21 maja 2017

Deivos – Endemic Divine [2017]

Deivos - Endemic Divine recenzja okładka review coverTo rozumiem! Już po piętnastu sekundach otwierającego album „Daimonion” człowiek wie, że Deivos powrócił. Nie tyle do wysokiej formy — bo tą zespół utrzymuje od dawna — co do tego, co wychodziło mu najlepiej i czym zasłynął, czyli — dla niewtajemniczonych — do pokomplikowanego technicznie, szybkiego i brutalnego zarazem death metalu. Chwała im za to, bo właśnie w takim graniu potrafią pokazać pełnię swoich niekwestionowanych umiejętności i talentu kompozytorskiego. W odstawkę poszły próby eksperymentów i ulepszania czegoś, co ulepszeń nie potrzebuje, a udział elektroniki ograniczono na Endemic Divine do minimum, więc materiał automatycznie zyskał na spójności i wyrazistości, jest przy tym także bardziej energetyczny, zaczepny, nabuzowany. A w kwestii stylu rozpoznawalny, jak za czasów „Gospel Of Maggots” i „Demiurge Of The Void”. W każdym utworze (a już zwłaszcza w tytułowym) doskonale słychać, że tym razem ekipie Deivos nie brakowało pomysłów, że nie byli zmuszeni do chodzenia na aranżacyjne skróty czy robienia czegoś wbrew sobie – raz, że w riffach mamy same konkrety, a dwa, że sekcja w urozmaicony sposób intensyfikuje każdy patent podany przez gitarzystów. To w oczywisty sposób przełożyło się odczucie doznawanego jebnięcia z każdym kolejnym kawałkiem, a że są one sprytnie ułożone — od szybkich i krótkich strzałów do coraz bardziej rozbudowanych i wielowątkowych, choć wciąż kopiących — to słuchacz jest sprawnie prany po mordzie do wielkiego (dosłownie) finału. Nie chcę przez to sugerować, że Endemic Divine sprowadza się tylko do szybkiej sieczki, bo na płycie nie brakuje wolniejszych partii, jednak są one dużo ciekawiej zaaranżowane niż na „Theodicy” – brzmią naturalnie i płynniej przechodzą w dopierduchy. To wszystko sprawia, że krążek powinien zadowolić wszystkich fanów dotychczasowej twórczości zespołu, zwłaszcza tych, których poprzedni rozczarował. Gdybym miał się czegoś czepiać (na siłę), to chyba tylko tego, że w muzyce Deivos dążenie do perfekcji (technicznej, produkcyjnej, itp.) dominuje już nad dzikością – nad tym pierwotnym imperatywem czynienia sonicznego rozpierdolu. Rozumiem jednak, że tego zespół już nie przeskoczy, bo jest zbyt ukształtowany, doświadczony i… stary. A w muzyce na to ani viagra ani botoks nie pomogą.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Deivos

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 maja 2017

Antropomorphia – Sermon Ov Wrath [2017]

Antropomorphia - Sermon Ov Wrath recenzja okładka review coverSermon Ov Wrath to już czwarty krążek z logo Antropomorphia jaki mam na półce; czwarty, z którego jestem bardzo zadowolony. Zdumiewa mnie łatwość, z jaką Holendrzy tworzą tak dopracowane i wpadające w ucho materiały – niby wszystkie są utrzymane w tym samym stylu z lekka przestarzałego europejskiego death metalu, a jednak nie można o nich powiedzieć, że są identyczne czy wtórne. Formuła wypracowana przez zespół lata temu wciąż sprawdza się wybornie, a wszelkie korekty w obrębie stylu na kolejnych płytach sprowadzają się wyłącznie do detali. Innymi słowy zmian nie ma dużo, ale jeśli już się pojawiają, to są trafione i gładko wpisują się w klimat całości. Jeśli dla kogoś to za mało, to sorki – proponuję szukać szczęścia gdzie indziej. Podobnie jak na poprzednikach, na Sermon Ov Wrath proporcje mielonki i szybkiej sieczki ustalono na korzyść motorycznych walców o przeznaczeniu koncertowym (gdyby, kurwa, jeszcze grali w Europie z jako taką częstotliwością!), bo w takich tempach Antropomorphia sprawdza się najlepiej i najmocniej oddziałuje na kark słuchacza. Tym mocniej, że Holendrzy potrafią pisać fajne refreny (czy raczej frazy), które można później w lot podłapać – wszak mało co ma taki potencjał jak necro-lezbijskie klimaty w diabelskim sosie. Spore wrażenie — tak jak na „Rites Ov Perversion” — robi na mnie kapitalna dynamika nowego materiału: te wszystkie urozmaicenia w obrębie zdawać by się mogło prostych rytmów, doskonale przemyślane pauzy i subtelne zmiany tempa, dzięki którym Sermon Ov Wrath ma zajebisty flow i żadnych znamion monotonii. Nie mogło być inaczej, bo ponownie za aranżacje odpowiada niepozorny Marco Stubbe. Listę zalet krążka można jeszcze uzupełnić o paskudny wokal, organiczne brzmienie i rozsądne ilości melodii w riffach. Wszystko to zebrane do kupy przekłada się na potencjalne hity, których muzycy Antropomorphia stworzyli… osiem. Tu naprawdę prawie każdy kawałek ma się czym wyróżnić, i prawie każdy może zostać uznany tym ulubionym – czy to wyziewny „Suspiria De Profundis” (im szybciej grają, tym bardziej zbliżają się do Incantation), posępny „Murmur Ov The Dead”, chwytliwy „Within Her Pale Tomb Ov Putrid Lust” (tu z kolei podlatuje Behemothem) czy rozbudowany „Crown Ov The Dead” (z udanie inkorporowanymi damskimi wokalami). Jedyny zgrzyt widzę w krótkim instrumentalnym „Ad Me Venite Mortui”, który robi za wstęp do ostatniego z wymienionych utworów – „Crown Ov The Dead” i tak ma swoje wprowadzenie, więc kolejne w ogóle nic nie wnosi. W kontekście całego albumu ten minus jest jednak nieistotny, bo klasowego death metalu na Sermon Ov Wrath nie brakuje.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.antropomorphia-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

9 maja 2017

Obituary – Obituary [2017]

Obituary - Obituary recenzja reviewJeśli mam być szczery, to już się pogodziłem z tym, że powoli przyjdzie mi się żegnać z Obituary jaki lubię, a ich kolejne krążki będą trafiały na moją półkę tylko z kolekcjonerskiego obowiązku. Dwa nowe kawałki zamieszczone na ubiegłorocznej epce-koncertówce były wprawdzie obiecujące, jednak nawet naiwność zagorzałego fana ma swoje granice, toteż po longpleju nie oczekiwałem niczego powalającego. No i Obituary nie powala, aaale… i tak jest najlepszym, najbardziej optymalnym i przekonywającym albumem Amerykanów przynajmniej od czasu „Frozen In Time”. Możecie wierzyć lub nie, ale płytka jest cholernie treściwa (36 minut) i zróżnicowana, dzięki czemu ogólną dynamiką przebija kilka poprzednich oraz mocniej (i łatwiej) skupia na sobie uwagę słuchacza – tu po prostu nie ma czasu ani miejsca na zamulanie czy bezbarwne wypełniacze. Całość w równym stopniu kopie co buja, więc praktycznie każdy z tych utworów, niezależnie od jego charakteru, w wersji koncertowej powinien sprawić, że publika ochoczo włączy się do akcji pod tytułem „kocioł”. Co ciekawe, materiał momentami potrafi także zaskakiwać, choć cały czas jest utrzymany w rozpoznawalnym stylu zespołu. Największą niespodzianką są z pewnością tempa osiągane w „Brave”, „Sentence Day” i „End It Now”, bo tak szybko Obituary nie napieprzali od debiutu, jeśli w ogóle kiedykolwiek. Właśnie w tych szaleńczych fragmentach najbardziej daje się wyczuć prostą chłopską radochę, jaką daje kapeli ciupanie nowych piosenek. Nareszcie słychać ten twórczy entuzjazm, o którym muzycy zapewniali przy okazji poprzedniego krążka. I chociaż nie przekłada się on na odkrywanie nowych horyzontów (czy czegokolwiek), to w odpowiedni sposób udziela się odbiorcy, zmuszając go przynajmniej do energicznego trząchania baniakiem – przed tym nie ma ucieczki. Jeśli jednak komuś ciągle będzie mało wrażeń, może się skupić na robótkach ręcznych Kenny’ego Andrewsa, których na Obituary upchnięto naprawdę sporo. Warto przy okazji zaznaczyć, że tym razem partie jegomościa są lepiej dopasowane do struktur utworów i charakteryzują się większym rozmachem. Nie znaczy to jednak, że o sile albumu stanowią wyłącznie tempa paru kawałków i solówki, bo jak na moje ucho, to cały skład dał z siebie wszystko. Dzięki temu Obituary słucha się bez najmniejszych zgrzytów i do tego stopnia sprawnie, że wszelkie podobieństwa różnych motywów do tych nagranych w przeszłości schodzą na dalszy plan, a jedyna głębsza refleksja dotycząca muzyki i formy kapeli brzmi: jest dobrze. I oby tak dalej!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

3 maja 2017

Immolation – Atonement [2017]

Immolation - Atonement recenzja okładka review coverInnowacyjna, zaskakująca, ekscytująca – te i wiele podobnie nacechowanych przymiotników nijak się niestety mają do Atonement. Dziesiąta płyta Immolation w żadnym elemencie w sposób zauważalny nie odchodzi od formuły muzyczno-brzmieniowej, jaką znamy przynajmniej od „Harnessing Ruin", a od (zbyt) wtórnego „Kingdom Of Conspiracy” sprzed czterech lat nie różni się prawie wcale. Kapele z taaakim stażem i taaak bogatym dorobkiem miewają kłopoty z kreatywnością i nie ma w tym nic niezwykłego, wszak nikt nie jest zaprogramowanym na zajebistość cyborgiem, nawet Amerykanie.

Problem Immolation polega dodatkowo na tym, że oni o dawna grają swoje, we własnej-ciasnej lidze, z nikim się nie ścigają, a w związku z tym sami dla siebie są punktem odniesienia. Niestety, przez brak presji ze strony konkurencji — a chyba także i fanów — zespół przestał poszukiwać nowych rozwiązań, nie eksperymentuje i w rezultacie przestał się rozwijać. To, co kiedyś u nich zachwycało, teraz spowszedniało, zaczyna już nudzić, a nawet irytować. Dobrym przykładem są wyjątkowo nieudane patenty rytmiczne w „Fostering The Divide”. Takich nietrafionych pomysłów jest tu jeszcze kilka i to one, o zgrozo, najbardziej zapadają w pamięć.

Paradoksalnie Immolation wciąż jest w stanie dostarczyć słuchaczom muzykę na nieosiągalnym dla innych poziomie. Co więcej, w bezpośredniej konfrontacji z „Kingdom Of Conspiracy” Atonement wydaje mi się materiałem odrobinę ciekawszym, bardziej zjadliwym i przystępnym – wystarczy sprawdzić „Thrown To The Fire”, „Above All” albo „Atonement”. Różnice poziomu nie są kolosalne, ale przemawiają na korzyść nowszej płyty, mimo iż jest znacznie dłuższa od poprzedniej. Także brzmienie jest ociupinkę lepsze, choć tu akurat przydałaby się wreszcie jakaś rewolucja (i odesłanie na emeryturę Orofino), niosąca ze sobą naturalny brud, ciężar i znany z przeszłości pierwiastek chaosu.

Cokolwiek bym teraz nie napisał o Atonement, w niczym nie zmieni to faktu, że niedługo bez żalu odstawię ten krążek na półkę i prędko do niego nie wrócę, bo Amerykanie mają w dyskografii kilka innych, które zdecydowanie lepiej na mnie działają. Czemu się dziwić, skoro najlepszym utworem na płycie jest ponownie nagrany „Immolation”.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

27 kwietnia 2017

Rude – Remnants... [2017]

Rude - Remnants... recenzja reviewPo entuzjastycznie przyjętym debiucie młodzieńcy z Rude zakasali rękawy i ostro zabrali się do pracy, dokładając wszelkich starań, aby następca „Soul Recall” był albumem jeszcze bardziej rasowym. Cel został osiągnięty, bo Remnants… w sposób niemal doskonały imituje death metalowe klasyki wydawane (głównie w Ameryce) przed 1993 rokiem. Prymitywne acz czytelne logo – jest. Klimatyczna okładka autorstwa Dana Seagrave’a – jest. Złożona bez najmniejszych ekstrawagancji wkładka – jest. Dość przypadkowe zdjęcie czterech obwiesi na odwrocie płyty – jest. Prosty nadruk na srebrnym krążku – jest. Niespecjalnie głębokie teksty – są. Brzmienie, które w ogóle nie zdradza cyfrowej proweniencji – jest. Tak na dobrą sprawę, jeśli chodzi o stronę wizerunkową Rude, brakuje tu tylko wciśniętego gdzieś na siłę znaczka „Stop The Madness”. Muzyka to pełny oldskul, jedno wielkie odwołanie do czasów, kiedy death metal dopiero nabierał rozpędu. Dosłownie, bo na Remnants… zespół dokonał podobnego przeskoku jakościowego, jaki miał miejsce między „Scream Bloody Gore” a „Leprosy” albo „Malleus Maleficarum” a „Consuming Impulse”. Innymi słowy wpływy thrash’u poszły w odstawkę, a całość zyskała na ciężarze i brutalności. Bardziej ekstremalny charakter Remnants… ma związek głównie z zatrudnieniem nowego perkmana, dla którego blasty to bułka z masłem (co nie oznacza, że ich nadużywa, bo na płycie dominują klasyczne średnie tempa), choć nie bez znaczenia jest również to, że wyraźnie więcej uwagi poświęcono brzmieniu, które tym razem jest znacznie potężniejsze i czytelne, mimo iż skorzystano z tego samego studia co przy okazji debiutu. To nie jedyne zmiany w stosunku do „Soul Recall”, bo wydaje mi się, że obecnie zespół ma większą świadomość swoich atutów, a przez to używa ich z umiarem, część patentów przenosząc w tło. Ta powściągliwość dotyczy zwłaszcza wokalu, o którego zajebistości wszyscy już wiedzą, więc nie ma potrzeby atakowania nim na każdym kroku. No, chyba że się obawiają pozwu ze strony Martina van Drunena. Nie zmienia to faktu, że wyczucie konwencji i swoboda poruszania się w ciasnych ramach przestarzałego stylu są u Rude naprawdę imponujące. Jedyne, czego mi u nich brakuje, to mocniejsze zaakcentowanie chwytliwości muzyki. Nie chodzi mi oczywiście o upychanie gdzie popadnie słodkich melodyjek, a o umiejętność pisania death metalowych hiciorów, które mogłyby być naturalnymi wizytówkami płyty, czymś, co pozwoli momentalnie skojarzyć zespół. Na Remnants… wszystkie kawałki utrzymane są na wysokim poziomie, ale żaden jakoś specjalnie nie wybija się ponad pozostałe. Kto wie, może kiedyś dorobią się swojego odpowiednika „Out Of The Body” czy „Pull The Plug” – potencjał mają spory.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Rude/391039200987363

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

21 kwietnia 2017

Uerberos – Tormented By Faith [2017]

Uerberos - Tormented By Faith recenzja okładka review coverUerberos to stosunkowa nowa nazwa na polskiej scenie, choć muzycy za nią stojący mogą się pochwalić pewnym doświadczeniem w robieniu hałasu – może nie jest/było to nic wielkiego, ale podstawy death metalowego fachu opanowali na tyle, żeby z tą kapelą już na początku drogi ruszyć ostro z kopyta. Lata pracy i ćwiczeń nie poszły na marne, czego potwierdzenie znajdujemy na Tormented By Faith, debiutanckim krążku ekipy z Żor. Przebrnąłem przez ten album na spokojnie kilkadziesiąt razy i tak się zastanawiam, czy jest w ogóle sens chwalić zespół za to, co udało mu się na nim osiągnąć. Bo kogo tak naprawdę obchodzi kolejna dobra płyta?

No właśnie… Gdyby nagrali kupę, to przynajmniej można by ich wyśmiać, ozdabiając wypowiedź kilkoma tradycyjnymi dla mowy polskiej kurwami, a na koniec zasugerować spierdalanie z czymś takim na drzewo – takie recki wzbudzają zainteresowanie. Tormented By Faith, ze względu na wysoki poziom, najprawdopodobniej nie będzie mieć tyle szczęścia. Niestety, bo mamy tu do czynienia z bardzo rzetelnie przygotowanym materiałem spod znaku niespecjalnie nowoczesnego death metalu z antychrześcijańskim przesłaniem.

Pierwsze, co uderza w uszy przy kontakcie z Tormented By Faith, to duże, a przy tym mocno zaskakujące podobieństwo brzmienia, motoryki i ogólnych patentów na riffy do późnego Sinister (czyli od „The Silent Howling” w górę). Zbyt wiele tu punktów wspólnych, żeby to mógł być przypadek. Swoją drogą nie przypominam sobie żadnego innego polskiego zespołu, który by tak obficie czerpał z muzyki Holendrów, więc jakby nie patrzeć, Uerberos grają coś stosunkowo oryginalnego. Nie jest to czysta, bezmyślna zrzynka, bo ekipa z Żor jest w swym napierdalaniu żwawsza, bardziej energetyczna, chwytliwa i na pewno nie aż tak jednowymiarowa (trudno pomylić np. „To Be Seen And Heard” z „Black Emissary”). Ponadto w utworach Uerberos jest więcej świeżości (co można interpretować jako młodzieńczy entuzjazm) i fajnych technicznych niespodzianek, które wykluczają monotonię. Podoba mi się także urozmaicona praca gitar i umiejętnie wplatane patenty w stylu Immolation czy God Dethroned.

Ogólnie Tormented By Faith sprawia bardzo dobre wrażenie, słychać tu poważne podejście do tematu, dbałość o szczegóły i ogrom włożonej w powstanie tej muzyki pracy. Niemniej jednak po krążku numer dwa będę oczekiwał bardziej indywidualnego podejścia do tematu. Ten zespół zdecydowanie stać na więcej niż bycie zamiennikiem Sinister.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/uerberosband/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

15 kwietnia 2017

Anthem – Praeposterum [2016]

Anthem - Praeposterum recenzja okładka review coverBezpretensjonalny death metalowy atak – w przypadku Praeposterum to powinno wystarczyć za całą recenzję. Tu naprawdę nie ma sensu dodawać czegokolwiek więcej, bo już po okładce wiadomo, o co chodzi. Nooo, chyba że ktoś nie miał dotąd styczności z twórczością Anthem. Poznańskie komando reprezentuje przepięknie konserwatywne podejście do gatunku – ma być szybko, brutalnie i diabelsko. Te trzy punkty mamy odhaczone już w pierwszym kawałku, i chociaż na blasty trzeba czekać aż 9 sekund, to napierduchy w nim nie brakuje. Dalej to już praktycznie samo konkretne napierdalanie z jednym drobnym urozmaiceniem w postaci instrumentalnego (i krótkiego) „666”, w który wciśnięto odrobinę melodii i klimatu. Anthem trzymają się formuły zapoczątkowanej na „Phosphorus”, delikatnie ją tylko korygując (nie mylić z kombinowaniem!), toteż album jest bardziej zwarty i dopracowany, a przez to również bardziej rajcowny od poprzednika. Wszystko, co mogło się podobać na debiucie, teraz jest jeszcze lepsze, a to, co drażniło – poprawiono. Dotyczy to przede wszystkim brzmienia, które zyskało odpowiednią moc, jest przyjemnie mięsiste i wreszcie charakterem w pełni pasuje do muzyki. Nie bez znaczenia jest także fakt, że na Praeposterum słychać nie tylko intensywne grzańsko, ale i duże zaangażowanie zespołu, które sprawia, że Praeposterum odbiera się niezwykle pozytywnie – jako płytę powstałą z czystej death metalowej pasji, nie zaś pod presją albo z obowiązku. Ponadto na plus zaliczam całkiem udane zakamuflowanie wpływów Deicide i Morbid Angel, które na debiucie co chwilę rzucały się w uszy. Teraz mamy do czynienia z zespołem naprawdę grającym swoje. W każdym z dziesięciu utworów znajdujemy dowody na to, że przez dwa lata dzielące oba albumy Anthem zyskał sporo doświadczenia oraz rozwinął się technicznie i kompozytorsko. Wzrost umiejętności zespołu nie przełożył się jednak (czytać: na szczęście) na chęć zabłyśnięcia jakimiś sztuczkami czy uwspółcześnienie formy – jedynie w „Liber al ve Legis” pojawiają się cięcia gitar, które na tle wcześniejszych kawałków można od biedy nazwać czymś nowoczesnym. Podsumowując, drugi longplej Poznaniaków to materiał z dużym potencjałem, który powinien się doskonale sprawdzać na scenicznych deskach.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/anthemdeathmetal
Udostępnij:

9 kwietnia 2017

Hour Of Penance – Cast The First Stone [2017]

Hour Of Penance - Cast The First Stone recenzja reviewKurwica człowieka bierze na myśl o tym, co jest w stanie wykrakać swoją głupią gadaniną/pisaniną. Wystarczyło raz palnąć coś o wymiękaniu Hour Of Penance, a niedługo później taki "Cast The First Stone" daje realne podstawy, żeby się nad tym już poważnie zastanowić. Ech... Należę do osobników, którzy nie mieli większych problemów z poprzednim krążkiem, rozbudowanym ponad miarę "Regicide", niemniej jednak traktowałem go raczej jako jednorazowy wybryk, skok w bok — ku większemu zróżnicowaniu — po którym Włosi wrócą do brutalnej i zajebiście szybkiej sieczki.

Nie wrócili, a "Cast The First Stone" — w stosunku do możliwości zespołu — jest albumem nieprzesadnie dopierdolonym. Dominują tu przede wszystkim średnie tempa, zaś samobójcze blasty, z których przecież słynęli, pojawiają się tylko sporadycznie – choćby w 'Cast The First Stone' czy 'The Chains Of Misdeed'. Żeby była jasność, ja naprawdę nie wymagam od Hour Of Penance by przez kilkanaście lat grali z pedałem gazu non stop wciśniętym do oporu, wszak to każdemu może się znudzić, ale to ogólne zwolnienie obrotów wyraźnie im nie służy. Potencjał do nakurwiania mają ogromny, wszak za zestawem siedzi Davide Billia (który, bądźmy szczerzy, prędzej czy później musiał wylądować w tym zespole, po prostu musiał), tylko cuś jakby chęci nie widać... Znane z wcześniejszych krążków dążenie do ekstremum było odświeżające, cieszyło i ekscytowało. Teraz bardzo tego brakuje.

Obiektywnie patrząc "Cast The First Stone" to album dopracowany w każdym calu: zmyślnie skomponowany, optymalnie długi (34 minuty), porządnie brzmiący i nienagannie zagrany – to wszystko budzi respekt i powinno przysporzyć Hour Of Penance nowych fanów; starsi natomiast w tych utworach wyczują coś a’la smrodek rutyny, zmęczenie materiału, a może nawet braki zaangażowania. Innymi słowy choć płyta jest niezaprzeczalnie solidna, to nie rajcuje, jak powinna i trudno przed nią paść na kolana. Mniej utytułowane zespoły za materiał tej klasy pewnie tylko bym wychwalał, jednak od najlepszych — a do tego grona od paru lat zaliczam Hour Of Penance — wymagam znacznie więcej, toteż jestem zawartością "Cast The First Stone" lekko zawiedziony.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 kwietnia 2017

Gorguts – Pleiades’ Dust [2016]

Gorguts - Pleiades’ Dust recenzja okładka review coverKiedy zespół pokroju Gorguts bierze się za coś w swoim mniemaniu eksperymentalnego, to można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Luc Lemay wymyślił sobie epkę o akademii-bibliotece, Domu Mądrości, która istniała od IX do XIII wieku w Bagdadzie. Hmm… Epkę z jednym utworem. Hmmmm… Utworem trwającym 33 minuty. Hmmmmmm… Już na samą myśl o takim kolosie w stylu Gorguts serce zaczyna szybciej pracować, a mózgowinie grozi przegrzanie. Czym jest jednak perspektywa apopleksji wobec palącej potrzeby sprawdzenia wytworu zwichrowanej wyobraźni Kanadyjczyka! Już po kilku taktach Pleiades’ Dust staje się jasne, że dla tego materiału warto poświęcić nieco zdrowia. I czasu. Wbrew pozorom nie mamy tu wcale do czynienia z „Colored Sands” w pigułce, a czymś zdecydowanie bardziej przestrzennym, nastawionym na nieco inny klimat, nieprzewidywalne zwroty i duże kontrasty. Mamy tu zatem chaotyczne, zbudowane na blastach wybuchy technicznej brutalności (duże brawa za rozmach dla znanego z Martyr Patrice’a Hamelin’a), typowo gorgutsowskie pokręcone jak diabli partie w wolnych tempach, kosmiczne odjazdy przywodzące na myśl Mastodon z „Crack The Skye”, jak i momenty niemal ambientowe – wyciszone, oszczędne i dziwnie niepokojące. Zróżnicowanie poszczególnych części utworu jest zatem ogromne, więc żaden wymagający słuchacz nie powinien narzekać na nudę i banalne podejście do tematu. Warto przy tym zaznaczyć, że muzycy Gorguts wykazali się odpowiednim wyczuciem przy komponowaniu tego materiału, dzięki czemu Pleiades’ Dust zaskakuje, intryguje i bardzo udanie wciąga słuchacza w swoje coraz głębsze i bardziej popieprzone warstwy. Utwór, mimo iż długi i szalenie pokomplikowany w warstwie instrumentalnej, ma zaskakująco czytelną strukturę i nie wkurwia nieskoordynowanymi przeskokami z jednej skrajności w drugą – podzielono go bowiem na siedem części (rozdziałów), które łatwo wyodrębnić nawet bez posiłkowania się wkładką. Zamiast jednak rozkminiać wirtualną tracklistę lepiej skupić się na tych wszystkich przepływających pod powierzchnią schizolskich dźwiękach, a jest ich bez liku, bo każdy z muzyków dołożył sporo od siebie. Jakby tego było mało, okładkę Pleiades’ Dust zdobi bodaj najlepsza praca Zbigniewa M. Bielaka. Takim „zapchajdziurom” mówię zdecydowane tak!


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 marca 2017

Abyssus – Into The Abyss [2015]

Abyssus - Into The Abyss recenzja okładka review coverZaskakująca to rzecz, ale wychodzi na to, że w Grecji jest całkiem niezły klimat dla smrodliwego death metalu starej daty. Może to przez rozkładające się na plażach ciała uchodźców? Hmm… Abyssus to kolejny już przedstawiciel takiego grania z Półwyspu Apenińskiego; kolejny, który daje radę, choć nie proponuje nawet sekundy czegokolwiek oryginalnego. Ale tak naprawdę nie musi, bo i bez innowacyjnych rozwiązań Into The Abyss bardzo przyjemnie kręci się w odtwarzaczu, sprawiając sporo frajdy fanom zalatującego kultem death metalu, głównie tego z Ameryki. Podstawowe fascynacje Abyssus nie są trudne do wyłapania, bo walą po uszach od rozpoczynającego całość „Into The Abyss” – Obituary i Autopsy. To pierwsze skojarzenie muzycy zawdzięczają przyjemnie wymiotnemu wokalowi (choć ekspresja jeszcze nie ta, co u Johna Tardy), drugie zaś bierze się ze struktur i mocno wyeksponowanego basu, jaki umiłowała sobie kiedyś ekipa Chrisa Reiferta. Kolejne nazwy — a są wśród nich choćby Massacre, Morgoth i Asphyx — stopniowo pojawiają się później. Pod koniec Into The Abyss człowiek ma już wrażenie obcowania z całym kanonem metalu śmierci, a przynajmniej z jego bardzo liczną reprezentacją. Mamy zatem do czynienia z graniem do bólu tradycyjnym, niezbyt szybkim (mimo iż delikatne wyjścia ponad średnie tempo w „Revenge” i „Visions Of Eternal Pain” w wykonaniu Greków robią bardzo dobre wrażenie), niespecjalnie złożonym, ale za to dostatecznie zróżnicowanym i przede wszystkim klimatycznym. Dużym atutem płyty jest ponadto jej spora chwytliwość osiągnięta za pomocą wpadających w ucho refrenów (ocierających się nieraz o grafomaństwo – luuuzik), nie zaś tandetnych melodyjek, jakich ostatnio mamy do wyrzygania. Ukłonem w stronę oldskulu miały być zapewne także i intra/outra do paru kawałków, ale akurat w tym przypadku chłopaki się zagalopowali. Raz że są one po prostu przestarzałe w nieatrakcyjny sposób, a dwa że nic z nich nie wynika oprócz nabijania długości płyty. Na koniec zostawiłem kwestię dysonansu, który mimowolnie pojawia się przy lekturze Into The Abyss. Dzieje się tak ponieważ zespół gra sprawniej i brzmi lepiej niż tego od nich wymaga muzyka. Brakuje mi tutaj trochę brudu, szaleństwa i niechlujności, którymi może się pochwalić np. Obliteration. Klasyczne kapele techniczne braki nadrabiały dzikim entuzjazmem; muzycy Abyssus nie mają czego nadrabiać. Mimo to debiut Greków w swojej kategorii jest co najmniej udanym krążkiem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Abyssus/144338552349700
Udostępnij: