuację wyprostować…

Oprócz soczystej produkcji życzyłbym sobie więcej przyspieszeń oraz solówek, bo akurat gitarzyści mają taką technikę, że nie widzę powodu, dla którego nie mieliby sobie bardziej poużywać. Jeśli dotąd wyrażałem się niejasno i ktoś ma wątpliwości, czy Biało – Czarna przebija „Mind Cannibals”, odpowiadam twierdząco – tak, przebija, ale wciąż nie jest to płyta na miarę możliwości tego zespołu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: kat-rk.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2011

Pestilence – Doctrine [2011]

Pestilence - Doctrine recenzja reviewO "Doctrine" można bez większego wysiłku powiedzieć tylko tyle, że jest to najcięższy album w karierze Pestilence, jak również to , że z pewnością nie jest ich najlepszym, bo taki już nagrali 20 lat temu. W każdym razie właśnie wspomniany ciężar na początku najbardziej skupia uwagę słuchacza — przysłaniając całą resztę — bowiem efekt uzyskany w Woodshed jest iście makabryczny – dwie ośmiostrunowe gitary i sześciostrunowy bezprogowy bas miażdżą okrutnie, a przy okazji wprawiają w osłupienie totalną selektywnością. Posłuchajcie tej płyty głośno, naprawdę głośno – farba ze ścian schodzi od tego dźwięku. Tylko od tych powtarzanych na każdym kroku porównań do Meshuggah zbiera się na rzyganko… Litości! Najwyraźniej według niektórych sam fakt użycia ósemek determinuje muzykę. Każdy, kto choć raz posłucha tego albumu, błyskawicznie dojdzie do wniosku, że ta Meshuggah do Meshuggah jakoś nie podobna. Gdy już oswoimy się z wszechogarniającym gitarowym dołem, do naszych uszu dociera chociażby wyższy niż ostatnio, bardziej histeryczny wokal Patricka (najwyraźniej forsował głos, bo już za stary jest, żeby mu takie wrzaski przychodziły z łatwością – ten sam problem mają van Drunen i Marc Grewe), bardzo duża ilość zwolnień podkreślających przejebane brzmienie oraz cuś jakby uproszczenie struktur. I to w zasadzie koniec refleksji po pierwszym przesłuchaniu. Dopiero z czasem do świadomości zaczynają przebijać się naprawdę udane i — co niezmiernie ważne — inne niż poprzednio kawałki, z których właściwie każdy, niezależnie od tempa, może zmielić odbiorcę na pył. Klasa muzyków jest niepodważalna, więc wyprostowanie kompozycji jest tylko pozorne – pod masywnym podkładem kryje się bowiem wiele nagłych zwrotów i ostro pokombinowanych technicznych zagrywek. Wystarczy wspomnieć o basowych ozdobnikach wstrzeliwanych co i rusz przez Jeroena Paula Thesselinga, czy o solówkach, którymi Mameli próbuje chyba nawracać nieprzekonanych na „Spheres”. W Doctrine bardzo podoba mi się także to, że materiał zupełnie nieźle potrafi zniechęcić do siebie niewyrobionych, skaczących z trendu na trend słuchaczy, w tym także wielce obeznanych fanów, którzy jeszcze trzy lata temu o Pestilence w ogóle nie słyszeli. Dzięki tej płytce odstrzał sezonowców następuje z każdym kolejnym kawałkiem. Eksterminację w pięknym stylu rozpoczyna „Amgod” — jeden ze żwawszych w zestawie — którym zespół dobitnie pokazuje, że nie ma zamiaru oglądać się na innych i, zgodnie z gorefestową maksymą, „łil łok dejr łej”. Takich hardziorowych pierdolnięć mamy tu więcej, ale ograniczę się do wskazania tylko trzech: „Salvation”, „Sinister”, „Divinity” – przy czym ten ostatni swoją zmiennością i pokręceniem poniewiera mnie najbardziej. Jeśli chodzi o konstrukcję tekstów i sposób ich odśpiewania, Doctrine powiela schematy obecne na „Resurrection Macabre”, polegające na maniakalnym powtarzaniu tytułów – tak, żeby przypadkiem nikt nie miał wątpliwości, jakiego kawałka akurat słucha. Szczerze mówiąc, od początku nie rzucał mnie ten pomysł na kolana, bo niezbyt to wyszukane, ale co poradzić – na koncertach sprawdza się to doskonale, i właśnie taki cel widzę w jego stosowaniu. Płyta weszła mi lepiej niż dobrze, co jednak (niestety!) nie oznacza, że zostałem doszczętnie zmasakrowany jej zawartością. Nic podobnego. Niemniej ten krok w nowym kierunku wypadł Zarazie bardzo na plus.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 maja 2011

Levi/Werstler – Avalanche Of Worms [2010]

Levi/Werstler - Avalanche Of Worms recenzja okładka review coverNie będzie żadnym kłamstwem stwierdzenie, że spędzam ostatnio nad tym albumem jakieś 80 procent czasu przeznaczonego na słuchanie muzyki. Dziennie siedzę z muzą na uszach coś około trzech godzin, uśredniając. Daje to więc prawie dwie i pół godziny przesiedziane nad Avalanche of Worms. I zapewniam – są to jedne z lepiej zmarnowanych godzin spędzonych z muzyką. Dawno, ale to dawno nie słyszałem tak zajebistego kawałka instrumentalnego grania. Mówię to z pełną odpowiedzialnością – jest to bodaj najlepszy instrumental jaki słyszałem w ogóle w całym swoim życiu, a słyszałem już niemało. Poza wszelkimi innymi cudownościami, album ten ma jedną, zasadniczą zaletę, przymiot prawdziwego geniuszu, coś, z czym spotykam się pierwszy raz w przypadku albumu instrumentalnego – totalność. Chodzi mi mianowicie o to, że akcenty na Avalanche of Worms są tak porozkładane, że brak wokali nie tyle nie jest odczuwalny, co ich najmniejsza obecność wysłałaby cały ten cacuszkowy majstersztyk w pizdu. Innymi słowy – wokale położyłyby ten album na łopatki. Dodanie jakichkolwiek śpiewów byłoby równie sensowne, co ozdobienie Ferrari spojlerem. Po jeden, wielki, kosmaty chuj! Jeśli miałbym wskazać jeden, jedyny album instrumentalny, którym z czystym sumieniem miałbym unausznić co to za gatunek „instrumental”, byłby to właśnie Avalanche of Worms. Jeszcze nigdy słuchanie instrumentala nie było tak wciągające i narkotyzujące. Co kilka dni próbuję się od niego oderwać, ale niczym nałogowiec, wracam szybciej niż odszedłem. Duet gitarzystów Levi/Werstler stworzył album, który mimo iż dedykowany właśnie temu instrumentowi (o czym poniżej), nie należy do albumów pokroju tych, nagranych przez Canvas Solaris bądź Electro Quarterstaff, czyli takich, które — nieco przerysowując — zmierzają do zamęczenia słuchacza wirtuozerią. Zdecydowanie bliżej Leviemu i Werstlerowi do Gordian Knot, choć L/W jest dużo bardziej strawny i — co równie ważne — żwawy, pełen pasji, zadziornych melodii i solidnego kopa. Tu nie ma czasu na smęty i ociąganie, tutaj ciągle coś się dzieje, permanentnie zmieniająca się muzyka nie pozwala się oderwać i zapomnieć o sobie. To prawdziwa przejażdżka kolejką górską, gdzie nigdy nie wiadomo, czy za kolejnym wzniesieniem jest tylko prosto w dół, czy może nim się dół osiągnie, kolejka zdąży wykręcić korkociąg, beczkę i potrójnego axla z podwójnym tulupem. Ogień z dupy, szanowni państwo. Na chwilkę wrócimy do gitar. Panowie Levi i Werstler znają się z kapelki Daath, za którą próbowałem się zabrać i co nieco przesłuchać i niestety poległem. Cienka ona jak wymówki PO o potrzebie podniesienia VAT-u, którego miano nie podnosić. Jednak Avalanche of Worms to zupełnie inna bajka. Tutaj gitary są użyte zgodnie z przeznaczeniem, żadne tam industrialne pitu pitu. Są mięsiste i soczyste jak dorodny kawał mięcha. Nie ma za to masturbacji. Żeby nie było jednak niedomówień, podkreślę to z całą stanowczością – mimo iż panowie nie przesadzają z kombinowaniem, gitary brzmią lepiej niż gdyby tylko shredowały. Właśnie to sprawia, że muzyka nie męczy. Solówek, epickich pasaży i szalonych riffów jest tyle, by podnieść ciśnienie, ale nie na tyle by sprowadzić zawał na delikwenta. Swój niemały udział mają w tym także pozostali muzycy, z Reinertem na czele, którzy zapełniają pozostałą przestrzeń brakującymi elementami: ciężarem, rytmiką, melodyjnością i bogactwem dźwięków. Muszę powoli kończyć, więc dodam tylko, że jeżeli macie ochotę kupić sobie jakiegoś instrumentala, to bez zbędnego opierdalania sięgnijcie po Avalanche of Worms.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: leviwerstler.com

podobne płyty:

Udostępnij:

17 maja 2011

Sinister – Creative Killings [2001]

Sinister - Creative Killings recenzja reviewPierwsza płyta z Rachel (wcześniej w Occult) w składzie wywołała sporo kontrowersji wśród miłośników Sinister, z obowiązkowymi oskarżeniami o danie dupy i wymię(t)kanie. Czy słusznie? Ano nie, bo w muzyce próżno szukać nawet najmniejszych znamion najdrobniejszej rewolucji, a wokalne różnice nie są kolosalne. Wprawdzie ukochana Aada ma głos słabszy niż Mike czy Eric, ale wygląda od nich trochę lepiej i z powodzeniem — już głosem — przebija wielu bardziej doświadczonych krzykaczy-facetów, ot choćby wiecznie stękającego Ambasadora Metalu z Polski. Creative Killings różni od poprzednika głównie brzmienie (bez szału, ale spoko, choć dla niektórych może być zbyt syntetyczne) oraz zdecydowanie mniejsza dawka chwytliwości. Kawałki są utrzymane na niezłym, równym poziomie, a mocniej wyróżniają się w zasadzie tylko dwa. Pierwszym jest „Moralistic Suffering” z fajnymi, przyjemnie kombinowanymi riffami i zadowalającym tempem – gdyby takich numerów było więcej, to ocena poszłaby w górę, a i wrażenia podczas słuchania byłyby lepsze. Drugim jest… cover Possessed „Storm In My Mind”, który wypadł zaskakująco dobrze, bo nie dość, że Holendrzy nie zjebali początkowej solówki, to udało się im nawet zachować odpowiedni klimat. To tyle, reszta wypada trochę zbyt jednolicie, żeby na pochwały zasłużyć. Na Creative Killings nie znajdziecie wielu przebłysków, bo to bardziej solidna rzemieślnicza robota, ale nic się strasznego nie stanie, gdy krążek czasem trafi na tackę odtwarzacza.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 maja 2011

Dystrophic – Dystrophic [2010]

Dystrophic - Dystrophic recenzja reviewWprawdzie to tylko EP-ka, ale trwająca więcej niż kwadrans (niewiele więcej, ale zawsze), czyli nieźle zważywszy na standardy gatunku. A gatunek jest nielichy, bo to czystej postaci „extreme guitar wanking brutal technical death metal/grind”, czyli jazda dla wszelkiej maści fanów Origin, Brain Drill, Beneath the Massacre czy innych Viraemii, żeby się odnieść do kapel już opisanych (w większości). Jeśli więc czujecie niedosyt łomotu i macie niekończącą się chrapkę na więcej dopierdalających — niczym kotłowy w Luxtorpedzie — blastów, wywracających flaki wokali i świdrujących uszy masturbacji gitarowych, to trafiliście pod dobry adres. I choć nic z tego, co usłyszycie nie wyda wam się specjalnie odkrywcze, to zawiedzeni nie będziecie, bo w ramach gatunku poruszają się panowie Amerykanie całkiem sprawnie. Powiedziałbym nawet, że sporo patentów wyda wam się żywcem przerżniętych z wyżej wspomnianych, ale — tak między nami — cóż nowego można w taki niszowym gatunku wykminić. Generalnie rzecz ujmując, w warstwie kompozycyjnej otrzymujemy porcję mięcha porządnej jakości – żaden frykas, ale przyjemnie wpada w ucho i nie nuży. Trochę bladziej wypada obycie w rzemiośle, a realizacja przypomina wyeksploatowanego pirata-kuternogę. Zarzuty w stronę wykorzystania instrumentarium są dwojakie, po pierwsze brakuje basu (ale to też sprawa słabej realizacji), a po drugie – gitary, mimo iż szybkie i połamane, to jednak trochę za schematyczne, za łatwe i z rzadka tylko dojebujące solidnym kręciołkiem. A w tym bagienku to zarzut dość wielkiego kalibru. Jeśli zaś idzie o realizację, to in minus należy potraktować ustawienie brzmienia pod wokale i gary. Kompletny brak głębi i ciężaru objawia się nieistnieniem basu i kartonowym brzmieniem werbli i centralek. Bezapelacyjnie do poprawy. Mimo tych wszystkich niedociągnięć, debiut można uznać za udany. Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście. Prawie.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Dystrophic

podobne płyty:

Udostępnij:

11 maja 2011

Farmakon – A Warm Glimpse [2003]

Farmakon - A Warm Glimpse recenzja reviewLubicie miksy gatunkowe? Jeśli tak — a nie mam w tym momencie na myśli alkoholu — to niewykluczone, iż debiut Finów was zainteresuje. No bo co my tu mamy – europejską odmianę death metylu… eee… metalu charakterystycznego dla szwedzkiej sceny (ale nie tej „ponadmelodyjnej”), obficie polaną progresywnym sosem wpływów jazzu i funky. Całkiem dużo tu technicznego grania, mieszania akcentów, wybiegów w klimatyczne rejony, ponadto często i gęsto pojawiają się czyste wokale. Upraszczając (bardzo, naprawdę baaardzo, i na siłę) sprawę, można by porównać chłopaków do panienek z Opeth. Tylko w przypadku Farmakon ten eklektyzm (o przecież znacznie szerszych podstawach) wypada spójnie i bardzo naturalnie, podczas gdy Szwedzi — w moim mniemaniu (i na szczęście nie tylko moim) — katują nużącym schematem pitoląco-groźnego przekładańca, w sam raz dla smutnych/mrocznych dziewczynek i chłopców, którzy postanowili poszukać łomotu poza bluźnierczym Linkin Park (i tym samym zwiększyć swoje szanse u smutnych/mrocznych dziewczynek). Żeby nie zamotać – Farmakon prezentują niekiedy zbliżone rejony, tylko znacznie lepiej im to wychodzi. Udowadniają przy tym, że można stworzyć zróżnicowaną pod względem nastroju, tempa i użytych środków muzykę, która będzie daleka od kiczu i sztucznego/rozdmuchanego patosu. Jedyna większa wada albumu i główny element do poprawienia to barwa czystego głosu wykorzystywana w tych najbardziej „męskich” zaśpiewach – bywa, że może krew w żyłach zmrozić, i to w ten niefajny sposób. Przy okazji wokali warto wspomnieć jeszcze jedną rzecz – ich zróżnicowanie przywodzi na myśl martwy już Edge Of Sanity (czyli znowu Szwecja…). Niektóre spokojne fragmenty (chociażby z „Stretching Into Me”, „Flowgrasp”) — oprócz tego, że miejscami podchodzą pod Atheist — potrafią swą delikatnością (tak!) powalić na kolana już na przestrzeni dwóch taktów. Żeby nie było za cienko, chłopaki potrafią też mocniej uderzyć, o czym najlepiej może świadczyć „Same”. Jak więc sami widzicie – na nudę narzekać nie można. Płyta oryginalna, niebanalna, bardzo ciekawa i zdecydowanie mająca to „coś”.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

8 maja 2011

Morgoth – Odium [1993]

Morgoth - Odium recenzja okładka review coverObecnie, gdy masa zespołów pręży zwieracze w pogoni za nie wiadomo jaką awangardą i nowatorstwem, kurz zapomnienia zdaje się przykrywać bardzo ciekawą płytę Odium niemieckiego Morgoth. A tak się właśnie składa, że to oni byli jednymi z prekursorów śmiałego wykorzystywania sampli, itp. dziwactw w metalu. Ot po prostu, panowie kiedyś stwierdzili, że nie chce im się grać w kółko tego samego, więc tu i ówdzie dorzucili odrobinę industrialnego hałasu i włala. Powstał dzięki temu krążek bardzo odważny i oryginalny jak na swoje czasy, a tym bardziej pochodzenie zespołu. Pod pewnymi względami można Odium porównać do „Spheres”. Nie jest co prawda tak techniczny i pokręcony jak dzieło Pestilence, ale atmosfera dziwności i mechaniczny sound wyróżnia oba te albumy. Podobnie jak zdecydowane wykraczanie poza granice death metalu. Żeby nie zamącić, tudzież zniechęcić, muszę nadmienić, że wszystko jednak opiera się na metalu, i to takim w średnich tempach (sporo tu rytmicznego ładowania – np. świetne „Resistance” czy „Under The Surface”), tylko od czasu do czasu zespół wyskoczy z bardziej walcowatym fragmentem (początek/środek „Drowning Sun” miażdży!). Ale to nie wszystko, bowiem Morgoth upchnęli w muzyce zaskakująco dużo wyciszeń i akustycznych wstawek, które… są jednym z większych atutów Odium. Dobrze widzicie – to właśnie spokojne momenty odpowiadają w dużym stopniu za klimat albumu — który swoją drogą musi przypaść do gustu wielbicielom sajensfikszyn i horrorów — tchnący chłodem, przygnębiający i poniekąd przerażający. Mnie szczególnie powala ciche wejście przesterowanej gitary w 4:53 „Golden Age” – coś pięknego i ciary na plecach! A co się dzieje w numerze tytułowym… sprawdźcie sami, hehehe. Bardzo dobrze prezentują się histeryczne wokale Marc’a Grewe, są jeszcze mocniejsze i wyraźniejsze niż na poprzednich produkcjach, no i też dokładają się do klimatu. Świetny krążek, chyba najlepszy w karierze Morgoth, choć ortodoksom raczej nie podejdzie.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 maja 2011

Aurora Borealis – Timeline: The Beginning And End Of Everything [2011]

Aurora Borealis - Timeline: The Beginning And End Of Everything recenzja okładka review coverAmerykańskie trio proponuje nam kolejną dawkę super rzemieślniczego death metalu na zajebiście równym (nie mylić z zajebistym!) poziomie, którą każdy fan tamtejszej sceny wciągnie bez problemu jak zapach napalmu o poranku. Pojawia się jednak pytanie, czy taki człek w ogóle będzie łaknął wzmożonego kontaktu z, co tu ukrywać, bardzo zwyczajnym i przewidywalnym graniem. Timeline: The Beginning And End Of Everything spełnia właściwie wszelkie wymogi klasowej death’owej napierduchy: zróżnicowane tempa z przewagą tych naprawdę szybkich (to, że Mark Green nie jest wyjątkowo znany, nie oznacza, że nie potrafi dojebać w zestaw), gęsto chodzące centralki, jadące przede wszystkim tremolem gitary, ostre solówki, odrobina melodii, sporo czadu… Dołóżcie do tego techniczną nienaganność (nienaganność, nie szpanerstwo!), optymalną długość kawałków i dobrą, ale też dość typową produkcję. Jedynie blackowy wokal odstaje od standardów, a zarazem stanowi najsłabszy punkt albumu, bo zupełnie nie pasuje do takiej muzyki. Z wyjątkiem tego szczegółu, mamy do czynienia ze standardowym amerykańskim dopieprzaniem podanym przez doświadczonych muzyków, którym do artystów daleko. Aurora Borealis ze swoim graniem lokują się gdzieś pomiędzy średniakami Malevolent Creation, Vile i tymi nie-genialnymi tworami Monstrosity. Przy tym nie robią niczego, żeby się wzbić ponad tą wypracowaną przez lata średnią, bo koncept w tekstach to jednak trochę za mało. Na płycie nie ma ani czego zjebać, ani tym bardziej przed czym paść na kolana, ale na upartego mogę wyróżnić „Crucible Of Creation”, „Tearing Holes In The Fabric Of Time” i „The Rebirth” jako te najbardziej robiące kawałki, choć uczciwie zaznaczam – od pozostałych zbytnio (jeśli w ogóle) nie odbiegają. Cóż, kariery z tą muzą Amerykanie już raczej nie zrobią, tym bardziej, że nie zrobili jej także, gdy posiadali pewne „selling pointy” – czyli poprzednich sławnych perkmanów. Mimo wszystko, dla maniaków Timeline: The Beginning And End Of Everything to rzecz godna uwagi.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.auroraborealis.org

podobne płyty:

Udostępnij: