Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2024. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2024. Pokaż wszystkie posty

12 listopada 2024

Pyrrhon – Exhaust [2024]

Pyrrhon - Exhaust recenzja reviewNa podstawie czwartej płyty Pyrrhon ni cholery nie można było prorokować, co też zespół zrobi w przyszłości, w jakim kierunku podąży i czy w ogóle będzie mu się chciało bawić w robienie hałasu. Nie przeszkodziło mi to jednak w urojeniu sobie jakiegoś w miarę skonkretyzowanego obrazu następcy „Abscess Time”, co naturalnie doprowadziło do sporego zdziwka, bo Exhaust z tymi wyobrażeniami kompletnie się rozmija. Super, zespół nieprzewidywalny! A także hmm… przystępnie ciężkostrawny – jest w tym oczywisty paradoks, ale spróbuję wyjaśnić, na czym on polega.

Pierwsze, co zwraca uwagę w kontakcie z Exhaust, to jak sprawnie ta płyta przelatuje przez uszy – jest taka zwarta, spójna, dynamiczna, pozbawiona przestojów – wręcz piosenkowa. Jej styl wydaje się ograniczony wyłącznie do żwawego i względnie prostego death-sludge, w dodatku takiego z jako tako wyczuwalnymi strukturami i bez istotniejszych skoków w bok. Poza tym całość brzmi mniej piaszczyście niż zwykle, choć to ciągle robota Marstona. Nie bez wpływu na ogólną przystępność pozostaje fakt, że to najkrótszy (38 minut) long w dorobku zespołu, więc i uszczerbek na psychice po jego wysłuchaniu jest jakby mniejszy. Innymi słowy, taki materiał mógłby przekonać do Pyrrhon wielu nowych odbiorców.

Mógłby, o ile ci potencjalni odbiorcy ograniczyliby się do pierwszego wrażenia albo tylko tego, co dostępne na najbardziej podstawowym poziomie Exhaust, czyli intensywnego i było nie było chwytliwego hałasu. Każda próba zejścia głębiej prowadzi bowiem do jedynego słusznego wniosku – że Pyrrhon potrafią w pozory, są pojebani i za nic mają odporność słuchaczy. Już na wysokości trzeciego kawałka, skrajnie pokurwionego „The Greatest City On Earth”, można się poczuć jak uczestnik jakiegoś chorego eksperymentu, którego celem jest… No właśnie co? Według mnie muzycy Pyrrhon w głównej mierze testują tu nowe formy znęcania się nad instrumentami, a przy okazji kombinują, jak je zespolić/wymieszać z patentami charakterystycznymi dla Baring Teeth, The Dillinger Escape Plan czy Pillory, które to nazwy na Exhaust słychać nie raz.

Pomimo tego, że Pyrrhon na Exhaust postawili na krótsze formy, to są one równie intensywne i upakowane przedziwnymi pomysłami, co te z poprzednich płyt, a przy tym chyba zgrabniej zaaranżowane – jeśli w kontekście tego zespołu w ogóle można mówić o aranżowaniu czegokolwiek. Rezultat jest taki, że mózgowina wyłapuje najpierw co bardziej chwytliwe i rytmiczne (zaprawione core’m) momenty i pozwala się nimi cieszyć, zanim cała popiedolona reszta przedrze się na powierzchnię i uderzy jak obuchem, pozbawiając resztek sił i psychicznej stabilności. Czy te soniczne męczarnie są dla każdego? Ano nie, ale też Amerykanie nigdy nie udawali, że chcą ze swoją muzyką trafić do mainstreamu.

Co dla Pyrrhon po tak pokręconym materiale przyniesie przyszłość? Ot, zagadka. Ja już nawet nie próbuję zgadywać. Wiem tylko tyle, że o poziom kolejnych krążków w ogóle nie muszę się martwić.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 listopada 2024

Ulcerate – Cutting The Throat Of God [2024]

Ulcerate - Cutting The Throat Of God recenzja reviewCutting The Throat Of God to już siódma pozycja w dorobku Ulcerate, w dodatku dość niezwykła, gdyż jest czymś, czego w historii zespołu jeszcze nie było: bezpośrednią kontynuacją i rozwinięciem poprzedniego krążka – tak stylistycznie, jak i brzmieniowo. Przyznaję, trochę to zaskakujące, bo dotychczas na każdym kolejnym albumie Nowozelandczycy pokazywali się z nieco innej strony i na co innego kładli nacisk, jednak biorąc pod uwagę poziom tego materiału, nie mam zamiaru zrzędzić, że po dwudziestu latach grania znaleźli (?) najbardziej odpowiednią dla siebie formułę.

Jako się rzekło, Cutting The Throat Of God jest „tylko” kontynuacją „Stare Into Death And Be Still” i nie zawiera żadnych większych/przełomowych zmian w stosunku do tamtego, jakże znakomitego, krążka. Mimo to nie można napisać o Ulcerate, że stanęli w miejscu albo kurczowo trzymają się jednego patentu, bo jak to już doskonale słychać w otwierającym album pięknie rozbudowanym i wciągającym „To Flow Through Ashen Hearts”, mają świadomość własnej zajebistości i pomysłów im nie brakuje. Styl zespołu jest w mig rozpoznawalny, jednocześnie daje się odczuć, że w muzyce jest jeszcze więcej gęstego nastroju i niepokojących melodii, że na wielu poziomach mocniej oddziałuje na słuchacza. Żeby nie było jednowymiarowo, atmosferyczne partie są równoważone paroma wyjątkowo ekstremalnymi (nawet jak na nich) wybuchami brutalności, które spokojnie przeszyłby nawet u Defeated Sanity.

Ulcerate oczywiście nie byliby sobą, gdyby na Cutting The Throat Of God wszystko było proste, przejrzyste i przewidywalne. Nowozelandczycy zadbali o odpowiednią dawkę nieco nieoczywistych zagrań w nieoczywistych miejscach (choćby w „Further Opening The Wounds” i utworze tytułowym) oraz trochę stękająco-mulących riffów wpadających w sludge (m.in. w „Transfiguration In And Out Of Worlds”), które tylko podbijają klimat całości i czynią ją bardziej zwartą. Te dodatki/urozmaicenia nie są podane pod nos, więc wyłapanie ich w niezwykle bogatych, wielowątkowych i pokręconych strukturach może zająć kilka naprawdę wnikliwych przesłuchań, co ja akurat zaliczam na duży plus, bo banalnych krążków mamy wokół na pęczki.

Produkcja Cutting The Throat Of God nie odbiega zbytnio od tej z „Stare Into Death And Be Still” – balans między selektywnością a brudem jest podobny, brzmienie poszczególnych instrumentów również, może jedynie bas jest wyraźniejszy, zaś jego udział w budowaniu nastroju istotniejszy. Nie zmienia to faktu, że dźwięk jest tu idealnie dopasowany do muzyki i trudno wyobrazić sobie lepszy – pozwala się w pełni delektować wszelkimi zawiłościami aranżacyjnymi oraz mistrzowskim wykonaniem (Jamie Saint Merat jeszcze za życia doczeka się pomnika w centrum Auckland).

W recenzji poprzedniego krążka nazwałem Ulcerate najlepszym współczesnym zespołem deathmetalowym; po paru miesiącach spędzonych z monumentalnym Cutting The Throat Of God tę opinię podtrzymuję. Nowozelandczycy nie dają żadnych pretekstów, żeby podważyć ich wielkość. Choć wielu próbuje, oni nadal są niepodrabialni, są poza zasięgiem.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

24 października 2024

My Dying Bride – A Mortal Binding [2024]

My Dying Bride - A Mortal Binding recenzja reviewPomimo wielu przeciwności losu, osobistych i biznesowych, My Dying Bride brną przed siebie i z jako taką regularnością wydają kolejne płyty, choć równie dobrze mogli się rozpaść przynajmniej dekadę temu. W ten sposób tylko oszczędziliby sobie nerwów, wewnętrznych konfliktów i zawirowań w składzie. A fanom licznych rozczarowań, bo umówmy się – to, z czym mamy do czynienia od „For Lies I Sire”, to klasyczny przykład zjazdu po równi pochyłej i albumów, które oprócz numeru katalogowego niczego do dorobku zespołu nie wnoszą.

Na A Mortal Binding słychać sprawnych i bardzo doświadczonych muzyków, którym ewidentnie się nie chce, którzy nie potrafią wyjść poza najczęściej wykorzystywane przez siebie schematy, których nie stać na odrobinę inwencji twórczej i których granie (w kółko tego samego) zwyczajnie męczy. Każdy z siedmiu nowych (?) utworów mógłby trafić na którąkolwiek z płyt My Dying Bride wydanych w ciągu ostatnich 15 lat i to w obojętnie jakiej konfiguracji, bo i tak rozmyłby się na tle ich zawartości albo trafiły do kategorii „te gorsze i wymuszone”.

W sferze kompozycji A Mortal Binding góruje nad poprzedzającym ją „The Ghost Of Orion” tylko w jednym punkcie – jest utrzymana na o wiele równiejszym poziomie, a przez to bardziej spójna. Z drugiej strony oznacza to jednak, że całość jest spłaszczona pod względem poziomu i dość jednowymiarowa. Jedynym naprawdę wyróżniającym się utworem, pozytywnie!, jest tu singlowy „Thornwyck Hymn”. Co prawda przy pierwszym kontakcie raczej odpycha niż zachwyca, ale w konfrontacji z pozostałymi wypada, o dziwo, najciekawiej. W miarę przyzwoite wrażenie robi jeszcze „Her Dominion”… I to by było w zasadzie na tyle. W pozostałych kawałkach, a owszem, trafiają się dobre momenty. I tylko momenty – dosłownie, kilka sekund i po wszystkim, że wymienię choćby świetny break w drugiej części „The 2nd Of Three Bells” albo ładną melodię i towarzyszący jej bas w „The Apocalyptist”. Mało, jak na 55-minutowy album? No ba!

Co do pewnego stopnia zaskakujące, na A Mortal Binding trafiło relatywnie dużo agresywnych partii wokalnych, jak i sporo agresywnych riffów. Mimo to materiał nie dryfuje w stronę nawet pozorowanej ekstremy. Przypuszczalnie dlatego, że w muzyce trudno doszukać się prawdziwego zaangażowania czy odrobiny emocji, które mogłyby udzielić się słuchaczowi. Ponadto brakuje mi tutaj myśli przewodniej, jakiegoś większego motywu, za którym chciałoby się podążać przez kolejne minuty. Dostaliśmy jedynie kilka niepowiązanych ze sobą kawałków, które Anglicy w swoich najlepszych latach napisaliby w ciągu tygodnia. A potem wywalili do kosza jako niegodne My Dying Bride.

Najjaśniejszym punktem A Mortal Binding jest bez wątpienia bardzo masywna, organiczna i przestrzenna produkcja – na pewno jedna z lepszych w historii My Dying Bride. Gitary brzmią potężnie, sekcja (z mocnym i czytelnym basem) jest pełna i tłuściutka, zaś wokale Aarona odpowiednio wstrzelone w miksie. Skrzypiec nie chwalę, bo ponownie z ich obecności nic sensownego dla muzyki nie wynika, a brzmią dokładnie tak, jak zwykle. Łatwo dojść do wniosku, że to bezczelne kopiuj-wklej z poprzednich płyt, w czym zresztą utwierdza mnie szelmowski uśmieszek Shauna MacGowana.

Z mojej perspektywy A Mortal Binding to album zupełnie niepotrzebny w dyskografii zespołu. Nawet okrojony do objętości epki miałby niewiele do zaoferowania. W tej chwili wygląda to tak, jakby My Dying Bride trzymały w kupie wyłącznie zobowiązania kontraktowe.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

19 października 2024

Nile – The Underworld Awaits Us All [2024]

Nile - The Underworld Awaits Us All recenzja reviewNile już na wczesnym etapie kariery przeszli z pozycji obiecującego debiutanta do ścisłej czołówki gatunku, natomiast wraz z premierą The Underworld Awaits Us All dostali się do grona weteranów z dziesięcioma płytami na koncie. Nic, tylko pogratulować wytrwałości! Odnoszę jednak wrażenie, że ten jubileusz jest słodko-gorzki, bo łączy się z przenosinami (a mniej eufemistycznie – spadkiem) do Napalm Records, która z jednej strony robi za przechowalnię dla podupadłych gwiazd, a z drugiej za fabrykę czwartoligowego szrotu na rynek niemiecki.

Czy Nile stracili na znaczeniu? Tłumy na tasiemcowych trasach zdają się temu przeczyć. Czy Nile zaliczyli gwałtowny spadek formy? Zawartość The Underworld Awaits Us All zdaje się temu przeczyć. Mimo iż dziesiąty album Amerykanów nie przebija „Vile Nilotic Rites” — co najwyżej mu dorównuje — to wciąż mamy do czynienia z muzyką na bardzo wysokim, niedostępnym dla innych poziomie, w dodatku szalenie zróżnicowaną (także pod względem wokali) i z całą masą zaskakująco świeżych pomysłów. No i oczywiście brawurowo i z rozmachem zagraną. Nawet jeśli Kollias w trakcie blastów wygląda, jakby za chwilę miał zejść, to nikt tu się na emeryturę nie wybiera!

Na The Underworld Awaits Us All na szczególną uwagę zasługuje duża wyrazistość poszczególnych utworów – chociaż wszystkie są utrzymane w charakterystycznym stylu Nile, to każdy bez wyjątku zawiera coś rozpoznawalnego. Zwłaszcza w pierwszej części płyty nie brakuje chwytliwych i kąśliwych zarazem fragmentów, że wymienię tylko „Chapter For Not Being Hung Upside Down On A Stake In The Underworld And Made To Eat Feces By The Four Apes”, króciutki „To Strike With Secret Fang” oraz „Naqada II Enter The Golden Age” z fajnymi zagrywkami a’la Dying Fetus. W kolejnych kawałkach zespół częściej zwalnia i kombinuje z klimatem, by na koniec przetoczyć się po słuchaczach dwoma rozbudowanymi i bardzo podniosłymi kolosami: „True Gods Of The Desert” i The Underworld Awaits Us All”. Jak więc widać, jest w czym wybierać, choć dla mnie niekwestionowanym numerem jeden pozostaje numer jeden, „Stelae Of Vultures”.

Na tle pozostałych płyt Nile The Underworld Awaits Us All odznacza się ponadto wyjątkowo przejrzystym brzmieniem. Każdy dźwięk jest dostępny na wyciągnięcie ucha, żaden element produkcji nie zamula, więc nawet najmniejsze detale nie powinny umknąć niczyjej uwadze. Mark Lewis, jak nie on, spisał się tutaj na medal. Srebrny, gwoli ścisłości, bo — żeby czepliwości stało się za dość — dźwięk werbla (solo) jest trochę płaski i nie ma odpowiedniej mocy.

Jeśli chodzi o poważniejsze rzeczy, które nie robią mi w kontekście tego albumu, wymieniłbym dwa numery instrumentalne. Pierwszy, oparty na oklepanych bliskowschodnich motywach, jest krótki i trochę zaburza spójność The Underworld Awaits Us All. Drugi to deathmetalowy walec – sam w sobie jest spoko, ale zupełnie nie siedzi w trackliście. W ogóle wydaje się, że zespół nie wiedział, co z nim zrobić, a wyrzucać nie chciał. A wystarczyło tylko wepchnąć go w miejsce wspomnianego plumkania.

Obiektywnie patrząc, dziesiąta płyta Nile zapewne nie namiesza w podsumowaniach, ale w prywatnych rankingach może być wysoko, wszak zawiera wszystko, czego można oczekiwać od tego zespołu. Sanders i koledzy nie szczędzą wysiłków, żeby bez wstydu było z czym wyjść do ludzi.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

11 października 2024

Carnophage – Matter Of A Darker Nature [2024]

Carnophage - Matter Of A Darker Nature recenzja reviewDawno żadna płyta tak mnie nie zawiodła przy pierwszym przesłuchaniu jak Matter Of A Darker Nature – i to tylko dlatego, że… nie jest wierną kopią „Monument”. Przyznaję bez cienia żenady, że nie zważając na nic (w tym także na kolejną ośmioletnią przerwę) liczyłem, że zabójcze tureckie komando nagra identyczny materiał – dosłownie, kurwa, jeden do jednego. Wybaczyć mógłbym jedynie pozmieniane tytuły utworów. Jak się okazało, muzycy mieli inną wizję tego materiału. Stąd też moja przeprawa z trzecią płytą Carnophage nie należała do najłatwiejszych, ale z czasem rozczarowanie ustąpiło, choć niedosyt pozostał.

Pierwsze sekundy Matter Of A Darker Nature dają jasno do zrozumienia, że zespół postawił przed sobą tylko jeden cel: napierdalać – co też czyni przez 33 minuty. Carnophage napierają bardzo intensywnie, z dużym zaangażowaniem i praktycznie bez przestojów, więc krążek może momentami sprawiać wrażenie pozbawionego polotu i zbyt jednowymiarowego. To jednak pozory, bo dzięki paru delikatnie melodyjnym solówkom oraz nielicznym zwolnieniom (to wtedy wychodzi pieroński ciężar riffów) muzyka zachowała odpowiednią dynamikę i jest daleka od monotonii.

Podstawę stylu Carnophage w dalszym ciągu stanowi brutalny i techniczny death metal — który natychmiast trafi do fanów „dwójek” Severed Savior i Odious Mortem, bo odniesienia do tych kapel są aż nadto wyraźne — aaale daje się również zauważyć, że w ramach brutalizacji zespół przemycił na Matter Of A Darker Nature trochę dość prostych (jak na siebie) i bezpośrednich patentów oraz zredukował poziom chwytliwości, tak przecież wysoki na poprzedniku. Naturalnie nie ma dramatu – materiał miętosi pomidory jak na rasowy wygrzew przystało, jednak — i tu odzywa się moje zboczenie — wolałbym, żeby wszystko zostało po staremu, czyli jak na „Monument”.

Oprócz wspomnianych ubytków w sferach polotu i przebojowości, na Matter Of A Darker Nature doskwierają mi jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze produkcja albumu jest taka hmm… po prostu przyzwoita. Brzmienie ogólnie trzyma się kupy, selektywność jest nawet w porządku, ale całości brakuje ostatecznego szlifu, jakby „wykończeniówka” była robiona w pośpiechu i po kosztach. Druga, poważniejsza, kwestia dotyczy wokali. Oral Akyol dwoi się i troi, żeby było brutalnie, no i jest brutalnie. Szkoda tylko, że samo umiejscowienie wokali (a już szczególnie bulgotów) w strukturach utworów często wydaje się dość przypadkowe – nie stanowią jedności z muzyką i rozpraszają uwagę.

Matter Of A Darker Nature wywołuje zaskakująco mieszane odczucia, choć z oczywistą przewagą tych pozytywnych. Największym problemem jest tu chyba klasa i potencjał Carnophage – jestem przekonany, że zespół stać na o wiele więcej, niż pokazali na tej płycie i właśnie tego „więcej” oczekiwałem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/carnophageturkey

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 października 2024

Wormed – Omegon [2024]

Wormed - Omegon recenzja reviewKto by pomyślał, że po ponad 25 latach grania Wormed będą w stanie jeszcze czymś zaskoczyć, a tu proszę – nagrali najmniej ekstremalną i efektowną płytę w karierze. Dziwnie to brzmi w kontekście zespołu uchodzącego nieraz za wzór w ramach brutalnego i technicznego death metalu, ale właśnie takie wrażenie sprawia Omegon po pierwszym, dziesiątym i kolejnych przesłuchaniach. Czy to źle? Moooże i nie, ja jednak po świetnym „Krighsu” nastawiałem się na kolejny pokaz mega intensywnego napierdalania, zwłaszcza że pierwsze kawałki są zapowiedzią właśnie czegoś takiego.

Jako się rzekło, początek Omegon jest naprawdę udany – Hiszpanie grają bardzo gęsto, brutalność wylewa się z głośników, nie brakuje konkretnie popieprzonych riffów i gwałtownych zmian tempa, którym towarzyszy nieprzenikniony bulgot. Tak skomponowana i podana sieczka występuje w wielu fragmentach, ba – zdecydowanie dominuje, ale w skali całego albumu na pewno jest jej mniej, niż by się chciało/oczekiwało. Niestety, im dalej w las, tym częściej esencja Wormed jest rozwadniana elementami, które mi nie siedzą. Przede wszystkim zespół chętniej niż zwykle (kiedykolwiek?) korzysta ze zwolnień, w tym takich wpadających w slam – jak to działa na dynamikę, nie muszę nawet wspominać. Poza tym nie widzę wielkiego pożytku z pojawiającej się w paru miejscach łupanki opartej na prostym groove, która do tego stylu pasuje jak pięść do oka.

Ciekawym, choć może kontrowersyjnym, posunięciem okazała się za to redukcja wszelkich elektronicznych dodatków (albo przeszkadzajek – niepotrzebne skreślić) – wyraźnie straciły na znaczeniu, zostały zepchnięte w tło i praktycznie nic nie wnoszą. Na poprzednich płytach te „kosmosy” niekiedy mogły irytować, na Omegon w ogóle się nie narzucają – do tego stopnia, że łatwo je przeoczyć. Ja nie mam z tym problemu, bo szumy i trzaski nigdy mnie nie podniecały, lecz część fanów może jojczeć, że z zespołu uleciało coś, co wyróżniało go na tle innych brutalistów.

Omegon jest najdłuższą płytą w dorobku Wormed — trwa 41 minut — na co wpływ mają nie tylko wspomniane już zwolnienia, ale również dwie ewidentne zapchajdziury dość dużego kalibru. Pierwszą jest niby klimatyczny, a w rzeczywistości niedookreślony i mulący „Malignant Nexus”, drugą natomiast mocno przeciągnięta i monotonna końcówka tytułowego kawałka. Hiszpanie od jakiegoś czasu mają tendencję do zamykania płyt bardzo rozbudowanymi utworami i wprowadzania do muzyki odrobiny transu, jednak w tym przypadku coś im nie pykło i przynajmniej połowa numeru do niczego się nie nadaje.

Przez kilka zgrzytów i nie do końca przemyślanych rozwiązań czwarta płyta Wormed nie rozwija w pełni prawdziwego potencjału. Ogólnie jest dobrze, momentami bywa bardzo dobrze, tylko że w porównaniu z ostatnim dziełem Malignancy Omegon wypada trochę blado.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/wormed

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 października 2024

Laceration – I Erode [2024]

Laceration - I Erode recenzja reviewPierwsza płyta tej amerykańskiej ekipy, choć dobra, nie narobiła wielkiego szumu, bo i nie trafiła do zbyt wielu uszu. Dość powiedzieć, że dużo łatwiej dostępna była (i nadal jest) wydana dwa lata wcześniej kompilacja starszych, demówkowo-epkowych materiałów. Nie zmienia to faktu, że krążek dotarł tam, gdzie trzeba, czyli do włodarzy 20 Buck Spin, którzy dostrzegli w zespole potencjał i dali mu szansę zaistnienia przed szerszą publicznością. Opłaciło się, bo na I Erode Laceration udowodnili/potwierdzili swoją wartość.

Zespół trzyma się stylu, w którym rzeźbi od lat, stąd też na I Erode w stosunku do „Demise” próżno doszukiwać się znaczących zmian, zaskakujących rozwiązań czy niezrozumiałych eksperymentów – to ciągle klasyczny death metal circa 1992. Jeśli Amerykanie już coś majstrują przy graniu, to ma to związek wyłącznie z dopracowywaniem szczegółów oraz tworzeniem coraz zgrabniejszych i mocniej angażujących aranżacji. Wychodzi im to praktycznie bez zarzutu, bo takie numery jak „Strangled By Hatred”, „Excised”, tytułowy czy „Vile Incarnate” (i w sumie „Carcerality” też…) wchodzą jak złoto, pozostałym zaś w różnym stopniu brakuje bezpośredniej przebojowości albo mocniej wyróżniających się motywów.

W twórczości Laceration nie raz przebijają się echa Death, Gorguts, Suffocation, Malevolent Creation czy Cannibal Corpse, co oczywiście dobrze świadczy o ich gustach, jednak — i to jest bardzo ciekawe, zważywszy na dość długi staż zespołu — chłopaki sprawiają raczej wrażenie zainspirowanych kapelami, które na wczesnym etapie inspirowały się wspomnianymi klasykami. Wicie, rozumicie – taka inspiracja drugiego stopnia. Stąd też w utworach wyraźniej słychać Skeletal Remains czy Rude niż chociażby… Death, co jest trochę dziwne, ale cóż – takich doczekaliśmy czasów.

Największy postęp u Laceration dokonał się w temacie brzmienia. Za nagrania I Erode odpowiada Greg Wilkinson (Autopsy), zaś za produkcję Matt Harvey (Exhumed) – muszę przyznać, że jest to zajebisty duet i oby jak najczęściej współpracowali, bo dzięki ich wysiłkom album brzmi znakomicie. Z jednej strony całość jest selektywna (warto zwrócić uwagę na mocny bas), profesjonalnie oszlifowana i świetnie zbalansowana, a z drugiej ma oldskulowy feeling i ani przez moment nie wali plastikiem.

Podsumowując, mamy tu do czynienia z porządnie przygotowaną krótką płytką w jasno określonym stylu. Wprawdzie nieoryginalną i nie bez wad (intro i instrumental można by odstrzelić), ale podaną z serduchem. Jeśli takie granie wam wchodzi, to i I Erode łykniecie bez popitki.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lacerationofficial

podobne płyty:


Udostępnij:

26 września 2024

Rotting Christ – Pro Xristou [2024]

Rotting Christ - Pro Xristou recenzja reviewNo, no, no… kto by pomyślał, że przerwa między krążkami Rotting Christ kiedykolwiek urośnie do rekordowych 5 lat! Wiadomo, po drodze była pandemia, była solowa płyta Sakisa, były rozmaite składaki… Ciśnienie na premierowe kawałki też było, w dodatku tak duże, że u co bardziej naiwnych fanów pojawiły się marzenia o jakichś niesprecyzowanych nowinkach i mniej konwencjonalnym podejściu do tematu. Tiaaa… Dostaliśmy tylko (aż?) Pro Xristou, który w moim odczuciu jest kolejnym etapem w procesie łagodzenia brzmienia i dostosowywania muzyki do potrzeb (poziomu?) masowego odbiorcy.

O wątpliwej oryginalności Pro Xristou świadczy już fakt wrzucenia na okładkę obrazu Thomasa Cole’a „Rozpad” z cyklu „Dzieje imperium”, który tylko w samym metalu pojawił się na frontach płyt przynajmniej z pół tuzina razy. Jeśli chodzi o muzykę, również mamy do czynienia z samymi powtórkami. Sakis gdzieś na wysokości „Aealo” znalazł swoją niszę i od tamtego momentu kurczowo się jej trzyma, a jeśli nawet robi wycieczki w innych kierunkach, to akurat w takich, które mnie nie przekonują. Stąd też czternasta płyta Rotting Christ to jak dla mnie materiał wtórny, bardzo schematyczny, oparty wyłącznie na oklepanych patentach i niejednokrotnie ocierający się o jawny autoplagiat. Nie znaczy to jednak, że na bazie odgrzewanych składników nie można upichcić przyzwoitego dania, zwłaszcza gdy dysponuje się dużym doświadczeniem i sprzyjającymi warunkami.

No i cóż, na Pro Xristou trafiło kilka ładnych i dość chwytliwych piosenek, które przyjmuję bez poczucia zażenowania. Do tego grona zaliczam: „Saoirse” (najlepsze zostawili na koniec), „Like Father, Like Son” (pomimo początkowego obrzydzenia wchodzi zaskakująco dobrze), „La lettera del Diavolo” (bodaj najbardziej agresywny w zestawie), „Pix Lax Dax” (banalnie typowy, ale przyjemny) oraz końcówkę „The Farewell”. Te utwory w żaden sposób nie zaskakują i nie wprowadzają do brzmienia Rotting Christ choćby jednego nowego elementu, ale są poskładane na tyle zgrabnie, że można na nich zawiesić ucho, a później bezwiednie nucić. Poza nimi na krążku znalazło się miejsce (dużo miejsca) dla kilku również ładnych, ale niezbyt angażujących piosenek oraz dwóch — „The Sixth Day” i „Pretty World, Pretty Dies” — które w irytujący sposób nawiązują do „A Dead Poem”. Jeśli przyjrzeć się trackliście, łatwo dojść do wniosku, że mamy tu do czynienia z przekładańcem – raz jest fajnie, raz mniej, raz jest fajnie, raz mniej… i tak do końca, przez co ogólny poziom albumu nieco się zamazuje – lepsze kawałki na tym tracą, a słabsze odrobinę zyskują.

Czy z pomocą Pro Xristou Rotting Christ jest w stanie zaspokoić zaostrzone apetyty fanów swoich największych dokonań? Cuś mi się nie wydaje. Zbyt wysoko zawiesili sobie kiedyś poprzeczkę, żeby choćby otrzeć się o nią takim materiałem. Jestem za to przekonany, że dzięki tej, było nie było, przystępnej płycie uda im się dotrzeć do ludzi, którzy lubią delikatny przester na gitarach, a o black metalu nawet nie słyszeli.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

20 września 2024

Severe Torture – Torn From The Jaws Of Death [2024]

Severe Torture – Torn From The Jaws Of Death recenzja reviewRobienie sobie absurdalnie długich przerw między kolejnymi płytami to już chyba tradycja albo jakiś czelendż wśród holenderskich brutalistów, bo co i rusz któryś z nich budzi się z wydawniczej śpiączki i podejmuje walkę o drugą (trzecią, czwartą…) szansę. Severe Torture nie są tu żadnym wyjątkiem, ba! – w swoim lenistwie dorównują Disavowed czy Arsebreed. 14 lat robi spore wrażenie – zapytajcie Trynkiewicza. Zresztą nieważne, jak długo zespół tkwił w zawieszeniu, ważne, czy miał z czym powrócić. Dwanaście pierwszych sekund „The Death Of Everything” skutecznie rozwiewa wszystkie wątpliwości co do wartości Torn From The Jaws Of Death.

Gdybym zrobił szczegółową listę wymagań, jakie mogę mieć w stosunku do idealnej płyty Severe Torture, to po wielokrotnym i dość wnikliwym przemieleniu Torn From The Jaws Of Death odwróconego krzyżyka nie postawiłbym tylko przy jednym punkcie – wymiotnych vandrunenowskich wokalach. Niiiby w „Marked By Blood And Darkness” pojawiają się jakieś wrzaski, jednak są tak głęboko zakopane w miksie, że trudno w ogóle je wychwycić. Ale to szczegół. Cała reszta, dosłownie każdy pieprzony element, mi pasuje, wszystko jest tip-top, w odpowiednio dobranych proporcjach i chodzi jak w szwajcarskim zegarku, co wcale nie było takie oczywiste – wszak wiek robi swoje, a brutalny death metal pod względem fizycznym stawia przed wykonawcami niemałe wyzwania.

Po Severe Tortureabsolutnie nie słychać zmęczenia materiału (choć chyba trzeba brać poprawkę na nowego, młodszego perkmana, który się tu nie oszczędza); zespół napiera z równą werwą i brzmi równie świeżo, co dwie dekady wcześniej. Pomimo upływu lat styl Holendrów nie uległ znaczącym zmianom i sprowadza się do brutalnego death metalu zagranego z oldskulowym feelingiem, bardzo dużą dbałością o dynamikę kompozycji, chwytliwość riffów oraz różne fajne smaczki (choćby zacne melodyjne solówki), które urozmaicają bezlitosny łomot. Oczywiście zespół nie zamknął się całkowicie na obce wpływy, jednak korzysta z nich bardzo oszczędnie — m.in. odrobina blackowych gitar w utworze tytułowym czy podlatujący leciwym Immolation rozbudowany „Tear All The Flesh Off The Earth” — nie tracąc nic ze swojej tożsamości.

Torn From The Jaws Of Death to materiał precyzyjnie zagrany, mięsiście brzmiący, selektywnie wyprodukowany i wbrew pozorom dostatecznie zróżnicowany, żeby nie znudził się po kilkudziesięciu przesłuchaniach z rzędu. Severe Torture ani przez chwilę nie zdradzają, że przez długi czas byli poza obiegiem, więc tym bardziej należy docenić poziom tego krążka. U mnie ląduje w „top 3” zespołu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

16 września 2024

David E. Gehlke – Obituary. Zastygli w czasie [2024]

David E. Gehlke - Obituary. Zastygli w czasie recenzja reviewObituary to bezsprzecznie jedna z najważniejszych nazw na deathmetalowej mapie świata; zespół pionierski, totalnie rozpoznawalny i wyjątkowo konsekwentny, którego płyty od samego początku stanowią kanon. To także jeden z trzech pierwszych zespołów, przez które zetknąłem się z tym gatunkiem. Nie mam zatem wątpliwości, że Amerykanie jak mało kto zasłużyli na obszerne (i ładne!) opracowanie. Doczekali się go w 2021, kiedy do obiegu trafiła książka „Turned Inside Out: The Official Story of Obituary” autorstwa Davida E. Gehlke. O polską edycję — pod nowym tytułem i ze zmienioną okładką — postarało się wydawnictwo In Rock.

Zastygli w czasie to całkiem zgrabne kompendium wiedzy na temat Obituary, choć może o nie do końca określonym targecie. Prawdziwych fanów na pewno zainteresują wspominki z czasów Executioner/Xecutioner, bo tematy tła historycznego/społecznego i więzów rodzinnych rzadko były poruszane/pogłębiane w wywiadach, a tu mamy przystępnie (i chronologicznie) wyłożone kto, gdzie, z kim, kiedy i dlaczego. Ta część książki wydaje mi się najbardziej wartościowa – obfituje w nieznane informacje i pozwala uporządkować sobie w głowie kilka kwestii. Od momentu zmiany szyldu na Obituary, pojawiają się treści dobrze znane, a ilość ciekawostek gwałtownie spada – i tak jest już do końca. Ta część wygląda na pisaną pod niezaznajomionych z tematem normików oraz tych, którzy zespół znają jedynie z nazwy. No i pod leni, którym nie chciało się uważnie śledzić tego, co Amerykanie robili przez długie lata, choć mienią się fanami.

Nie da się ukryć, że David E. Gehlke więcej uwagi i miejsca poświęcił Obituary sprzed zawieszenia działalności, późniejszy etap — a przynajmniej jego fragmenty — traktując trochę po macoszemu. Może to mieć związek z tym, że od „Frozen In Time” każdy miał dostęp do najświeższych informacji o zespole na wyciągnięcie myszy, a może z tym, że od powrotu panowie niczego spektakularnego nie nagrali. Ofiarą takiego lecenia po łebkach jest dvd „Live Xecution”, o którym w ogóle nie wspomniano – niewykluczone, że autor ma o nim takie samo zdanie, jak ja. Jako że Gehlke maglował Obituary podczas ich prac nad „Dying Of Everything”, o ostatniej płycie nie ma ani słowa, oprócz chybionego proroctwa, że będzie genialna.

Zastygli w czasie bazuje przede wszystkim na informacjach wyciągniętych od byłych i obecnych członków zespołu, muzyków z zaprzyjaźnionych kapel oraz paru osób z branży (Scott Burns, Andreas Marschall, Monte Conner…), z którymi Amerykanie współpracowali. Trzeba się zatem nastawić na dość suchy konkret, bez zwrotów akcji, pikantnych szczegółów i wielkich sensacji. W związku z tym lektura książki może być dla niektórych po prostu nudna, bo i Obituary w tematach pozamuzycznych są nudni, a jedyną dużą tajemnicę — związaną z wyrzuceniem Watkinsa — zachowali dla siebie. Zresztą, czego się spodziewać, po paru prostolinijnych kolesiach, którzy mocno stąpają po ziemi i nawet przy kultowym statusie nie zdradzają zapędów gwiazdorskich.

Za tłumaczenie Zastygli w czasie odpowiada Jakub Kozłowski, któremu wiele zarzucić nie można, choć mam nieodparte wrażenie, że całość dałoby się wygładzić stylistycznie i tym samym uczynić płynniejszą i przyjemniejszą w odbiorze. Mam tu na myśli szczególnie nagromadzenie fraz „brat Johna, Donald” i „brat Donalda, John”, które przecież można sprowadzić do „John” i „Donald” oraz używanie słowa „football” w kontekście biegania z jajowatą piłką pod pachą. Pod względem edytorskim jest zaskakująco czysto, ale uchowało się kilka błędów merytorycznych dotyczących innych zespołów.

Chociaż zawartość Zastygłych w czasie nie poszerza wiedzy o zespole w takim stopniu, w jakim by się chciało, to warto ją nabyć. To naprawdę fajne uzupełnienie dyskografii Obituary na półce. Jak to bywa w przypadku wydawnictw In Rock, tomisko wygląda efektownie, nawet mimo tego, że nie znalazło się w nim miejsce na wkładkę z kolorowymi zdjęciami.


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

11 września 2024

Malignancy – …Discontinued [2024]

Malignancy - …Discontinued recenzja reviewRiffy zmieniające się jak w kalejdoskopie, tempa zmieniające się jak w kalejdoskopie, motywy zmieniające się jak w kalejdoskopie i oszalały, ledwie zespolony z muzyką growl… Zajebiście gęste struktury, mordercza intensywność i oblepiająca wszystko pierwotna brutalność sprawiają, że słuchacz jest fizycznie wyczerpany próbą ogarnięcia choćby małego wycinka tego, co wyczyniają Malignancy, że ma dość, że chce wziąć prysznic i się położyć. A to dopiero przeleciał pierwszy kawałek… Taaak, Amerykanie stają na głowach, żeby przeprawa z …Discontinued nie należała do najłatwiejszych.

Od premiery „Eugenics” minęło 12 długich lat wydawniczej posuchy — pomijam w tym miejscu zapchajdziury w postaci singielka, epki i ponownie nagranego debiutu — więc Malignancy nie mogli tak po prostu wyjść do fanów z byle czym, z jakimś banalnym napierdalankiem do rozpracowania na przestrzeni dwóch przesłuchań. Nie przy swojej renomie konkretnych pojebusów. No i cóż, o …Discontinued można wiele napisać, ale na pewno nie to, że zalatuje banałem. Ba, to najbardziej dewastująca pozycja w skromnej dyskografii zespołu, choć stylistycznie wcale nie odbiega znacząco od tego, co robili w przeszłości, jak również precyzją wykonania jednoznacznie nie deklasuje pierwszych płyt.

Od dawna wiadomo, do czego Amerykanie są zdolni, jakie mają umiejętności i w jakich ramach się poruszają, więc o zaskoczeniu z ich strony nie może być mowy. Członkowie Malignancy mają swój pomysł na brutalny i techniczny death metal, przez lata doprowadzili go do perfekcji, więc nic dziwnego, że się go trzymają. …Discontinued to 32 minuty charakterystycznie (nietypowo?) zagranej mega intensywnej miazgi, w której nie przewidziano ani dłuższej chwili na złapanie oddechu (z wyjątkiem niepotrzebnego intra w „Ancillary Biorhythms”), ani jakichkolwiek przystępnych patentów, których można by się bezpiecznie uczepić. Tak jak to zawsze było, muzyka zespołu w równym stopniu fascynuje i imponuje, co męczy i odbiera siły.

Główna różnica między tą płytą a poprzednimi dotyczy produkcji. Tym razem Malignancy uzyskali bardziej masywne i znacznie potężniejsze brzmienie przy zachowaniu wcześniejszej selektywności. Słychać każdy dźwięk, ale całość nie jest przesadnie sterylna i wypolerowana. Dzięki temu materiał przytłacza i sieje jeszcze większe spustoszenie w głowie słuchacza.

…Discontinued to kapitalny album, który z nawiązką wynagradza lata oczekiwania na jakiś sensowny ruch ze strony Malignancy. Amerykanie stworzyli płytę bez słabych punktów, która powinna być ozdobą kolekcji każdego brutalisty, choć na pewno nie jest dla każdego. Ja w każdym razie jestem pod dużym wrażeniem.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MalignancyOfficial
Udostępnij:

29 sierpnia 2024

Chapel Of Disease – Echoes Of Light [2024]

Chapel Of Disease - Echoes Of Light recenzja reviewDłuuugą, krętą i dość zaskakującą drogę przeszli Chapel Of Disease od debiutu z 2012 do chwili obecnej – na przestrzeni tych kilkunastu lat zmienili się do tego stopnia, że w zasadzie możemy mówić o dwóch różnych zespołach, które — oprócz składu — praktycznie nie mają ze sobą punktów wspólnych. Podobnie radykalną transformacją przeszli swego czasu Tribulation; koniec końców artystycznie się obronili, jednak wśród fanów nie brakowało głosów oburzenia na takie praktyki. W przypadku Niemców skrajnych opinii będzie pewnie mniej — także dlatego, że nie są aż tak rozpoznawalni — choć jestem przekonany, że takowe muszą się pojawić.

Sprawa jest prosta – Echoes Of Light trzeba traktować jako ostateczne pożegnanie Chapel Of Disease z death metalem — czy ogólnie z ekstremą — na rzecz hmm… lekko progresywnego rocka/metalu z okazjonalnym hardrockowym przytupem, czyli muzyki melodyjnej, rozbudowanej i stonowanej, a miejscami również niezwykle nastrojowej. O korzeniach zespołu przypominają — a to i tak dość luźno — nieliczne przyspieszenia (w tym chwilka blastów w znakomitym „A Death Though No Loss”) oraz występujące w kilku kawałkach wrzaskliwe wokale. Stylistyczny przeskok w stosunku do poprzedniej płyty jest zatem dość wyraźny, jednak na pewno został dobrze przemyślany, bo materiał odznacza się większą wewnętrzną spójnością i lepszą płynnością niż „…And As We Have Seen The Storm, We Have Embraced The Eye”. Ja to kupuję, nawet więcej – w tym stylu Chapel Of Disease bardziej do mnie przemawiają, niż tym z dwóch pierwszych płyt. Nie oznacza to, że Niemcy dokonali cudu i wszystko jest cacy.

Do muzyki w zasadzie nie da się przyczepić – jest bardzo urozmaicona, ale nie przeładowana, pomysłowo zaaranżowana i świetnie zagrana; udanie skupia uwagę i zostaje w głowie, a do wielu jej fragmentów z przyjemnością się wraca. Z wokalami jest niestety gorzej – agresywne są zbyt agresywne i niekoniecznie pasują do takiego grania, zaś czyste są słabe, niepewnie wykonane i… też niekoniecznie pasują do takiego grania. Z dwojga złego lepiej wypadają wrzaski, bo w tym temacie Laurent Teubl przez lata nabrał doświadczenia, jednak na przyszłość musi poszukać kogoś z konkretnym głosem, kto nie mędzi i nie smęci. Swoją drogą zmiany w Chapel Of Disease są nieuniknione, bo po nagraniach Echoes Of Light skład zespołu kompletnie się posypał – nie zdziwiłbym się, gdyby poszło o „różnice artystyczne” i łagodzenie przekazu.

Jak nietrudno wywnioskować z powyższych akapitów, zagorzali miłośnicy wczesnego oblicza Chapel Of Disease mogą sobie Echoes Of Light bez żalu darować – szkoda nerwów. Ja natomiast z zainteresowaniem będę wypatrywał kolejnego materiału – już z wokalistą z prawdziwego zdarzenia. Laurent Teubl udowodnił, że najlepiej potrafi w utwory, więc niech się tego trzyma.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChapelOfDisease
Udostępnij:

24 sierpnia 2024

Necrophagia – Moribundis Grim [2024]

Necrophagia - Moribundis Grim recenzja reviewZombie zombiemu zombim – przytoczone tutaj powiedzonko nie jest przypadkowe, gdyż mamy do czynienia z albumem zespołu, którego wokalista nie żyje od 2018 roku. W ramach przypomnienia: Killjoy – frontman, głowa, serce i mózg amerykańskiej Necrophagii odszedł z tego świata przez zawał serca. Ostatnie dzieło „WhiteWorm Cathedral” wydane zostało w 2014 roku. 10 lat później dostajemy w łapska Moribundis Grim. Panie, jak tu się nie bać? Kto to nagrał? Komu to potrzebne? Z informacji wynika, że kilka utworów było już gotowych, wokale nagrane, a tam gdzie Killjoy nie zdążył, wokalu udzielić postanowił John McEntee znany z innej amerykańskiej kapeli death metalowej Incantation. Zatem sprawdźmy, jaki ten zombie jest niebezpieczny.

Moribundis Grim przedstawia nam 8 utworów. Dwa z nich to covery, jeden został przedstawiony na żywo w 2017 roku i tą wersję tutaj dostaniemy. Album jest krótki, nie przekracza 30 minut.

Pierwszy na ogień idzie cover Włocha Walter Rizzati’ego „The House by the Cemetery”. Film legendarnego reżysera Lucio Fulci’ego (zwanego też ojcem chrzestnym gore) pasuje idealnie jako „otwieracz”. Jest to też dość typowy zabieg Necrophagii. Mięso dostajemy na drugim utworze. Tytułowy „Moribundis Grim” to… typowy Killjoy w akcji. Słyszymy jego charakterystyczny, gardłowy skrzek pomieszany z growlem. Jakościowo również jest bardzo dobrze. Gorzej z drugim kawałkiem „Bleeding Torment”, w którym słychać już na wstępie, że jest to lepsza wersja demo odbiegająca od tytułowego utworu. Tutaj też usłyszymy wspierające wokale Johna. „Mental Decay” brzmi lepiej (choć bez szału i słychać pewne mankamenty) i pewnie dlatego ten utwór oraz tytułowy są singlami płyty Moribundis Grim. „Halloween 3” to drugi w zestawie cover (jak i nie-cover). Samhain to amerykański zespół, w którym śpiewa znany wokalista Glenn Danzig. Nagrali oni utwór „Halloween II”. Killjoy najwidoczniej postanowił pójść krok dalej i nagrać 3-cią część, której zespół sam nie nagrał. Jest to dość dziwny utwór, choć sam w sobie dość dobrze jakościowo nagrany, to mi nie podpadł. Sporo udziwnień i mało mięsa w tym death metalowym daniu. Niemniej, klimatu typowego dla Amerykanów odmówić nie można. Kolejny „The Wicked” to właśnie utwór nagrany na żywo. Jakość jest jaką sobie możemy wyobrazić nagrywając utwór chyba komórką gdzieś z boku (zwłaszcza wokal wydaje się gdzieś dalej). Nie jest najgorzej (w miarę dobra ta komórka), ale trudno ocenić taki utwór. Brzmi dość ciekawie i mógłby być z tego drugi dobry utwór obok tytułowego. „Scarecrows” wita nas klawiszami i piszczałkami swojego rodzaju. Bardziej to przypomina jakiś wstęp Eluveitie czy podobnego zespołu. Jedynie gitary przypominają, że to cięższe granie. Nie mamy tutaj wokali. Momentami usłyszymy fragmenty ze starych filmów. Ogólnie 3 minuty zapychacza. Album zamyka „Sundown”. Lekko ponad minutowy instrumental. Za wiele więcej o nim nie powiem, niż to, że jest. Ot, sobie coś tam zapętlone plumka, kończy się i tyle.

Podsumowując: Po fajnym otwarciu i naprawdę dobrym albumowym kawałku pikujemy w dół. Czy ten album jest potrzebny? Jak mawia klasyk; to zależy. Wielcy fani będą chcieli to mieć na półce z resztą dyskografii. Choćby Killjoy nagrał pierdy i rzygi, trzeba to mieć. Jeśli natomiast chodzi o fana death metalu, tę stówę lepiej przeznaczyć choćby na recenzowany przeze mnie „WhiteWorm Cathedral” i/lub mocniejszy trunek, wsłuchując się w ten album (lub poprzednie nagrania, bo złych nie ma), uczcić twórczość Killjoy’a. Oceny nie będzie, bo trudno oceniać zombie, które chodzi i je, a nie żyje. Kula w łeb i idziemy siekać dalej.

P.S. Okładka, jaka jest, każdy widzi. Ja osobiście nie wiem czy się śmiać, czy płakać.


ocena: -
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 sierpnia 2024

Deicide – Banished By Sin [2024]

Deicide - Banished By Sin recenzja reviewKiedyś w końcu trzeba się pogodzić z tym, że w pewnym wieku pewne rzeczy przychodzą z pewnym trudem… Ot, choćby tworzenie i nagrywanie kolejnych płyt. Szczególnie gdy ma się ich w dorobku już kilkanaście, w tym parę takich, które od momentu premiery należą do ścisłego kanonu… Zmierzam do tego, że Deicide na stare lata wytracili impet i mają odczuwalny problem z kreatywnością, czego dowodem jest wydany po sześcioletniej przerwie Banished By Sin. Te lata oczekiwania nie byłyby niczym strasznym, gdyby tylko zostały wynagrodzone fanom dopracowanym i chłoszczącym po dupsku materiałem… A nowy album Amerykanów… cóż, może i jest dopracowany, ale z chłostaniem po dupie ma za dużo wspólnego.

Trzynasta płyta Deicide w oczywisty sposób różni się od poprzednich, choć zawiera także wiele charakterystycznych / znajomych / klasycznych elementów, które przesądzają o rozpoznawalnym stylu zespołu, a przynajmniej o tym, który utrzymuje się od „To Hell With God”. O rewolucji nie ma zatem mowy, o ewolucji niestety również, już raczej o regresie w stosunku do bardzo dobrego „Overtures Of Blasphemy”, bo spadek formy Amerykanów jest aż nadto wyraźny. Banished By Sin jest materiałem nieprzesadnie ekstremalnym, utrzymanym głównie w średnich tempach, wypchanym całym mnóstwem pozbawionych wyrazistości thrash’owych riffów oraz — dla przeciwwagi — efektownych solówek.

Słucha się tego przyzwoicie, może i z jakąś tam przyjemnością, ale… niewiele z tej płyty zostaje w głowie. Są tu naprawdę klawe fragmenty (wyborna trzepanka na zakończenie „The Light Defeated”, podjazdy pod „Once Upon The Cross” w „Bury Tthe Cross… With Your Christ” i „Ritual Defied”) i kilka mniej typowych rozwiązań, które potrafią na chwilę ucieszyć, jednak przeważają i ton całości nadają motywy i patenty wtórne, rozwodnione i pozbawione polotu, nijak nieprzystające do klasy i dorobku zespołu. Nawet wokale Bentona nie siedzą w muzyce tak dobrze, jak na poprzedniej płycie. Co znamienne, choć Banished By Sin miejscami jest dość melodyjna — albo sprawia takie wrażenie — to wcale nie jest chwytliwa. Nie ma tu ani jednego utworu, co do którego mógłbym prorokować, że zostanie hitem. Chyba do podobnego wniosku doszli sami Deicide (albo wydawca), bo ponadprzeciętna ilość singli śmierdzi mi próbą stworzenia przeboju metodą reminiscencji.

Czepianie się brzmienia kolejnych płyt Deicide to od lat już taka moja tradycja, więc i tym razem sobie nie odpuszczę. Banished By Sin zajmowali się bardzo doświadczeni i poważani w środowisku fachowcy, którzy w dodatku ponoć idealnie zrozumieli i wypełnili wizje Bentona… Wychodzi na to, że ja tych wizji ni w ząb nie kumam, bo w mojej opinii produkcja albumu nie dorównuje nawet „Insineratehymn”. Selektywność selektywnością (mocno przebija się bas), ale całości, a już zwłaszcza gitarom, brakuje objętości, mięsa i brutalności. W przypadku perkusji do szału doprowadza mnie brzmienie blach – albo cykają (ride), albo szeleszczą (hi-hat). Przez takie zabiegi i tak już niezbyt rzeźnicza muzyka tylko straciła na mocy. Kurwa, czy to problem podpytać o telefon do Rutana i zrobić deathmetalową produkcję z prawdziwego zdarzenia?!

Dałem sobie kilka miesięcy na oswojenie się z Banished By Sin, na poznanie tej płyty i hmm… przekonanie się do niej. I cóż – albo to za mało czasu, albo nie ma się do czego przekonywać, bo dalej nie słyszę w tym materiale nic — no, może poza solówkami — co by sprawiało, że chce się do niego wracać. Świadomie czy nie, ocenę pewnie zawyżyłem.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide/

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

28 czerwca 2024

Midnight – Hellish Expectations [2024]

Midnight - Hellish Expectations recenzja reviewPrzyznam (bez tortur), że wielkim fanem typowego (czy. klasycznego) thrash’u nie jestem. Jedynie kilka kapel ląduje u mnie na stole do muzycznej konsumpcji. Uwielbiam natomiast wszelkie thrash’owe hybrydy na czele z black metalem, który tematyką, prezencją i jebnięciem idealnie łączy się z thrash’owym łojeniem. Nie mogłem zatem obojętnie przejść obok zespołu o nazwie Midnight. Utworzony na początku nowego milenium amerykański jednoosobowy projekt stworzony przez Athenara to obecnie świetna marka na scenie black/speed metalu. Dlatego też bardzo chętnie posłucham najnowszego dzieła Hellish Expectations.

Technicznie mamy tutaj 10 utworów upchanych w… 25 minut. Zatem kwestia „speed” spełniona. Nawa albumu oraz pierwszego tracka lirycznie spełnia wymagania kwestii black. Teraz czas „nausznie” sprawdzić czy ten koktajl jest zjadliwy.

„Expect Total Hell” interesująco zapowiada nam album i niemal spojleruje całość. Cytując: „Expect no quarter! Expect no mercy! Expect total hell!” nie pozostawia złudzeń, gdzie Athenar poprowadzi swoich słuchaczy. Będzie intensywnienie i piekielnie. Nie sama warstwa liryczna to zapowiada, ale przede wszystkim muzyka. Jeżeli ktoś kiedyś już miał do czynienia z Midnight i ten styl mu się podoba, będzie się czuł jak w domu. Na Hellish Expectations Amerykanin niczym nas nie zaskoczy (ku zawodowi lub radości) i dostaniemy dokładnie to, czego się spodziewamy. To muzyka, którą oczyma wyobraźni widzisz na koncercie, a siebie w centrum pogo. Czerep od razu idzie w ruch. Intensywność, radość i bolące stawy (tak, to już ten wiek, gdy idziesz w pogo mając w kieszeni testament) – to się czuje, słuchając tego albumu. Zwłaszcza „Dungeon Lust” wzbudził we mnie takie odczucia, ale każdy utwór pasuje idealnie jako całość. Gdyby chłopak(-i w czasie koncertu) zagrali cały album, bawiłbym się przednio. A wszakże to tylko 25 minut, więc czasu, a czasu zostałoby na inne utwory z dyskografii Midnight.

Podsumowując. Nie mamy tutaj do czynienia z rewolucją czy czymś przełomowym. Nie. Midnight idzie w swoje rejony i robi to doskonale. Nowy album to nowa porcja energii. Może to kolejny kotlet, ale taki na który czekamy, bo jest pyszny. Hellish Expectations robi to, z czym black/speed ma się kojarzyć. Krótki, ale srogi wpierdol. To tutaj dostajemy. To w zupełności wystarczy. Słów kilka o produkcji. Jest bardzo dobra. Nic nikogo nie zagłusza, brzmienie jest brudne, a jednocześnie przejrzyste. Bardzo dobry mastering. Nie mogę nie polecić!


ocena: 8/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/midnightviolators

Udostępnij:

11 czerwca 2024

Gorgasm – Sadichist [2024]

Gorgasm - Sadichist recenzja reviewKiedy Damian Leski dołączył do Broken Hope nic nie zapowiadało, żeby jego macierzysta kapela miała na tym w jakikolwiek sposób stracić. Wręcz przeciwnie – zainteresowanie Gorgasm wystrzeliło (niechby i chwilowo) na fali hajpu związanego z „Omen Of Disease”, zespół znalazł dość czasu, żeby zmajstrować czwartą płytę i wszystko szło w jak najlepszym kierunku. Niestety po jakimś czasie w obozie Amerykanów zrobiło się podejrzanie cicho, a cała ich aktywność sprowadzała się do pojedynczych koncertów. Czyżby cisza przed burzą?

Nic z tych rzeczy! Przerwa między kolejnymi wydawnictwami Gorgasm urosła do równych dziesięciu lat. Następcą „Destined To Violate” nie jest jednak pełniak numer pięć, a nagrana w nowym składzie baaaaardzo skromna epka, która, jakby tego było mało, jedynie być może jest zapowiedzią czegoś większego. Cóż, pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość i czekać na kolejny ruch Amerykanów, do czego zachęcam, bo wnioskując po poziomie Sadichist, o ich formę nie trzeba się specjalnie martwić. Trzy kawałki zawarte na tym kawałku plastiku skutecznie chłoszczą dupsko brutalnym death metalem, do jakiego Gorgasm nas przyzwyczaili.

Styl zespołu jest na tyle rozpoznawalny, że nawet dość surowa produkcja — która wynika z pośpiechu albo małego budżetu — nie jest w stanie przykryć tych wszystkich charakterystycznych elementów, którymi Gorgasm zasłynęli. Mamy tu zatem mordercze tempa, świetną dynamikę, miażdżące riffy, nieprzesadzone techniczne zagrywki, sprytnie wkomponowane solówki i potrójny wokalny atak. Już standardowo czystej brutalności towarzyszy duża dawka chwytliwości, co najbardziej słychać w kawałku tytułowym, który udanie nawiązuje do przebojów z „Bleeding Profusely” i „Masticate To Dominate”. Palce lizać!

Z jednej strony Sadichist cieszy, bo to muzyka, której mi brakowało, z drugiej zaś rodzi pewne obawy, czy przypadkiem ten materiał nie służy tylko wybadaniu rynku przed ewentualnym longiem. Póki co zachowuję optymizm, choć sądząc po stosunkowo niskim numerze mojego egzemplarza — a wcale nie rzuciłem się na tę płytkę przy pierwszej okazji — ciśnienie na powrót Gorgasm jest raczej mizerne.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 maja 2024

Witch Vomit – Funeral Sanctum [2024]

Witch Vomit - Funeral Sanctum recenzja reviewWitch Vomit zaczynali jako jedna z wielu — stanowczo zbyt wielu! — kapel łupiących pierwotny i mocno syficzny death metal utytłany w wydzielinach starego Autopsy czy Incantation. Co z tego, że wychodziło im to w miarę sprawnie, skoro podobnego tałatajstwa — któremu też w miarę sprawnie wychodziło — było od zajebania? Amerykanie grali to samo, co wszyscy wokół, nie zdradzając najmniejszych śladów własnej tożsamości. Mimo to załapali się na kontrakt z szanowanym Memento Mori, dla którego wydali zupełnie niewybijający się, choć poprawny, „A Scream From The Tomb Below” – na podstawie tego krążka nie wróżyłem zespołowi świetlanej przyszłości, nie podejrzewałem go również o jakiekolwiek tendencje rozwojowe.

A tu proszę – niespodzianka, od epki „Poisoned Blood” Witch Vomit ewidentnie wzięli się za siebie i delikatnie zmienili podejście, a każde kolejne wydawnictwo jest świadectwem ich ciągłego i naprawdę wyraźnego postępu. O tym, że ewolucja zespołu przebiega w dobrym kierunku, najlepiej świadczy Funeral Sanctum — trzeci pełniak w dyskografii Amerykanów — który po prostu wymiata. Sam styl Witch Vomit w ogólnych założeniach wcale zbytnio nie odbiega od tego, co robili na debiucie, jednak wykonanie oraz poziom aranżacji są już zupełnie inne. Dość powiedzieć, że w wielu fragmentach chłopaki (i kobita) grają tak… no kurde… finezyjnie i z dużą lekkością, co niedawno było przecież nie do pomyślenia.

Na Funeral Sanctum dosłownie każdy riff jest doskonale czytelny (rozpracowanie tej płyty ze słuchu nie powinno nastręczyć najmniejszych problemów), każdy też jest „jakiś”, siedzi w odpowiednim miejscu i wnosi coś wartościowego do brzmienia całości, więc nie ma mowy o bezbarwnych, jałowych kompozycjach. Poza tym utworom sporo kolorytu dodają znakomite solówki (zwłaszcza ta melodyjne) tak charakterystyczne dla death-thrash’u przełomu lat 80. i 90. Do „Blood Of Abomination” czy „Dominion Of A Darkened Realm” wraca się dlatego, bo zawierają coś, czego nie ma choćby w „Serpentine Shadows” czy „Endarkened Spirits” – i na odwrót. W tak zajebistym zestawie da się nawet przymknąć oko na dwa instrumentalne — swoja drogą ładne — nabijacze objętości.

Nie ukrywam, że Funeral Sanctum przerosła moje oczekiwania jak rzadko która płyta w ostatnim czasie i przy okazji sprawiła mi mnóstwo radości. Materiał Witch Vomit to świetny przykład tego, jak w dojrzały sposób można podać przestarzałe dźwięki, żeby rajcowały świeżością, a nie były tylko nędznym nawiązaniem do klasyków. I tak, skojarzenia z „Manor Of Infinite Forms” Tomb Mold są jak najbardziej na miejscu.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/WebsOfHorror
Udostępnij:

21 maja 2024

Pestilence – Levels Of Perception [2024]

Pestilence – Levels Of Perception recenzja reviewProszę przygotować ruskiego szampana, kolorowe baloniki i brokatowe konfetti! Okazja do świętowania jest nie byle jaka – oto przed państwem zwycięzca w kategorii Najgłupsze Wydawnictwo Roku… a może i dekady. Kurrrwaaa… Levels Of Perception nie ma innego uzasadnienia niż ekonomiczne, bo nawet jeśli sprzeda się wyjątkowo słabo — na co liczę — to i tak zespołowi oraz wydawcy zwrócą się poniesione koszty, które — co widać, słychać i czuć — nie były zbyt wysokie. Levels Of Perception rozpatrywane w jakimkolwiek innym kontekście, a już na pewno w tych poruszanych przez Mameliego, nie ma najmniejszego sensu.

Jeśli to ma być przekrojowy debestof z „najbardziej charakterystycznymi” kawałkami w dorobku Pestilence, to co tu robią numery z „Exitivm”, „Hadeon” czy „Doctrine”, spośród których części nie kojarzę nawet po tytułach? W dodatku te prawie że nołnejmowe „przeboje” stanowią aż połowę bardzo skromnego programu płyty. Gdzie reprezentacja „Spheres” i debiutu? Ano nie ma, widocznie te utwory nie prezentowały sobą niczego wartościowego i nie ma na nie zapotrzebowania. Albo szkoda się ich uczyć do jednorazowego przedsięwzięcia.

Jeśli to mają być klasyczne numery przeniesione w teraźniejszość, to czemu Levels Of Perception brzmi odpychająco – jak próba nagrywana na „jamniku” w publicznym szalecie? W tej dźwiękowej mizerii broni się jedynie wokal i bardzo czytelny bas. Reszta zalatuje taniochą i straszną amatorszczyzną, ale według Mameliego tak właśnie wygląda pełna kontrola nad swoim produktem i coś tam, coś tam o uczciwości. No dejcie, kurwa, spokój! Zespołom na takim poziomie to zwyczajnie nie przystoi. Tym bardziej, że Pestilence nawet w kiepskich warunkach koncertowych potrafią zabrzmieć lepiej i bardziej spójnie niż na tym żenującym kawałku plastiku.

Jeśli nowy skład miał dać tym utworom nowe życie, to czemu skończyło się na bzdurnych zmianach w aranżacjach, w wyniku których ciężko się tego słucha? Mameli przynajmniej od 1993 ma niezrozumiałą dla mnie tendencję do udziwniania tego, co udziwnień nie potrzebuje — vide solówki — a to, z czym mamy do czynienia na Levels Of Perception, podchodzi już pod kalanie świętości. Nie mam wątpliwości, że aktualny skład potrafi grać, ale te nowe wersje brzmią niechlujnie i wyglądają na zrobione w pośpiechu, choć nikt o nie nie naciskał, nikt. Nikt!

Jeśli to ma być traktowane jako regularny album, to czemu wygląda jak pospolita koncertówka albo nawet bootleg? Po wtopie z pierwszą okładką nie dopilnowano, żeby nowa wyglądała chociażby jako tako, więc w rezultacie oprawa wydawnictwa wprowadza w błąd. Ktoś, kto nie śledził tego całego cyrku, może pomyśleć, że ma do czynienia z płytą „live” – i spotka go rozczarowanie. Pierwsze z wielu.

Jeśli jeszcze macie jakieś złudzenia, że Levels Of Perception jednak jest wart waszych pieniędzy, to służę krótkim i szczerym podsumowaniem – nie jest. Przez szacunek do samych siebie darujcie sobie tego gniota.


ocena: 1/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 maja 2024

Morta Skuld – Creation Undone [2024]

Morta Skuld - Creation Undone recenzja reviewPowrót Morta Skuld można spokojnie zaliczyć do tych bardziej udanych, bo nie dość, że ich nowe płyty poziomem dorównują klasycznym pozycjom, to każda kolejna była lepsza od poprzedniej. Forma zespołu zwyżkowała, można było oczekiwać cudów… i wtedy weszła Creation Undone, cała na… szaro. Siódma płyta Amerykanów miała przeogromny potencjał, by stać się tą „naj-naj”, jednak przez jeden dołujący element nie potrafię myśleć o niej inaczej, niż tylko jako o rozczarowaniu – bardzo dobrym, ale jednak.

Creation Undone rozpoczyna się doprawdy imponująco i cieszy gębę każdym kolejnym dźwiękiem – mamy tu wszystko, z czego zasłynął ten zespół, tylko lepsze, bardziej agresywne, mocniej dopracowane i podane w godnej pozazdroszczenia oprawie brzmieniowej. Pod względem samej muzyki to najciekawszy i najbardziej zróżnicowany materiał Morta Skuld, bo w naturalny sposób rozwija styl świetnego „Suffer For Nothing” i wzbogaca go o garść nowych, choć niezbyt ekstrawaganckich i niekoniecznie od razu rzucających się w uszy rozwiązań. Dostajemy tu od groma klasycznych szorstkich riffów (plus takie bardzo charakterystyczne dla „The Stench Of Redemption”), niezbyt częste, ale za to fajnie wplecione melodyjne solówki, dużo thrash’owego feelingu, solidne blastowanko oraz świetny koncertowy groove… W dodatku okładka przykuwa uwagę, a takie „We Rise We Fall”, „Oblivion”, „Perfect Prey” czy „By Design” to murowane hity, o których długo powinno się pamiętać. Wypisz, kurwa, wymaluj płyta idealna.

Niestety, jest jeszcze ten jeden wspomniany element, który zaburza odbiór całości i drastycznie zaniża końcową ocenę – wokal. Dave od dłuższego czasu ma swój sposób śpiewania i patent na teksty, który nawet mi trochę imponował, bo dzięki temu Morta Skuld mieli kolejny wyróżnik. Nie wydaje mi się, żeby na potrzeby Creation Undone Gregor jakoś wyraźnie zmienił podejście do pisania (warto dodać, że ponownie wspomógł go Frank Rini, który odpowiada za dwa i pół tekstu), ale coś, czego nie potrafię racjonalnie wyjaśnić, ewidentnie nie pykło i rezultat jest o wiele gorszy niż zazwyczaj. Mnogość powtórzeń i schematyczność kolejnych wersów przy dość jednostajnej ekspresji wokalnej z czasem męczy i irytuje, a zamiast dodawać utworom kolorytu i je dynamizować – sztucznie je wydłuża i czyni monotonnymi.

Po pierwszych przesłuchaniach chciałem zgnoić Creation Undone jako najsłabszy krążek w dorobku Amerykanów, jednak nie dlatego, że jest tak kiepski, lecz dlatego, że mógł być tak wspaniały. Ostatecznie wygrało uznanie dla muzyki, choć zaznaczam, że ocena jest odrobinę zawyżona. Ten album naprawdę ma całe mnóstwo argumentów, żeby pozamiatać fanów klasycznego death metalu, więc tylko od indywidualnych umiejętności ignorowania wokali zależy, czy pozamiata.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MortaSkuld

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 kwietnia 2024

Messiah – Christus Hypercubus [2024]

Messiah - Christus Hypercubus recenzja reviewSzwajcaria nie tylko Celtic Frostem stoi. Wśród perełek znajduje się Messiah – thrash/death metalowy twór, który działał od 1984 do 1995 roku. Potem przez niemalże 20 lat Szwajcarzy skupili się na innych projektach. Dopiero w 2017 Mesjasz powrócił na dobre wydając od tamtego czasu dwa albumy. Tyle historii w dużym skrócie. My zaś skupimy się na najnowszym dziele z 2024 roku Christus Hypercubus.

Technicznie w 45 minutach upychamy 10 utworów, zatem mają one przeważnie ponad 4 minuty. Wyjątkiem jest tu tylko jeden kawałek trwający niecałe 2 minuty. No, ale czas sprawdzić z czym do nas Mesjasz przychodzi.

Płytę otwiera „Sikhote Alin” i jest tu nie lada „suprajs”. Początek brzmi niemal jak folk metal. Jak to? Ano tak to, ćwierkają ptaszki, szum lasu – klimat stricte leśny. Jednakże już po minucie dostajemy z glana w ryj i nie będzie wątpliwości, z jakim gatunkiem mamy tutaj do czynienia. Nowy wokalista Marcus Seebach ma tu nieliche zadanie zastąpić zmarłego 2 lata wcześniej Andy Kaina, który po zawale odszedł z tego świata, a trzeba wiedzieć, że odpowiadał on za wokal na 3-ech ostatnich płytach Messiah. Osobiście uważam, że już w pierwszym utworze rozwieje on wątpliwości odnośnie jakości wokali. Growl Marcusa jest mocny, ale też bardzo „czytelny”. Drugi tytułowy kawałek nieco zwalnia wchodząc w rejony bardziej thrash’owe. Warto zaznaczyć, że zespół bardzo zgrabnie żongluje między gatunkami, czego dowodem jest 3-ci utwór „Once upon a Time… Nothing”, który celuje w bardziej deathmetalowe nuty. Choć przyznać muszę, że ten numer jest przydługawy i słysząc po raz setny słowo „nothing” ma się chęć przewinąć. „Speed Sucker Romance” to (paradoksalnie biorąc pod uwagę słowo „speed”) najwolniejszy utwór na płycie. Wolny death metal bynajmniej nie jest tutaj tak bolesny, aczkolwiek ponad 5 minut doom/deathu zaczynało przynudzać. No i ponownie kwestia liryczna. Refreny są tutaj również za często powtarzane, przez co wkrada się zwykłe znużenie utworem. „Centipede Bite” wraca do prawidłowego thrash’owego łojenia, które nas niejako obudzi z lekkiego marazmu poprzedniego tracku. Najkrótszy „Please Do Not Disturb (While I'm Dying)” to utwór dedykowany zmarłemu Andy’emu. Jest bardzo stonowany i „opowiada” (praktycznie dosłownie, gdyż nie ma tutaj śpiewu) o ostatnich chwilach w czasie trwania zawału, jakoby z perspektywy Kaina. Bardzo fajna „wkładka” w połowie albumu. „Soul Observatory” to z początku wolniejszy niemal klimatyczny utwór przeplatany z mocnymi przyśpieszeniami. Nie da się tutaj nudzić i trwa nieco ponad 3 minuty, co według mnie w przypadku tej płyty wystarczy. „Acid Fish” to bardziej deathmetalowe dzieło. Prawie 5 minut jest całkiem zgrabnie rozbudowane, głównie dzięki długiej solówce. Potem następuje największa chyba wada całej płyty, czyli powtarzalny refren i muzyka przez prawie 2 minuty. Ostatnie dwa utwory to „The Venus Baroness I” i „The Venus Baroness II”, zatem opiszę je razem. Opowiadają one o znalezionej w Egipcie z okresu tzw. „Średniego Państwa” (czyli gdzieś 2000 lat p.n.e.) trumnie i znalezionym w niej poemacie do bóstwa Thota z modlitwą o pomyślne przejście na drugą stronę „życia”. Akurat te dwa dość mocno rozbudowane utwory choć trwają w sumie ¼ całości to są najciekawsze i najmniej nudzą. Jest to bardzo dobre i pomysłowe zamknięcie płyty Christus Hypercubus.

Podsumowując: jeśli ktoś czyta te moje wypociny, zauważy, że rzadko kiedy opisuję każdy utwór z osobna, skupiając się raczej na całości. W tym wypadku niemal każdy utwór różni się, ale wciąż wpisuje się w koncepcję albumu. Wrzucając wszystko do wora czułbym, że nie spełniłem swojego recenzenckiego obowiązku przedstawienia całości. W żadnym wypadku nie mówię, że nie-różnorodność jest wadą. Zwłaszcza deathmetalowcy wiedzą, że to może być ogromny atut produkcji. Messiah jest jednak zespołem, który miksuje gatunki i trudno jednoznacznie ocenić całość, nie rozbierając jej na czynniki pierwsze. Potem te części sklejamy i wychodzi (przynajmniej mnie) naprawdę niezła płyta. Szkoda, że nie jest nieco krótsza, gdyż warstwa liryczna cierpi przez powtarzalność. Produkcja jest oczywiście bardzo dobra, a wszelkie instrumentarium brzmi soczyście. Osobiście dodam połówkę za dobrą robotę Marcusa na wokalu, który należycie oddał hołd poprzednikowi, godnie go zastępując.


ocena: 6,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MESSIAHthrashingmadness

Udostępnij: