Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2006. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2006. Pokaż wszystkie posty

1 marca 2024

Negative Plane – Et In Saecula Saeculorum [2006]

Negative Plane - Et In Saecula Saeculorum recenzja reviewMuzycy Negative Plane stawiali swoje pierwsze kroki na scenie, kiedy hasło „amerykański black metal” budziło jedynie uśmiech politowania, a sensowne kapele pochodzące z tego kraju były wyjątkami od dość żenującej reguły. No i cóż, do wyjątków z pewnością nie można było zaliczyć Lunar Reign, z którego wywodzili się wszyscy członkowie zespołu. Pierwszy skład nie przetrwał jednak długo, bo zaraz po tym jak Nameless Void, mózg Negative Plane, zorientował się, że koledzy nie nadążają za jego wizjami, wymienił ich na kogoś, kto mógł podołać temu zadaniu. To właśnie z Bestial Devotionem za garami proces twórczy ruszył pełną parą, a utwory zaczęły nabierać realnych kształtów i słusznych rozmiarów.

Debiut Negative Plane ukazał się w 2006 roku i — tam gdzie dotarł — zaskoczył. Okazało się bowiem, że Et In Saecula Saeculorum z jednej strony w ogóle nie wpisuje się w stereotyp pokracznego „amerykańskiego black metalu”, a z drugiej nie ma też zbyt wiele wspólnego z typową „norweszczyzną” uprawianą za oceanem. Chociaż wpływy europejskie w twórczości zespołu są jak najbardziej obecne (ale z tych mniej oczywistych – z naciskiem na… stary Celtic Frost), to jednak nie definiują tej płyty jako jednoznacznie przynależnej do tej czy innej sceny, bo Amerykanie nagrali muzykę śmiało wykraczającą poza ramy jednej stylistyki i w dużym stopniu oryginalną. Negative Plane udało się stworzyć coś rozpoznawalnego i charakterystycznego tylko dla siebie. Co ważne, za oryginalnością idzie tu wysoki poziom wykonania.

Pierwszy album Negative Plane to przede wszystkim długie (średnia to prawie 8 minut), dogłębnie przemyślane, wielowątkowe i bardzo rozbudowane utwory z wieloma zmianami tempa i nastroju, w których praktycznie nie ma przestojów ani jałowego rzeźbienia w jednym motywie. Bogactwo aranżacji oraz różnorodność i spójność tego materiału robią naprawdę duże wrażenie, tym bardziej że amerykański duet bez zahamowań łączy w muzyce elementy z dość odmiennych światów. Blasty, klawisze, nienachalne melodie, wściekłe wokale, zaskakujące solówki, no i mnóstwo thrash’owego, a nawet heavymetalowego feelingu – to m.in. te składniki czynią z Et In Saecula Saeculorum tak ciekawy i absorbujący krążek.

Spośród siedmiu utworów trudno wybrać jeden reprezentatywny dla całego materiału, bo mimo pewnych cech wspólnych właściwe każdy prezentuje nieco inne oblicze zespołu, a poza tym lepiej sprawdzają się zbite w monolit. Jeśli jednak miałbym kogoś zachęcić do zapoznania się z Et In Saecula Saeculorum — a taki w sumie jest sens tego tekstu — to na początek wskazałbym na „The Chaos Before The Light”, „A Church In Ruin” i „Unhallowed Ground”, choć równie dobrze mógłbym wybierać na oślep i też by to miało sens – wszystkie bowiem wymagają pewnej dozy otwartości i skupienia. Oznacza to mniej więcej tyle, że ortodoksi mogą sobie ten album zupełnie darować, bo Negative Plane zdradzili tu black metal nie raz i nie dwa.

Realizacja Et In Saecula Saeculorum nie pozostawia powodów do narzekań, choć muszę przyznać, że do zatopionego w pogłosie brzmienia – które swoją drogą jest zajebiście selektywne i sprawia wrażenie w pełni analogowego – trzeba się przyzwyczaić. Wspomniany pogłos towarzyszy szczególnie wokalom, dzięki czemu z jednej strony brzmią ekstremalnie, a z drugiej niemal fanatycznie, co potęguje klimat całości. Daje to efekt uczestnictwa w jakimś posępnym rytuale wewnątrz wielkiej, pustej świątyni, a od tego do ciar droga niedaleka.

Na mnie Et In Saecula Saeculorum działa jak mało która blackowa płyta, co ma zapewne związek z tym, że słychać na niej duże zaangażowanie muzyków i chęć wyjścia poza oklepane schematy. Konsekwencja i świeżość wizji w połączeniu z dobrym warsztatem i odpowiednio dopasowaną produkcją – to się musi sprawdzać, co nie znaczy, że debiut Negative Plane jest dla każdego.


ocena: 9/10
demo
Udostępnij:

21 marca 2023

Coffins – The Other Side Of Blasphemy [2006]

Coffins - The Other Side Of Blasphemy recenzja reviewCzy jest coś przyjemniejszego na jesienno-zimowe wieczory, niż poza grubym sweterkiem, opatulić się ciepłym kocykiem, zrobić sobie klasyczne kakałko z pianką i łyżką miodu, schrupać sobie rogalika z nadzieniem, wrzucić trochę drewna do kominka (jak się takowy ma) i wczuć w pełni w komfortową atmosferę, puszczając sobie zacną twórczość japońskiego Coffins? Dla mnie na pewno nie.

Drugi oficjalny długograj tej legendarnej, aczkolwiek z tego co widzę, bardzo niedocenianej kapeli, zdecydowanie bardziej cechował się grobowym echem starego Autopsy (tak z okresu „Mental Funeral”), niż wczesnego Celtic Frost, jak to bywało później. Utworów też jest mniej i trwają one średnio powyżej 6 minut.

Początki kapeli charakteryzował również brud, dużo więcej brudu i przester ustawiony na maksa, dając nam cudowne rzężenie gitar, jakby dławiły się własnymi rzygami. Czysty orgazm dla zmaltretowanej duszy. Poprzez taki odpowiednio zaaplikowany ciężar gatunkowy, mało wyszukane riffy nabierają dziewiczych rumieńców.

To nie znaczy, że wszystko jest le magnifique – od drugiego, tytułowego kawałka, tak do „Destiny to Suffering” włącznie, grupa ma nieco problem z zapodaniem jakiegoś konkretu, który by umiał wbić w ziemię, przez co musimy poczekać łącznie jakieś 21 minut, zanim pojawią się udane, wręcz wyśmienite „Countless Grave” i „Only Corpse”. Niestety, po nich płyta się kończy zmysłowym outrem. Na pocieszenie jest szeroko dostępna re-edycja, która zawiera pyszny bonus w postaci „In Bloody Sewage”, oraz jeden live na deser po obiadku.

Pomimo, iż czas spędzony przy słuchaniu muzyki można uznać za rozkoszny, to niemniej jednak pozostaje pewien niedosyt. Na szczęście Coffins z czasem dopracował swoją formułę i wykonał pozytywny progres przy następnych albumach, ale to jest już niestety osobny temat i na tym pozostaje mi zakończyć swoje niezwykle błyskotliwe impresje. Włączcie sobie odpowiednio głośno – podobno wysokie decybele czyszczą woskowinę w uszach.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/intothecoffin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

25 października 2022

Goatwhore – A Haunting Curse [2006]

Goatwhore - A Haunting Curse recenzja reviewMuszę się wam do czegoś przyznać. Za każdym razem jak widzę tag „Black/Death/Thrash” to zbiera mi się na odruchy wymiotne. Większość tego typu rzeczy ma wodnistą produkcję i zapierdala jak motorek, ale kompletnie bez sensu. To i też niekoniecznie jarała mnie początkowo perspektywa sprawdzenia Goatwhore. Ale wszystko do czasu…

Dużą zaletą grupy jest ich pochodzenie, mianowicie Luizjana. Stan ten słynie ze Sludge/Doomcore typu Crowbar, który przejawia się przede wszystkim w brzmieniu i metodyce grania (w sumie, nie bardzo miałaby jak przejawiać się w czym innym, ale to już abstra-huje). Z tegoż też powodu, Goatwhore potrafi zaprezentować gitary niezwykle kusząco takiemu narzekaczowi jak ja.

A Haunting Curse jest co prawda trzecim albumem grupy, ale jednocześnie jest to debiut w niezwykle mainstreamowej wytwórni, jaką jest Metal Blade Records, i co to za debiut! Cięte, punkowo zadziorne riffy i pełen bauns. Pierwszy, otwierający track może jeszcze nie przekazuje wiadomości prawidłowo, ale następne trzy już jak najbardziej tak. I też owe kompozycje o bardzo długich tytułach wam polecam, jeśli chcecie się zapoznać tylko i wyłącznie pobieżnie.

Goatwhore ma też talent do tego, aby używać Groove na zasadzie przynęty, a nie sensu istnienia. Gdyby rozkładać ich styl na czynniki pierwsze, to po kolei mamy tak – Sludge (produkcja), Black (trochę wokal, trochę tematyka i szorstkość), Death (riffy, struktura i szybkość), Thrash (nie uciekanie w przesadny ekstremizm, trzymanie się rytmu zwarto i gotowo, bez potknięć).

Płyta niekoniecznie daje radę przez 10 utworów (plus jeden niepotrzebny instrumental, brzmiący bardziej jak intro, ale dany przed samym końcem) i zespół stara się próbować różnych temp, bo poza szybką jazdą, są też wolniejsze numery do tańca i przytulania partnerek życiowych, a nawet jest też coś do zaśpiewania po pijaku.

Innymi słowy, wbrew moim początkowym uprzedzeniom, nie jest to przereklamowana grupa jak mi się wydawało, a jak najbardziej zasługujący na uwagę energiczny wygar. Niezależnie od czyichś upodobań, większość fanów ciężkich brzmień będzie w stanie znaleźć coś dla siebie, co będzie się podobać.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thegoat666

inne płyty tego wykonawcy:





Udostępnij:

4 września 2022

Agressor – Deathreat [2006]

Agressor - Deathreat recenzja reviewNa dzień dzisiejszy (2022) jest to ostatnia płyta francuskiego Agressora, który jest wciąż aktywny, ale nie nagrywa niczego nowego, co też szanuję, bo lepiej nie robić na siłę, niż tworzyć popelinę co dwa lata, jak niektóre pierwszoligowe zespoły (*kaff kaff* Cannibal Corpse *kaff kaff*). A trzeba przyznać, że jest to bardziej projekt, robiony z pasji, niż zespół.

Alex Colin-Tocquaine jest mózgiem grupy i to one decyduje o kierunku rozwoju, jak i o ostatecznym kształcie muzyki. Od ostatniej płyty — „Medieval Rites” — minęło 7 lat, co jest o tyle dużo, że nie tylko się wiele zmieniło w kwestii upodobań muzycznych, ale również był to czas ponownego zainteresowania Death i Thrash Metalem. A że Agressor gra oba, to wydaje się wręcz oczywiste, że chcieli o sobie przypomnieć.

Grupa jest bardzo stara, bo sięga aż roku 1986. Zresztą ich nazwa jest wzięta od piosenki Hellhammera (którego cover symbolicznie jest ostatnim na płycie, co przypominam, jednocześnie znaczy, że jest to również ostatnia oficjalna piosenka grupy na longplaju) i choć mieli satanistyczne ciągotki, to bardzo szybko poszli w kierunku rozwoju zarówno technicznego, jak i melodyjnego.

To nie jest melodyjność w szwedzkim stylu (na szczęście), ale w takim sensie, że utwory są bardzo zgrabnie okraszoną sekcją gitary prowadzącej. Przyznam bez bicia, że moje pierwsze kilka odsłuchów tej płyty zostawiało mnie oziębłym, ale im bardziej wsłuchiwałem się w muzykę, tym bardziej zaczynałem czuć fanatyczną miłość do tych dźwięków.

Bo umówmy się, hitów nie brakuje. Otwierający tytułowy track, choć naprawdę dobry, jest zdecydowanie słabszy w porównanie z tym, co się dzieje dalej. Następujące utwory (zwłaszcza „Warriors Heart” i „Lust of the Flesh”) po prostu zmuszają człowieka do wciśnięcia „replay”.

Od „Order of Chaos” grupa troszeczkę się uspokaja i schodzi na level średni, ale zespół nadrabia to dość ciekawymi eksperymentami. Przykładowo, „Giants of Old” zawiera dziwny, chciałoby się powiedzieć, wręcz black metalowy wokal, ale w stylu Attily Csihara. Pierwotna wersja, która jest jako bonus track (o tym niżej) jest nawet jeszcze bardziej nieortodoksyjna. Spotkałem się nawet z opiniami, że płyta czerpie garściami również i z Black Metalu, ale jak dla mnie jest to zdecydowanie nadużycie. W późniejszej części dominuje typowo Vaderowskie tempo i klimat grania.

Ostatnimi czasy pojawiły się różnej maści kompilacje/box-sety od Season of Mist zawierające całość dyskografii, plus masę bonusów. W taki też sposób byłem w stanie posiąść owy materiał, gdyż oryginalna edycja (która miała DVD z koncertem) jest już dawno niedostępna. Uważam, że warto tego typu grupom okazywać miłość, gdyż są w stanie dać zdecydowanie więcej frajdy, niż niejeden snobistyczny, obskurny współczesny zespół popularny na mediach społecznościowych (ale niekoniecznie poza nimi).

Klasyka, ale trzeba to przesłuchać z kilkanaście razy, aż wejdzie. Bo jak już raz wejdzie, to już nigdy nie wyjdzie z serducha.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/agressor.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 marca 2017

Phobia – Cruel [2006]

Phobia - Cruel recenzja okładka review coverJak dotąd nie dałem się poznać jako wielki fan Phobia, choć nim jestem. Nie fanatycznym i bezkrytycznym, jak niektórzy, ale jednak. Punktem zwrotnym w postrzeganiu przeze mnie tego zespołu była opisywana właśnie płyta, która dość niespodziewanie zdmuchnęła mi łeb zajebistą nawałnicą w klasycznym stylu. Na poprzednich dwóch longplejach Amerykanie trzymali się w okolicach średniej gatunkowej, zbytnio przy tym nie porywając; Cruel to już poziom ekstraklasy. Album w udany sposób łączy w sobie wszystko co najlepsze w tradycyjnym grind core’owym napierdalaniu z totalnie lajtowym punkowym feelingiem (który, tak na marginesie, zaakcentowano mocniej niż w przeszłości), co w rezultacie dało materiał szaleńczo szybki, wybuchowy, pełen naturalnej furii i precyzyjnie zagrany, a przy okazji bardzo chwytliwy, przyjemny w odbiorze i zagrzewający do nieskoordynowanego szaleństwa. Muzyce na Cruel, wbrew pozorom, daleko do jednostajnej nawalanki, ciągle coś się w niej dzieje i nie ma miejsca (ani tym bardziej czasu) na nudę – a wcześniej różnie z tym u nich bywało. Trzeba przy tym zaznaczyć, że wszelkie urozmaicenia w wykonaniu rzeźników z Phobia nie polegają na komplikowaniu aranżacji technicznymi sztuczkami, a raczej na dobrze przemyślanych zmianach tempa i okazjonalnym wtrącaniu mniej oczywistych riffów. Dzięki zachowaniu tej archetypicznej prostoty Cruel ani na chwilę nie traci impetu i bardzo sprawnie przechodzi od jednego jebnięcia do następnego. A jako że Scott Hull (gitarniak Pig Destroyer) zadbał, żeby to wszystko brzmiało idealnie (niektórzy mogą kręcić nosem, że nawet zbyt idealnie), to siła takiego pojedynczego jebnięcia może spowodować nieodwracalne uszkodzenia w mózgu. Minister zdrowia ostrzega: na płycie jest 21 kawałków… Nie bez znaczenia dla imponującego efektu końcowego jest długość płyty – tyle skumulowanej energii Amerykanie upchnęli w niecałe 27 minut. Dla mnie bomba! Dla okolicy chcąc nie chcąc też…


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/phobiagrindcore

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

10 marca 2017

Abysmal Dawn – From Ashes [2006]

Abysmal Dawn - From Ashes recenzja reviewLudzkość od dawna poszukuje odpowiedzi na wiele dręczących ją pytań: jak zbudowano piramidy, czy lądowanie na Księżycu było mistyfikacją, co się naprawdę działo w Strefie 51… No i jakim cudem Abysmal Dawn trafił pod skrzydła Relapse po debiutanckim From Ashes? Serio, jak dla mnie ten zespół nijak nie pasował (i ciągle nie pasuje) do tej wytwórni, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że kontrakt podpisywano, gdy firma była w dołku/na rozdrożu i ogólnie źle się z nią działo. W moich oczach i uszach główny problem z Amerykanami polega na tym, że niczym nie szokują, niczym nie zaskakują, niczym nie wybijają się ponad death metalowe standardy i mają jakieś takie do dupy logo. Jednocześnie — co trzeba im uczciwie przyznać — swoje poletko uprawiają bardzo rzetelnie i w pełni profesjonalnie zarówno od strony wykonawczej jak i brzmieniowej. Nie da się przy tym ukryć, że muzyka Abysmal Dawn ma dość synergistyczny charakter: mieszają się w niej wpływy wielu mniej lub bardziej klasycznych kapel ze światowej (z naciskiem na Amerykę Północną) czołówki, jednak trudno wskazać na którąkolwiek z nich jako główne źródło inspiracji tudzież bezczelnej zrzynki. Właśnie dlatego ogólna nieoryginalność From Ashes może być sporym atutem dla tych, którzy nie bardzo orientują się w niuansach gatunku i nie ciągnie ich do nadrabiania zaległości z bardziej znaczących płyt, a zwyczajnie chcą posłuchać czegoś na poziomie. Posłuchać i się nie zrazić, bo debiut Amerykanów jest albumem hmm… może nie umiarkowanym czy kompromisowym, ale na pewno wyważonym. From Ashes jest brutalny, szybki, techniczny, melodyjny, nowoczesny… ale nie za bardzo; żaden z tych elementów nie góruje nad pozostałymi, żeby przypadkiem nie wciśnięto zespołu do zbyt wąskiej niszy. Świadomie czy nie, muzycy Abysmal Dawn stworzyli płytę dla wszystkich, ale w tym przypadku nie należy traktować tego jako obelgi, bo materiał jest naprawdę niezły, a słucha się go wyjątkowo lajtowo.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AbysmalDawn

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 września 2014

Unmerciful – Unmercifully Beaten [2006]

Unmerciful - Unmercifully Beaten recenzja okładka review coverAmerykański Unmerciful, jak na kapelę o kilkunastoletnim stażu, dorobek ma raczej skromny. To zresztą mało powiedziane, bo zamykającej ich dyskografię debiutanckiej płycie stuknęło już osiem lat, a na następną jakoś się nie zanosi. Najważniejsze, że Unmercifully Beaten przez ten czas nic nie straciła ze swej mocy i wciąż jest porywającym ochłapem totalnie amerykańskiego death metalu. Jako że muzycy tworzący ten zespół mieli w swych CV mniejsze lub większe epizody u różnych rzeźniczych załóg (najbardziej znany z nich, Jeremy Turner, przewinął się nawet przez Kanibali), toteż formując coś całkowicie swojego starali się przyłoić przynajmniej tak samo brutalnie. Po pierwszych (dosłownie!) sekundach „Masochistic Rampage” można by wskazywać na fascynację Amerykanów dokonaniami Severe Torture, ale było by to zbyt pochopne, bo już odrobinkę później wszystko staje się jasne. Unmerciful napierdalają bardzo udaną wypadkową Dying Fetus i Deeds Of Flesh, zahaczając także m.in. o Disavowed, Pyaemia, no i oczywiście Origin. Nie ma lekko! Technicznie muzycy stoją na bardzo wysokim poziomie, co zresztą słychać przez cały album, ale nie ulega wątpliwości, że ważniejsza jest dla nich mordercza szybkość, maksymalna brutalność i powodująca opad szczeny intensywność. Napierdol na całego, że posłużę się takim poetyckim terminem. No ale czego się w sumie spodziewać po kapeli o takiej nazwie. Okładkę mają super, brzmienie ani trochę się nie zestarzało, więc Unmercifully Beaten ciągle słucha się z dużą ochotą. Niestety, krążek ma dwie wady, które wynikają na dodatek z tego samego – czasu trwania. Moi mili, ten zajebisty materiał trwa jedynie 22 minuty! Phi, powie ktoś, płytkę można sobie zapętlić i będzie cacy. Ano nie do końca, bo Unmercifully Beaten została bowiem dopchnięta trzema kawałkami koncertowymi, które siłą rzeczy rozbijają spójność albumu i trochę psują pozytywne wrażenie. Niepotrzebny jest zwłaszcza cover Suffocation, bo „Catatonii” nie da się zagrać lepiej niż to zrobili Nowojorczycy, a muzykom Unmerciful wyszło to najwyżej poprawnie. Trudno, trzeba na to przymknąć oko i cieszyć się wypasioną częścią studyjną.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialunmerciful/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 marca 2014

Pathology – Surgically Hacked [2006]

Pathology - Surgically Hacked recenzja okładka review coverZdawać by się mogło — a przynajmniej zdrowy rozsądek tak podpowiada — że band powstały w 2006 roku i nawalający dość oklepane dźwięki nie ma prawa dorobić się statusu grupy wpływowej. A jednak, na inspirujący wpływ Pathology powołują się rozmaici brutaliści z całego świata. Skąd się wzięła ta ponadnormatywna atencja i zainteresowanie? Szczerze mówiąc, pojęcia nie mam, no bo przecież nie ze względu na muzykę… Materiał z debiutanckiego krążka Amerykanów to dobrze zagrane i nieźle wyprodukowane nic nowego spod znaku typowego brutal death. Surgically Hacked spełnia chyba wszystkie wymogi gatunku (niskie wokale, dość szybkie tempa, trochę groove, trochę niewyszukanych zwolnień i teksty w tematyce gore) i jakichś formalnych błędów nie sposób jej wytknąć, a za optymalną długość (20 minut – wychodzi przyzwoita średnia 2 minuty na kawałek) można nawet odrobinę pochwalić. Krążek oczywiście nadaje się do słuchania, bo panowie grają na dobrym poziomie – człowiek się nie męczy, na ziewanie nie ma specjalnie czasu, ale żeby wyłapać coś charakterystycznego, niepospolitego… No właśnie. Główny problem Surgically Hacked leży w tym, że to płyta raczej dla bezgranicznych fanów takiego hermetycznego młócenia. Oni docenią wierność ideałom, ładunek brutalności, paciajkę na okładce, itp., bo już minimalnie wybredny słuchacz wybierze coś z wyższej półki, z której zresztą Pathology obficie zaciągają: Disgorge, Fleshgrind, Disavowed, Pyrexia, Pyaemia czy Prophecy, albo… któryś ich późniejszy album z Mattim Way’em na wokalu… Ja tak właśnie robię.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.pathologymusic.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 grudnia 2013

Anata – The Conductor’s Departure [2006]

Anata - The Conductor’s Departure recenzja okładka review coverSporo brunatnej breji upłynęło już w Wiśle od premiery The Conductor’s Departure, a Szwedzi — mimo iż ponoć cały czas aktywni — wciąż nie zaatakowali z nowym materiałem. Może w ten sposób dają fanom czas na ogarnięcie ich ostatniego — i zdecydowanie najlepszego — dzieła, kto wie? Nie byłaby to wcale taka głupia taktyka, bo na tym ponad piećdziesięciominutowym albumie aż roi się od super skomplikowanych, wielowątkowych struktur, charakterystycznych dla nich dysonansowych gitar, popieprzonej rytmiki i zaskakujących melodii. Innymi słowy na The Conductor’s Departure muzycy Anata grają w całkowicie swoim stylu – może i momentami trudnym do ogarnięcia, może nawet i denerwującym, ale rozpoznawalnym i w dużym stopniu oryginalnym. Trzeba im przyznać, że dokonali dużej rzeczy, bo rozwijana przez nich wizja technicznego death metalu z jednej strony właściwie całkowicie odcina ich od typowo szwedzkiego grania, a z drugiej jest też stosunkowo daleka od dominujących na scenie amerykańskich wyziewów. Warto zaznaczyć, że tym razem owa wyjątkowość idzie w parze z nośnością, bo — z czym miewali duże problemy w przeszłości — materiał udał im się bardziej chwytliwy, melodyjny, zaczepny i intrygujący – chce się go słuchać i odkrywać mimo, iż jest zakręcony jak diabli. Techniczną ucztę z porządnym kopem rozpoczyna „Downward Spiral Into Madness” — jeden z lepszych i bardziej melodyjnych w zestawie — wystarczy kilka pierwszych sekund i już wiadomo, że to nie byle jaki album. Szwedzi rozkręcają się dość szybko, sypiąc pomysłami jak politycy obietnicami, więc już w okolicach drugiego (!) kawałka można poczuć pewien przesyt, ale właśnie wtedy następuje „Better Grieved Than Fooled” ze swymi wkręcającymi się popieprzonymi zagrywkami i siły do słuchania wracają na nowo. Taki schemacik, w którym po paru kompletnie poszatkowanych, wymagających kawałkach wchodzi również poszatkowany, ale chwytliwy i łatwy do zapamiętania na The Conductor’s Departure powtarza się kilka razy (złapaniu oddechu służą też „Cold Heart Forged in Hell” i „Renunciation”), czego absolutnie nie można mieć muzykom za złe. Dzięki takim zabiegom można przetrwać płytę w całości – bez ataków apopleksji i przegrzania mózgownicy. Jasne, co mniej odporni odpadną już na samym początku, ale każdy ambitniejszy fan technicznego death metalu powinien jeszcze nie raz wrócić do krążka, żeby odkryć wszystkie detale, które poprzednio umknęły jego uwadze, a których jest duuużo. Dokopywaniu się do szczegółów sprzyja zresztą bardzo dobre i bardzo czytelne brzmienie – krystalicznie czyste, a zarazem ostre jak żyleta. Mamy tu także polski akcent – za oprawą graficzną płyty stoi Grzegorz Kmin, który odwalił kawał dobrej roboty. The Conductor’s Departure to naprawdę świetny, oryginalny, nowoczesny i wymagający album – taki, który aż prosi się o jakieś, również popierdolone rozwinięcie. Póki co, Szwedzi milczą w tym temacie.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.anata.se

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 czerwca 2013

Jon Oliva's Pain – Maniacal Renderings [2006]

Jon Oliva's Pain - Maniacal Renderings recenzja okładka review coverTym razem obowiązkowa pozycja dla fanów szybkości, brutalnej siły, bluźnierczych tekstów, piekielnej techniki oraz flaków, mózgów i innych wnętrzności rozjebywanych o ścianę – czyli naszych szanownych czytelników, oczywiście. Ok, żartowałem – fani szybkości będą nieco zawiedzeni. A tak zupełnie na poważnie, to dziś będzie znacznie spokojniej, bardziej emocjonalnie, ale przede wszystkim „neighbours friendly”. Jest to o tyle ważne, że można zapodać krążek z pełną mocą i nie obawiać się najazdu inspekcji budowlanej o niezgłoszony remont ani moherowych bab (choć z nimi nic nie wiadomo), bo Oliva dość jasno opowiada się po niebiańskiej stronie mocy, a to w Polsce znaczy więcej niż prawo (o ile baby znają angielski). Jeśli jest dla kogoś problemem konfesja Olivy, to mogę jedynie stwierdzić tyle, że pozbawia się niemal godziny (może nieco mniej, jeśli przełączy się najbardziej hard-christianowe kawałki) dobrego, progresywnego heavy metalu w stylu Savatage z okresu największej świetności. Drugą płytą powstałego w 2003 roku projektu pokazał Jon, że jeszcze łeb do komponowania ma dobry, a płuca niezupełnie zdarte. Już bowiem na początku proponuje słuchaczowi dwa fantastyczne utwory: „Through the Eyes of the King” oraz tytułowy „Maniacal Renderings”, które — muszę przyznać — robią tak piorunujące wrażenie, że dalsze kawałki mogłyby być nagrane na banjo i kanistrach po benzynie, a i tak nie usłyszałbym tego. Siła pierwszego wrażenia jest niesamowita. Oczywiście nic takiego się nie dzieje i pozostałe 9 utworów trzyma wysoki poziom, choć w kilku miejscach płyta łapie zadyszkę. Na szczęście szybko bierze drugi oddech i we wspaniałym stylu wraca w takim np. „Time to Die” bądź nieco zwodniczym „Timeless Flight”. O co chodzi z tą zadyszką? Problem z Olivą jest bowiem taki, że czasami bierze się za ewangelizację nieco za gorliwie, chuj, jeśli kompozytorsko utwór jest genialny, gorzej, jeśli tempo siada, prąd przestaje dopływać do instrumentów i robi się nieco zbyt kościelnie. I to właśnie określiłem mianem zadyszki, która, szczęściem — jak już wspomniałem — szybko mija. Maniacal Renderings udowadnia, że można nagrać uduchowiony krążek, który nie tylko nie wzbudza nienawiści, ale daje do myślenia. Odrobinę, ale fakt pozostaje faktem. Taki Jon był, jest i będzie, więc nie ma co się szarpać, tylko brać ile można. Nie muszę chyba pisać, że jest się czym częstować. Instrumentalnie krążek dopracowany jest w najmniejszych szczegółach, sporo smaczków, nietypowego instrumentarium i melodii – nic nowego dla fanów Savatage. Także wokalnie bez większych zmian, ale i tutaj trudno mówić o zawiedzeniu – lepsze jest wrogiem dobrego, a styl śpiewania wypracowany przez lata zasłużył na miano kultowego, zaś śpiew w wielogłosie – wręcz legendarnego. Kompozytorsko jest znaczna poprawa w stosunku do „’Tage Mahal”, co tylko podkreśla klasę Jona. Cały trick z Jon Oliva’s Pain polega właśnie na tym, że zmiany mają charakter ewolucyjny niż rewolucyjny, przy czym ewoluuje raczej dość wolno i zwykle w dobrą stronę. Jeśli więc Savatage był dla was niczym druga matka, to Jon Oliva’s Pain będzie drugim ojcem.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.jonoliva.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 kwietnia 2013

Twisted Into Form – Then Comes Affliction To Awaken The Dreamer [2006]

Twisted Into Form - Then Comes Affliction To Awaken The Dreamer recenzja okładka review coverKapela jak na Norwegię w najwyższym stopniu niecodzienna, co jednak należy traktować, jako zaletę. Młodszy i mniej rozgarnięty brat Spiral Architect, z którym dzieli zresztą część członków, przede wszystkim zaś styl grania. Niestety bycie młodszym i mniej rozgarniętym bratem niesie ze sobą pewne przykre konsekwencje, co sprowadza się do tego, że muzyka kwartetu z Oslo tak wspaniała i powalająca już nie jest. Problem jest mianowicie taki, że Twisted Into Form chciał być zarówno techniczny i pogmatwany, jak i ciężki oraz monolityczny. Kłopoty zaczynają się szybko, bo już w momencie chęci strzelenia jakimś popisem instrumentalnym. No więc psikusa sobie Norwedzy wykręcili, bo efekt tego mariażu jest taki, że miast wirtuozerskiego majstersztyku do uszu słuchacza dobiega plumkanie basu połączone z bulgoczącymi gitarami. Iście bagienna atmosfera. Problem dotyczy, jak się chwilę później człowiek orientuje, nie tylko solówek, ale właściwie całego albumu. Czasami mam wrażenie, że cała muzyka dobiega zza ściany – wszystko jest przytłumione i sprowadzone do niskich rejestrów. Taki zabieg ma sens w przypadku kapel, którym niespecjalnie zależy na technicznych popisach, Twisted Into Form do takich się jednak nie zalicza, więc trudno zrozumieć takie rozwiązanie. Skłamałbym pisząc, że odechciewa się od tego dalszego słuchania – aż tak źle nie jest. Ale cacy też nie, bo trochę brakuje mi zbalansowania w palecie dźwięków. Gdyby jeszcze brakowało Norwegom umiejętności i buczeniem chcieliby zamaskować owe braki, to jeszcze mieliby jakąś wymówkę, durną, ale mieliby. Sęk w tym, że gdy się wsłuchać, to całkiem sensowne wygibasy wyczyniają muzycy przy pomocy swoich instrumentów. Krótki wtręt: szczególne pochwały w tym miejscu kieruję w stronę pałkera, który kombinuje na wszelkie sposoby by ponapierdalać w bębny w możliwie najbardziej wyszukany sposób. Brawo! Wracając do sedna: uważam za zupełnie chybiony pomysł obciążania tak technicznej i skomplikowanej muzyki. Tym bardziej, że muzyka do ciężkich nie należy (wszak to technicznie zagrany prog metal z czystymi wokalami) i aż się prosi o większą wyrazistość dźwięków, większą przestrzeń i – trochę z innej beczki – przyjemniejsze melodie. Melodie, zaraz po ogólnej duchocie, stanowią drugą główną bolączkę albumu. Na dziesięć kawałków dwa, trzy jako tako wpadają w ucho, reszta jest raczej ociężała i średnio atrakcyjna (co w połączeniu ze wspomnianą już bagienną atmosferą bywa odrzucające). Jako pechowy, w tych okolicznościach, należy uważać dobór wokalisty, który, sam w sobie, nawet daje radę, ale w połączeniu z już wspomnianymi dodatkowo utrudnia czerpanie przyjemności z lektury płyty. Niby jest tą przeciwwagą dla ogólnej ociężałości, ale na dłuższą metę okazuje się równie ciężkostrawny. I jako taki właśnie – ciężkostrawny – uważam dzisiejszy krążek. Błędy, które w innych przypadkach nie byłyby może nawet zauważone, w przypadku Then Comes Affliction to Awaken the Dreamer drażnią w najlepsze. Wielka szkoda, bo muzyka zła nie jest, pomysłów, jak słychać – nie brakuje (tak bardzo), tylko te przedobrzenia i chęć ożenienia niepasujących do siebie idei. Mogło być bardzo dobrze, jest dobrze.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.twistedintoform.no

podobne płyty:

Udostępnij:

20 marca 2013

Calm Hatchery – El-Alamein [2006]

Calm Hatchery - El-Alamein recenzja reviewPrzy okazji „Sacrilege Of Humanity” snułem przypuszczenia, że debiut ekipy z Białegostoku (naonczas) nie mógł sobą prezentować równie wysokiego, niszczącego poziomu. Przy pierwszej okazji nadrobiłem braki w znajomości produkcji zespołu, więc teraz już bez domysłów mogę stwierdzić, iż w istocie nie jest to materiał tak porywający, jak jego następca, ale w żadnym wypadku ujmy autorom nie przynosi i do niejednego odpalenia się nadaje. Inspiracje kwartetu, który podpisał się pod El-Alamein, są dosyć wyraźne, a podzielić można je na dwie główne części: klasyczna Floryda z Morbid Aangel (z okresu „Formulas Fatal To The Flesh”) na pierwszym miejscu oraz produkcje z herthowskiego ogródka z Dies Irae jako chyba nadrzędnym wzorcem. Sieczka powstała w wyniku wymieszania tych wpływów powinna sprawić trochę radochy każdemu szanującemu się miłośnikowi agresywnego death metalu w średnio-szybkich tempach. Płytkę przygotowano rzetelnie, dbając zarówno o techniczne niuanse, jak i stronę produkcyjną – zero dłużyzn, zero amatorki, choć do brzmieniowego wypasu albumowi daleko. Z samych utworów (utrzymanych na wyrównanym poziomie – w końcu stoją za nimi ludzie z pewnym doświadczeniem) wyłania się poważny, świadomy swych celów zespół. El-Alamein ponadto posiada kilka wyróżników (m.in. bardzo udane i urozmaicone w formie solówki, duża dynamika, brutalna chwytliwość), dzięki którym można mówić o pewnej rozpoznawalności i zalążkach własnego stylu. Chłopaki wiedzą, o co chodzi w takim graniu, mają fajne pomysły i odpowiednie do ich realizacji umiejętności, a to wszystko ma przełożenie na niezwykle udany, jak na te czasy, debiut. A jak pięknie się później rozwinęli!


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/calmhatchery

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 lutego 2013

The Devin Townsend Band – Synchestra [2006]

The Devin Townsend Band - Synchestra recenzja okładka review coverMożna się zdrowo pogubić w całej tej Devinowej zabawie z kapelami. The Devin Townsend Band to właśnie jedna z takich kapel-projektów; byt krótki, bo zaledwie dwupłytowy i umiarkowanie udany i właśnie przez tą „ujdzie-w-tłumie-owatość" – nie wywołujący u mnie bezsennych nocy. Co więcej, oba wydawnictwa spod znaku The Devin Townsend Band wydano w przedziale czasowym między wspaniałymi „Terria” i „Ziltoid the Omniscient”, tym razem firmowanych jedynie przed (prawie samego) Devina, dlatego zastanawiam się, czemu nie dorównują im poziomem. „Accelerated Evolution” oraz opisywany dziś krążek Synchestra wydano w czasie, kiedy Devinowi bardziej w sercu ambient grał, a żeby jednak trochę metalu w świat wypuścić, zebrał Devin kilku grajków i wzięli się za nagrywanie. Synchestra niemal dokładnie wpisuje się w styl znany z wcześniejszych wydawnictw Kanadyjczyka, ale już od początku słychać, że robiony jest jakby nieco na siłę. Niby wszystkie komponenty Devinowej stylistyki są: rozległe, malowane gitarami i śpiewem, krajobrazy, niemal namacalna przestrzeń zaludniona przez niezliczone dźwięki, wielopoziomowe struktury, jakże charakterystyczne brzmienie gitar – wszystko jest, a zarazem czegoś brak. Po chwili zastanowienia okazuje się, że brakuje krążkowi jaj [z hiszpańskiego cojones]. Coś muzykowi umknęło, zabrakło spójnej koncepcji w efekcie czego dostajemy płytę w najlepszym przypadku dobrą. Nie można oczywiście mówić o klęsce, ale jakieś tam rozczarowanie mnie spotkało. Nie czuję się wciągany przez muzykę, co gorsza – płyta dłuży mi się mniej więcej od połowy. Zanotował Devin kilka wpadek: sporo melodii jest zwyczajnie brzydkich, sporo nijakich (mówiąc eufemistycznie – akceptowalnych), no i gdzie te solówki? Jak wspomniałem, jeszcze pierwsza połowa broni się, jest kilka naprawdę dobrych kawałków, kilka ciekawych pomysłów i aranżacji, niestety po „Vampirii” poziom spada do przeciętnego. A do końca krążka grubo ponad pół godziny! I to właśnie wkurza – sporo materiału, z którego niewiele wynika, jest, bo jest i nic więcej. Twardogłowi fani pewnie się w tym odnajdą, mi niestety brakuje cierpliwości, dlatego słucham tego nie częściej niż kilka razy na kwartał.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

podobne płyty:

Udostępnij:

14 stycznia 2013

Ihsahn – The Adversary [2006]

Ihsahn - The Adversary recenzja okładka review coverKrążkiem „Prometheus” potraktował Cesarz swoich słuchaczy zupełnie nie po chrześcijańsku: chociaż ci starali się i spinali by nadstawić drugi policzek i zaliczyć pierwszoligowego Kliczkę, muzycy Emperora stwierdzili „the end” i zwinęli interes. A to znaczy: noł mor longplejs. I jak tu w takim momencie nie zakurwić, tak komuś jak i pod nosem. Nie można nagrać czegoś tak wspaniałego jak „Prometheus” i na pięć lat oddać się Bóg wie czemu. Dzisiaj mogę jednak śmiało stwierdzić, że warto było czekać, bowiem The Adversary to album tej samej klasy. Tytułem wstępu muszę jeszcze dodać, że wszelkim fanom czystości gatunkowej i prawdziwości spod znaku piwnicy i Kasprzaka, opisywany krążek raczej nie przypadnie do gustu, ale tego się zapewne spodziewali. Jeśli ktoś jednak spędził miłe chwile nad „Prometeuszem” nie powinien narzekać, ba, będzie wniebowzięty. I jeśli ów krążek pozostawił pewien niedosyt w warstwie muzycznej, to wydaje mi się, że The Adversary świetnie ten niedosyt likwiduje. Niektórych może boleć jeszcze dalsze odejście od blackowych korzeni i – mimo wszystko – pewne złagodzenie wizerunku, innym będzie to jak najbardziej po drodze. Cóż, kwestia gustu. Zarówno jedni i drudzy będą jednak zgodni co do tego, że kompozytorsko The Adversary prezentuje się oszałamiająco. Pięćdziesiąt minut przemyślanej co do ostatniej nuty, wielowarstwowej i bardzo nowoczesnej, w dobrym tego słowa rozumieniu, muzyki. Trudno, co już w sumie wspomniałem, przyporządkować The Adversary do jakiegoś porządku, może jednak na tym właśnie polega umiejętność Ihsahna do łączenia, odległych nieraz, stylów w jedną, spójną i nową całość. Objawia się to tym, że jedno wynika z drugiego, każda zmiana tempa i nastroju ma swoje uzasadnienie, całość płynie przed siebie niezmącona zbędnymi dźwiękami. Jest więc miejsce bardzo emperorowe galopady, wokale a’la King Diamond, nostalgiczne zwolnienia i poezję, a to tylko część z użytych na płycie środków artystycznego wyrazu. Powiedziałbym jednak, że tych progresywnych i spokojnych momentów jest więcej, ale cóż – taką właśnie drogę obrał Ihsahn. Oddając jednak Bogu co boskie, a Cesarzowi co cesarskie, muszę stwierdzić, że to co robi, robi bezbłędnie. Muzyka wchodzi gładziutko, co jak na tak zaawansowane aranżacyjnie przedsięwzięcie jest niemałym osiągnięciem. Z owym zaawansowaniem łączy się jeszcze jedna sprawa – otóż krążek najlepiej brzmi na słuchawkach. Muszę przyznać, że zdarzało mi się być zaskoczonym przez muzykę nawet po kilku latach. Zalecam więc wysłać babę na jakiś różaniec czy inne nieszpory, psa wysłać z babą – niech się martwi, założyć słuchawki i odpalić krążek. I tym cudownym sposobem, będziemy mieli z krążka jeszcze więcej frajdy. Nawet jednak bez słuchawek The Adversary powinien zadowolić wszystkich miłośników późnego Emperora i innych przedstawicieli norweskiej sceny prog-blackowej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 października 2012

World Downfall – Beyond Salvation [2006]

World Downfall - Beyond Salvation recenzja okładka review coverJak się ma taką nazwę, to wręcz nie wypada wychodzić poza określone skojarzenia. Chwała więc Niemcom, że nie zrobili niczego głupiego i nawalają to, co powinni, i czego świat — a przynajmniej ta jego maleńka część, która wie o ich istnieniu — od nich oczekuje. Mniej kumatym wyjaśniam, że chodzi o klasycznie potraktowany grind core. Jedynym zaskoczeniem, choć to zdecydowanie za mocne słowo, jest to, że w muzyce World Downfall mamy więcej bezpośrednich odwołań do Napalm Death niż Terrorizer, ale trudno to uznać za wadę, czy też wypaczenie idei napieprzania. Niemiecki kwartet katuje słuchaczy sieczką łączącą w sobie przede wszystkim cechy „Harmony Corruption”, „Utopia Banished” i „Order Of The Leech” – jest więc szybko, agresywnie, pewnie wykonawczo, selektywnie i do pewnego stopnia chwytliwie. Ta ostatnia właściwość wynika naturalnie z urozmaiconych riffów (warte sprawdzenia są zwłaszcza te w „1st Prize Ambulance Ride”, „Malfunction” i „Blind”), bo World Downfall grają znacznie więcej niż przeciętny przedstawiciel gatunku. Potrafią się przy tym obyć bez totalnych przyspieszeń i punkowego chaosu. Zespół nie może się (jeszcze) pochwalić produkcją na poziomie Brytoli (Beyond Salvation brzmi nieźle, ale trochę płasko i surowo – brakuje ostatecznego szlifu) i charakterystyczną dla nich dynamiką, co nie zmienia faktu, że płytka jest równa, bez udziwnień i po niemiecku solidna. Pewną ciekawostką jest gościnny udział Angeli Gossow, która stworzyła fajny duecik z Lohmem w „Your Shadow Moves Faster Than Mine”. Od strony artystycznej wniosła raczej niewiele (pewnie jej brakowało mocniejszego grania w macierzystej kapeli, hehe), od komercyjnej pewnie też, bo — przy niewątpliwych walorach wokalnych — żaden z niej magnes na brutalistów, a entuzjaści Arch Enemy nie jawią mi się jako publika głodna grindowego łomotu. Za to normalni grindersi powinni być zadowoleni.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.worlddownfall.de

podobne płyty:

Udostępnij:

23 września 2012

Homicide – Accepted Pleasingly [2006]

Homicide - Accepted Pleasingly recenzja reviewKlasyczny death metal z Florydy ma fanów na całym świecie, w Ameryce Południowej też ich nigdy nie brakowało, ale tamtejsze kapele z dobiciem do poziomu swoich idoli z północy zawsze miały poważny problem. Niemłody już chilijski Homicide jest chlubnym wyjątkiem od tej reguły. Oczywiście do czołówki dużo im brakuje, ale tuszę, iż płytka Accepted Pleasingly powinna być atrakcyjnym kąskiem dla ludzi, którzy z lubością powracają do starych nagrań Malevolent Creation, Brutality czy Deicide, a w obecnym obliczu gatunku nie potrafią znaleźć niczego dla siebie. Album prezentuje ten sam, nieco już archaiczny sposób myślenia o ekstremalnej muzyce, co starzy wyjadacze z kraju hamburgera i coli – brutalnie, rytmicznie i z dużą dbałością o techniczne wykończenie. Do tego głęboki growl, duża dawka chwytliwych riffów i „nieprzetrzepanych”, czerpiących z thrash’u solówek. Homicide poruszają się raczej w umiarkowanych tempach (co nie oznacza, że perkman miga się od roboty) i dzięki temu brzmią masywniej od niejednego sprinterskiego bandu, choć sam dźwięk zdradza podziemne pochodzenie. Mnie taki łomot wchodzi bez problemu, mimo iż wtórny i przewidywalny jest jak diabli. Tu liczy się poziom i ogólne wrażenie, a to jest bez dwóch zdań bardzo pozytywne. Na koniec Chilijczycy pokusili się o własną interpretację „Twisted Truth” i powiem wam, że wcale źle im to nie wyszło – do oryginału naturalnie nie ma pojary, ale od wersji czuć szacunek dla legendy. Gdyby Homicide uderzyli z takim materiałem powiedzmy piętnaście lat wcześniej, mogliby robić za południowoamerykańską sensację. Teraz taka muzyka to bardziej wycieczka sentymentalna dla nielicznych. Fajna i rzetelna, ale jednak.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/homicide.death.metal
Udostępnij:

29 maja 2012

My Dying Bride – A Line Of Deathless Kings [2006]

My Dying Bride - A Line Of Deathless Kings recenzja reviewJakiś czas po premierze „Songs Of Darkness, Words Of Light” jeden z gitarzystów, bodaj był to Andrew, zapewniał o swej fascynacji nu-metalem i tego typu „rzeczami” oraz o chęci wprowadzenia takich wesołych nowinek do muzyki My Dying Bride. Oczywiście momentalnie wywołało to popłoch wśród fanów Brytyjczyków. Rzecz miała jednak miejsce pierwszego kwietnia i zgodnie z tradycją tego dnia, była po prostu dość głupawym żartem ze strony pana Craighana. Tak czy inaczej ziarno niepewności, czy — w bardziej skrajnych przypadkach — przerażenia zostało zasiane, więc niektóre ludziska musiały czekać do premiery i w recenzowanym właśnie albumie szukać potwierdzenia swych obaw. Już na początku można powiedzieć, że A Line Of Deathless Kings to po prostu płyta My Dying Bride i kropka. Lepszej rekomendacji raczej nie trzeba? Krążek jest utrzymany w klimatach „The Light At The End Of The World” i „Like Gods Of The Sun”, jednak znacznie mniej tu growli i szybkich/brutalnych napierduch (choć gdyby perkusista pokusił się o blast w końcówce „The Blood, The Wine, The Roses”, to byłby konkretny grind – nadrobili na „For Lies I Sire”). Dominuje dobrze znane powolne, melancholijne walcowanie, nierzadko poprzecinane charakterystycznymi dla Anglików wyciszeniami. Jedyną większą, i co tu dużo mówić — zaskakującą — zmianą jest bardzo bezpośrednia chwytliwość i melodyjność krążka. Pod tym względem na A Line Of Deathless Kings My Dying Bride dorównują starym dokonaniom kumpli po fachu z Cathedral. Szczytem przebojowości jest rewelacyjny „The Blood, The Wine, The Roses” – czegoś takiego Wyspiarze jeszcze nie mieli w swoim repertuarze! Coraz mniejszy jest natomiast udział instrumentów klawiszowych – jeśli kiedyś nadawały muzyce głębi, tak tutaj są jedynie tłem. Każdy fan zespołu bez mrugnięcia okiem spostrzeże brak „firmowych” długaśnych przejść i ogólnie niezbyt gęstą grę garów. Jest to spowodowane tym, że podupadającego na zdrowiu Shauna (przedłużająca się kontuzja kostki) zastąpił sesyjnie John Bennett, który niestety spisał się najwyżej dobrze. Reszta bez zarzutu – leniwe, ociężałe riffy, wyraźny bas i smutne zawodzenie Aarona. Przez większość kawałków przewija się temat miłości, czy to namiętnej czy utraconej, jednak częściej powiązanej z bólem i rozpaczą. Z numerów szczególnie godnych wyróżnienia wymieniłbym przede wszystkim przywoływany już tu nieraz „The Blood, The Wine, The Roses” (zapamiętajcie, bo warto!), „To Remain Tombless”, epkowy „Deeper Down” (ten riff!), „L’amour Detruit” i „Love’s Intolerable Pain”. Ogólnie jest z czego wybierać, bo do słuchania dostajemy ponad godzinę wybornej muzyki w znanym od lat stylu. My Dying Bride i kropka.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 kwietnia 2012

Disgorge – Gore Blessed To The Worms [2006]

Disgorge - Gore Blessed To The Worms recenzja reviewGore Blessed To The Worms jest kolejnym ordynarnym jebnięciem pogłębiającym przepaść między Disgorge a typowymi zespołami poruszającymi się w podobnych krwistych klimatach. Różnica klas to mało powiedziane. Lata mijają, a Meksykanie nadal mogą czuć się niezagrożeni na tym grząskim od jelit poletku. Każdy, kto obawiał się drastycznych zmian kursu po odejściu Antimo, już po trzech sekundach (bo wtedy wchodzi wokal) „I Watch Myself Rot” będzie spokojny o kondycję kapeli i na luzie wysłucha całości. Korekty w muzyce – owszem, są, ale nie ma to nic wspólnego z wymiękaniem ani unowocześnianiem oblicza. Przede wszystkim zespół, już jako kwartet (dorobili się drugiego gitarniaka – wagowo mamy jednak constans, hehe), powrócił do czystej bezwzględności i trepanujących czaszkę aranżacyjnych zawijasów znanych z „Forensick”. Trzeba się zatem przygotować na notoryczne zmiany tempa, kotłowaninę wszelakich posranych riffów i jeden wielki chaotyczny bulgot. Ta gore’owa kaźń trwa ledwie pół godziny, ale zapewniam, że to w zupełności wystarcza, by pozbawić zmysłów przeciętnego miłośnika goteborskich melodyjek, metal-core’owego modnisia, czy power metalowego herosa na wykastrowanym smoku. Religijny black metalowiec nawet tego krążka nie włączy (nie mówiąc o kupowaniu), bo to by było zbyt niemizantropijne. Wykańczaniu takich pokrak sprzyja to, że Gore Blessed To The Worms w przeciwieństwie do „Forensick”… brzmi. Dźwięk stoi na całkiem niezłym poziomie, choć np. do werbla mam dużo zastrzeżeń i kosztowało mnie trochę dobrej woli, żeby się do niego przyzwyczaić. Przyzwyczaić, nie przekonać – przy pierwszych przesłuchaniach niewiele brakowało, by ten element pogrążył płytę. Kolejna zmiana – wspaniała oldskulowa przebojowość „Necrholocaust” odeszła niestety w zapomnienie, więc czwarty krążek zespołu nie ma w sobie tyle chwytliwości, a już na pewno nie takiej bezpośredniej. Tak na szybko w uszy wwiercają się jedynie „Chronic Corpora Infest” i „Cadaveres” – pozostałe kawałki wymagają już więcej uwagi. Ja wiem, że dla niektórych może to być zaskoczenie, ale granie takiego pokurwionego hałasu naprawdę wymaga pewnych umiejętności, żeby całość zabrzmiała brutalnie, nie zaś żałośnie. Muzycy Disgorge doskonale wiedzą, jak unikając tandetnych rozwiązań zrobić słuchaczowi z dupy jesień średniowiecza. I za to im chwała!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 września 2011

Cannibal Corpse – Kill [2006]

Cannibal Corpse - Kill recenzja reviewWymownie i dość buńczucznie — zważywszy na poziom wtórnego „The Wretched Spawn" — ochrzcili swój dziesiąty album Kanibale. Jednak nie było w tym żadnej przesady, bo Kill rzeczywiście zabija! Począwszy od „The Time To Kill Is Now”, z każdym następnym mocarnym ciosem zespół potwierdza powrót do najwyższej formy. W ich przypadku to już trzecia młodość. Kill łączy w sobie cechy ich najlepszych, najbardziej krwawych płyt — czyli „The Bleeding” i „Bloodthirst” — ze świeżym podejściem do kwestii brzmienia i wielką przyswajalnością. Erik Rutan w swoim Mana Recordings zrobił im najlepszy sound od chwalebnych czasów współpracy ekipy z Buffalo z Colinem Richardsonem; najgęstszy i najbardziej masywny, z doskonale potraktowanymi, super precyzyjnymi gitarami rytmicznymi. Tym samym Cannibal Corpse dorobili się krążka, którego można słuchać już dla samego delektowania się dźwiękiem. Na brzmieniu zachwyty się jednak nie kończą, bo death’owa moc zawarta w tych trzynastu kawałkach robi spore wrażenie i budzi respekt przed ich twórcami. Każdy z nich (kawałek, nie twórca) może robić za przykład mocnego pierdolnięcia ubranego w miażdżące, szybko wpadające w ucho riffy, średnie, precyzyjnie nabijane tempa, basmańskie mistrzostwo i potężny, zdyscyplinowany ryk Corpsegrindera. Od czasu poprzedniego hajlajtu w dyskografii, przywołanego już „Bloodthirst”, muzyka Cannibal Corpse nie uległa jakimś znaczącym przeobrażeniom, ale już dwa poprzednie krążki Kill rozwala kompletnie poziomem kompozycji, ich zróżnicowaniem i stopniem dopracowania. Największa w tym zasługa doskonale spisującego się duetu O’Brien-Barrett, bo ich pierońsko intensywne, choć nie najszybsze w karierze, partie gitar długo nie pozwalają oderwać się od płyty. Wśród tych kilkunastu utworów nie znajdziecie najmniejszych mielizn ani naciąganych wypełniaczy. Cały, powtarzam cały materiał obija mordę ze skutecznością podkurwionych braci Kliczko. Ale jako, że i zajebistość ma swoje odcienie, to mnie najbardziej wgniatają w podłoże „Make Them Suffer”, „Death Walking Terror”, „The Time To Kill Is Now” i „Purification By Fire”, które, rzecz jasna, niniejszym polecam. Sam nie należę do ludzi, którzy daliby sobie za Kanibali coś odkroić (albo odgryźć), ale posiadanie Kill uważam za pieprzony obowiązek – udała im się ta płyta jak kurwa mać!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

26 sierpnia 2011

Slayer – Christ Illusion [2006]

Slayer - Christ Illusion recenzja okładka review coverNie powiem, żebym miał jakieś ogromne oczekiwania względem Christ Illusion, bo poprzednim krążkiem Zabójcy mnie nie zabili, a sama obecność Lombardo w składzie przecież „Reign In Blood” jeszcze nie czyni. Spodziewałem się natomiast, że szum wokół tej płyty skupi się na osobie oryginalnego pałkera, nie zaś na muzyce. Toteż z radością przyjąłem fakt, że album wyszedł Slejerkom dużo lepiej niż „Bozia nas nie lubi”, choć o powrocie do starych czasów nie mogło być mowy i chyba tylko szaleńcy czekali na powtórkę z rozrywki sprzed 15-20 lat. Jako się rzekło, styl został zachowany. Tak na dobrą sprawę, Christ Illusion zaskakuje tylko mnogością wyjątkowo chwytliwych riffów, bo reszta w zasadzie pozostała bez większych zmian. Czasem jest szybciej („Supremist”!), czasem bardziej motorycznie (np. w „Skeleton Christ”), a i na odrobinę walcowania też się miejsce znalazło (w „Catatonic”). Powodów do wkurwienia nigdy nie brakuje, więc Slejerki — choć coraz bliżej im do respiratorów i pieluch dla dorosłych, zwłaszcza ostatnio — wykrzesały z siebie dość agresji, żeby przez te 38 minut zbyt radośnie nie było. Płytka, w moim odczuciu, jest bardziej urozmaicona i dynamiczna od poprzedniej, wyraźnie różni się od niej feelingiem, a wchłania się dużo łatwiej. Wszystko ładnie sobie zapodaje, większych mielizn brak, sprawę psują tylko irytujące introsy do „Eyes Of The Insane” i „Jihad”. Materiał solidnie sprawdza się w wersji live, szczególnie „Cult” dorobił się miana hitu na miarę „Disciple”. Solówek, jak zwykle, jest bez liku, więc żaden miłośnik talentu Hannemana i Kinga nie powinien mieć powodów do narzekań. Swą nieprzeciętną klasę pokazał także Lombardo, nawalając gęsto i bardzo precyzyjnie, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „nowa” muzyka wymogła na nim grę nieco w stylu Bostapha. Brzmienie albumu to absolutny full-wypas, z kapitalnie mięsistymi gitarami i pełną, czystą perkusją. Wprawdzie Christ Illusion nie zaliczyłbym do szczytowych osiągnięć tego zespołu, ale spokojnie można postawić go obok takiego „Divine Intervention”, który słaby przecież nie był.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.slayer.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: