11 kwietnia 2013

Orphaned Land – The Never Ending Way Of ORwarriOR [2010]

Orphaned Land - The Never Ending Way Of ORwarriOR recenzja okładka review coverSześć lat zajęło muzykom Orphaned Land nagranie nowego albumu. Można było więc domniemywać, że materiał będzie dopieszczony w najdrobniejszych szczegółach. I jest – przynajmniej w pewnym sensie. Z jednej strony dostaliśmy bowiem album nagrany z niesamowitym rozmachem, wielopłaszczyznowy i łączący, skrajne niekiedy, style muzyczne, bogaty w detale i zabierający słuchacza w muzyczną podróż. Z drugiej strony jednak, krążek wyszedł potwornie długi (siedemdziesiąt osiem minut, (sic!)), a przez to trochę jakby rozwodniony, stylowo uderza bardziej w folk niż prog i niestety trochę przynudza i dłuży się. W porównaniu do poprzednika stracił na wyrazistości i mocy i to dość znacznie. Pierwsze kilka podejść zakończyło się u mnie fiaskiem – nie byłem w stanie dotrwać do końca albumu. I dopiero mocne spięcie pośladów pozwoliło przebić się przez wszystkie piętnaście utworów. Nie było łatwo. Z czasem, co prawda, kolejne okrążenia przychodziły z większą łatwością, ale nie wyobrażam sobie, bym potrafił zabrać się za płytę z marszu. Niemniej jednak, kiedy już znajdę w sobie dość sił i animuszu by zmierzyć się z krążkiem, ten potrafi odwdzięczyć się kilkoma, naprawdę dobrymi, momentami. Już bowiem na sam początek dostajemy kawałek bardzo przebojowy (co jest pewnym wyróżnikiem na tle całości) i świeży, który bardzo szybko wbija się do łba i zachęca do nucenia pod nosem. Kolejny godny uwagi, piąty na płycie, „The Path, Pt. 2 – The Pilgrimage to or Shalem” oferuje ciekawe partie gitar i naprawdę, naprawdę dobrą solówkę, „The Warrior”, mimo pokracznego początku, okazuje się podniosły i przejmujący, z czasem rozkręca się i dryfuje w stronę muzyki filmowej, z partiami wokalnymi a’la chór Aleksandrowa. I znowu dostajemy niezłą solówkę, co w sumie nie powinno dziwić, bo że muzycy potrafią grać, było jasne już wcześniej. „Disciples of the Sacred Oath, Pt. 2” rozkręca się dość późno, ale gdy już się rozkręci potrafi być przyjemny. Za to, co zaraz napiszę demo mnie pewnie zabije, ale zaryzykuję – warto: „Vayehi Or” – jest w tym utworze coś bardzo gotyckiego, chłodnego i niepokojącego, coś co sprawia, że mam ochotę słuchać go na okrągło. Kolejny utwór zatytułowany „M I ?” to bardzo liryczna, smutna i pełna żalu ballada, jedna z lepszych, jakie ostatnio słyszałem. A na koniec wyliczanki perełka, która temu, starającemu się wyglądać dojrzale i poważnie, wydawnictwu, dorysowuje wąsy i zaczernia zęba; aż musiałem rzucić okiem na teksty, by się upewnić, że się nie przesłyszałem. „Codeword: Uprising” jest kawałkiem dobrym, dość żwawym i energicznym – rzekłbym nawet przebojowym. Wszystko jednak o kant dupy potłuc przez jedną linijkę w tekście: „We are the terrorists of light” – ja wiem, że kapelka chce być po dobrej stronie mocy, ale „terrorists of light”? No bez jaj, nawet najczarniejsi szataniści nie brzmią tak zabawnie ze swoimi inwokacjami i przechwałami, jacy to oni straszni są. Można sobie to było podarować i kilku uśmiechów półgębkiem uniknąć. Podsumowując: płyta da się lubić, ale trochę jej do poprzedniczki brakuje. Dobra i nic więcej.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.orphaned-land.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 kwietnia 2013

Lost Soul – Genesis: XX Years Of Chaoz [2013]

Lost Soul - Genesis: XX Years Of Chaoz recenzja okładka review coverA miało być tak piiijęęęknie, że zacytuję klasyka… Lost Soul mogli naprawdę zajebiście daleko dotrzeć na fali zasłużonego entuzjazmu po premierze „Immerse In Infinity” z, przypomnijmy, 2009 roku, jednak niemal cały potencjał albumu/zespołu został, mówiąc oględnie, zmarnowany, a bodajże większość planów promocyjnych (zwłaszcza poza granicami kraju) z hukiem szlag jasny trafił. Odłamkiem tej badziewnej sytuacji dostał album jubileuszowy – odkładany tak długo, że liczba w tytule nie odpowiada w momencie wydania rzeczywistej rocznicy. Winnych tej sytuacji upatruję przede wszystkim w Witching Hour, którzy wbrew logice najwyraźniej olali swoje najlepsze zespoły (Trauma, Nomad – hop, hop?!) i całą uwagę poświęcili trzecioligowemu blackowemu rzępoleniu dla ubogich gustem.

I tak po zbyt wielu miesiącach gdybania i zapewnień dostaliśmy do rąk okrojony z połowy pierwotnie planowanych materiałów Genesis: XX Years Of Chaoz, dwupłytowe wydawnictwo, na które składa się 35 utworów z wszystkich etapów „kariery” Lost Soul. Czy warto było tyle czekać? No pewnie, choć apetyt był znacznie większy.

Z pozycji fana ciekawszy wydaje mi się pierwszy krążek, zawierający kilka ponownie nagranych kawałków z demosów „Eternal Darkness” i „Superior Ignotum” (m.in. znakomite „Black Forerunner” i „In The Moment Of Death”) oraz dwóch pierwszych płyt, dwa covery (w tym bardzo śmiało potraktowany „For Whom The Bell Tolls”), a także mocno przerobiony (a przez to nie tak fajny jak oryginał) „If The Dead Can Speak” z ostatniego longpleja. Takiego zrewitalizowanego materiału jest tu trochę ponad 60 minut i od strony czysto technicznej brzmi on całkiem nieźle (choć nie aż tak dobrze jak „Immerse In Infinity”). Momentami te najstarsze, najprostsze w strukturach utwory w nowoczesnej, doprawionej szaleńczymi blastami i dopieszczonymi solówkami wersji wypadają nieco groteskowo (a zabawnie ze względu na teksty), ale to tylko pokazuje, jak bardzo przez 20 lat rozwinął i zbrutalizował się zespół.

Druga płyta, z archiwaliami, byłaby ciekawsza, gdyby poskładano ją według moich oczekiwań – jako wyczerpującą temat antologię demówek i promówek. Kawałki z „Scream Of The Mourning Star” i „Übermensch (Death Of God)” każdy fan powinien mieć od dawna na pierwszych wydaniach tych albumów i dublowanie ich na takiej składance uważam za zbyteczne. Już lepiej sprawdziłyby się jakieś alternatywne wersje lub starsze materiały foto-video, ale rozumiem, że są one gromadzone z myślą o wypasionym dvd. Tak więc teraz czekam na takie wydawnictwo, po cichu licząc, że nowy krążek studyjny ukaże się jednak dużo wcześniej.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lost.soul.poland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 kwietnia 2013

Twisted Into Form – Then Comes Affliction To Awaken The Dreamer [2006]

Twisted Into Form - Then Comes Affliction To Awaken The Dreamer recenzja okładka review coverKapela jak na Norwegię w najwyższym stopniu niecodzienna, co jednak należy traktować, jako zaletę. Młodszy i mniej rozgarnięty brat Spiral Architect, z którym dzieli zresztą część członków, przede wszystkim zaś styl grania. Niestety bycie młodszym i mniej rozgarniętym bratem niesie ze sobą pewne przykre konsekwencje, co sprowadza się do tego, że muzyka kwartetu z Oslo tak wspaniała i powalająca już nie jest. Problem jest mianowicie taki, że Twisted Into Form chciał być zarówno techniczny i pogmatwany, jak i ciężki oraz monolityczny. Kłopoty zaczynają się szybko, bo już w momencie chęci strzelenia jakimś popisem instrumentalnym. No więc psikusa sobie Norwedzy wykręcili, bo efekt tego mariażu jest taki, że miast wirtuozerskiego majstersztyku do uszu słuchacza dobiega plumkanie basu połączone z bulgoczącymi gitarami. Iście bagienna atmosfera. Problem dotyczy, jak się chwilę później człowiek orientuje, nie tylko solówek, ale właściwie całego albumu. Czasami mam wrażenie, że cała muzyka dobiega zza ściany – wszystko jest przytłumione i sprowadzone do niskich rejestrów. Taki zabieg ma sens w przypadku kapel, którym niespecjalnie zależy na technicznych popisach, Twisted Into Form do takich się jednak nie zalicza, więc trudno zrozumieć takie rozwiązanie. Skłamałbym pisząc, że odechciewa się od tego dalszego słuchania – aż tak źle nie jest. Ale cacy też nie, bo trochę brakuje mi zbalansowania w palecie dźwięków. Gdyby jeszcze brakowało Norwegom umiejętności i buczeniem chcieliby zamaskować owe braki, to jeszcze mieliby jakąś wymówkę, durną, ale mieliby. Sęk w tym, że gdy się wsłuchać, to całkiem sensowne wygibasy wyczyniają muzycy przy pomocy swoich instrumentów. Krótki wtręt: szczególne pochwały w tym miejscu kieruję w stronę pałkera, który kombinuje na wszelkie sposoby by ponapierdalać w bębny w możliwie najbardziej wyszukany sposób. Brawo! Wracając do sedna: uważam za zupełnie chybiony pomysł obciążania tak technicznej i skomplikowanej muzyki. Tym bardziej, że muzyka do ciężkich nie należy (wszak to technicznie zagrany prog metal z czystymi wokalami) i aż się prosi o większą wyrazistość dźwięków, większą przestrzeń i – trochę z innej beczki – przyjemniejsze melodie. Melodie, zaraz po ogólnej duchocie, stanowią drugą główną bolączkę albumu. Na dziesięć kawałków dwa, trzy jako tako wpadają w ucho, reszta jest raczej ociężała i średnio atrakcyjna (co w połączeniu ze wspomnianą już bagienną atmosferą bywa odrzucające). Jako pechowy, w tych okolicznościach, należy uważać dobór wokalisty, który, sam w sobie, nawet daje radę, ale w połączeniu z już wspomnianymi dodatkowo utrudnia czerpanie przyjemności z lektury płyty. Niby jest tą przeciwwagą dla ogólnej ociężałości, ale na dłuższą metę okazuje się równie ciężkostrawny. I jako taki właśnie – ciężkostrawny – uważam dzisiejszy krążek. Błędy, które w innych przypadkach nie byłyby może nawet zauważone, w przypadku Then Comes Affliction to Awaken the Dreamer drażnią w najlepsze. Wielka szkoda, bo muzyka zła nie jest, pomysłów, jak słychać – nie brakuje (tak bardzo), tylko te przedobrzenia i chęć ożenienia niepasujących do siebie idei. Mogło być bardzo dobrze, jest dobrze.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.twistedintoform.no

podobne płyty:

Udostępnij:

2 kwietnia 2013

Rotting Christ – Kata Ton Daimona Eaytoy [2013]

Rotting Christ - Kata Ton Daimona Eaytoy recenzja reviewPełen obaw sięgałem po nową płytę Greków, bo po potknięciu na „Aealo” zupełnie nie wiedziałem czego teraz od nich oczekiwać, a szósty zmysł podpowiadał mi tylko najczarniejsze, naznaczone niezrozumiałymi eksperymentami scenariusze. Na szczęście bracia Tolis — bo właśnie do nich dwóch skurczył się oficjalny skład — wybronili się, nagrywając materiał stosunkowo bezpieczny. Tak dla nich, jak i — gloria! — dla słuchaczy. Kata Ton Daimona Eaytoy (że zastosuję uproszczony zapis) właściwie nie podejmuje żadnych nowych wątków, nie zaskakuje, nie szokuje, nie powoduje większych uniesień, ale też słucha się jej bez zgrzytania zębami i zbędnego wysiłku – po prostu nieźle. To dlatego odbieram tę płytę jako utrzymane na dobrym poziomie rottingchristowe rzemiosło z lepszym niż poprzednio brzmieniem oraz paroma wyraźniejszymi przebłyskami — zalążkami hitów koncertowych — w postaci najszybciej zapadających w pamięć „Grandis Spiritus Diavolos”, „Iwa Woodoo”, „Gilgames” i „Rusalka”. Na całym krążku słychać więcej niż dotychczas partii chóralnych, wzmacniających transowość (ale nie powodujących nudy) niektórych fragmentów oraz częściej aplikowane, różnorodne w formie i klimacie solówki (w tym kapitalna, awangardowa jak na nich — i raczej nie autorstwa Sakisa, choć z wkładki wynika co innego — we wspomnianym „Rusalka”). Te dwa elementy, plus teksty napisane przede wszystkim w języku greckim – oto wszystkie godne odnotowania „zmiany”, z jakimi mamy do czynienia na Kata Ton Daimona Eaytoy. Mało? No pewnie, tym bardziej, że chodzi o nie byle jaki zespół. Pocieszenia należy szukać w tym, że to, co Grecy nagrali na tym kawałku plastiku, jest muzyką przemyślaną, profesjonalnie podaną i o wysokim stopniu rozpoznawalności nawet dla mniej wtajemniczonych. Poziom tych dziesięciu utworów (w tym jakiejś tradycyjnej pieśni w metalowej aranżacji) jest naprawdę wysoki — stąd zresztą taka, a nie inna ocena — ale do najlepszych w dyskografii grupy trochę im jednak brakuje. Jak już mi się wyżej wyrwało – więcej tu rzemiosła niż sztuki.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

29 marca 2013

Wolf Spider – Feniks [2013]

Wolf Spider - Feniks recenzja okładka review coverNasza niepisana zasada z niewystawianiem ocen epkom dla niektórych kapel może być w pewnym sensie krzywdząca, natomiast w przypadku innych jest czymś na kształt zbawienia, bo przybiera, w kluczowym momencie wystawienia oceny, formę recenzenckiej autocenzury. I o ile chłopaki z Arsis mogą niemal poczuć żal do demo z powodu braku ładnej oceny za swój najnowszy materiał, o tyle ekipa Wilczego Pająka powinna być mi dozgonnie wdzięczna. Bo przyznam się szczerze, że tegoroczny materiał Polaków słaby jest niesamowicie. Zabrakło tam dosłownie wszystkiego, z czego znany był kwintet w czasach swojej świetności, czyli ponad dwadzieścia lat temu. I kolejny raz wraca, jak alkoholik do wódki, temat reaktywacji, znanych niegdyś, zespołów. Ile jeszcze kapel zdecyduje się pogrzebać swoje dobre imię i rozpierdolić doszczętnie swoją legendę nim dotrze do pozostałego, emerytowanego ogółu, że to tak nie działa? Że wystarczy wydać byle jaki album i wszystko będzie jak kiedyś? Jaki jest odsetek udanych powrotów, hę? Jedna kapela na dwadzieścia, na pięćdziesiąt? Ja wiem, że kasa i że łatwiej zacząć z uznaną nazwą, ale, po pierwsze, skoro przez tyle lat muzycy kapeli-trupa dawali radę, to nadal mogą żyć z handlu, polityki bądź innych tam gwałtów z rozbojem, a, po drugie – jeśli materiał będzie dobry, to ludzie i tak go kupią. Ostatni mój tekst był o Cynic – upadłej legendzie amerykańskiej i światowej sceny metalowej, mój dzisiejszy jest o legendzie naszej sceny – Wolf Spider, która właśnie ma ochotę strzelić sobie samobója. Obie kapele łączą, poza kilkoma mniej ważnymi cechami, dwie sprawy; pierwsza to zupełny, totalny brak pomysłu na właśnie wydany krążek. Łączy także – co można niestety przyjąć za jakąś pochujałą, pośród wracających z niebytu, regułę – zdziadzienie muzyki, generalne zdelikatnienie imidżu i wypranie z wszelkiej technicznej wirtuozerii. Bo żeby chociaż któraś z kapel-zombiaków nakurwiała jak śnieg za oknem, to można by od biedy przyjąć, że ma jeszcze jaja, nieco pary w obwisłych ramionach i głosu w poczerniałych od szlugów płucach. A smutna prawda o WS A.D. 2013 jest taka – miałko, z nieprzystającymi do dzisiejszych realiów tekstami (z całym szacunkiem, ale śpiewanie o piciu i imprezach fajne było w latach 90tych, miało swój urok i było częścią większej całości – dziś jest żenujące), brakami w angielszczyźnie (ta sama uwaga, co poprzednio), prostymi kompozycjami i totalnym brakiem instrumentalnej maestrii. Taki materiał nagrywają 16-latki w garażach, a nie dojrzali, całkowicie muzycznie ukształtowani czterdziestokilkulatkowie. Choć cofam – współczesna młodzież nie ma szacunku dla sprzętu i zwykła go katować aż nadto. Ale uwaga i tak jest w mocy. Jest taki fragment w jednej z piosenek Perfectu, który mówi, że trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny niepokonanym. Wiem, że twardogłowi metalowcy nie słuchają takich pierdół, ale akurat to znają wszyscy. Więc niech ci wszyscy, którzy planują wcisnąć znowu swoje spasione brzuchy w trykociki z końcówki lat 80tych, zarzucić na grzbiet przeżarte przez mole katany i uraczyć świat swoimi, smutnymi jak polskie sit-comy, wypocinami, pomyślą nad przekazem tej jednej piosenki. I o ile nie mają naprawdę dobrego materiału, niech nie psują swojej legendy. Chcecie grać, to grajcie – jest tyle nazw do wymyślenia – ale zostawcie to, co minęło tam, gdzie tego miejsce – na kartach historii, gdzie kolejne pokolenia będą mogły przeczytać chwalebne dzieje dawno wymarłych sław. Mam nadzieję, że ktoś powie ekipie Wilczego Pająka o tym tekście i może skłoni do przemyśleń.


ocena: -
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 marca 2013

Arsis – Lepers Caress [2012]

Arsis - Lepers Caress recenzja reviewTrochę to trwało, ale wreszcie Arsis poszli po rozum do głowy. Rozumiem przez to porzucenie strasznie mdłej stylistyki „Starve For The Devil” i powrót do brutalniejszego, męskiego grania. Życzyłbym sobie, żeby nie był to tylko jednorazowy wybryk tłumaczony epkowością i żeby Amerykanie utrzymali ten kierunek, bo to dla nich jedyny właściwy. Opisywana Lepers Caress przywróciła mi resztki wiary w ten zespół, bo tak grający Arsis lubię, a jak panowie jeszcze dokręcą śrubę, to naprawdę będzie cacy. Na razie cieszy mnie, że ich muzyka znowu posiada ostre krawędzie i nie skłania żołądka do wywrócenia się na drugą stronę, choć melodii jest w niej standardowo od groma. Technicznie w zasadzie niewiele się u nich zmieniło, ale powiedzmy to sobie jasno – przy takim zaawansowaniu warsztatowym dużo poprawić się już nie da. Enyłej, mamy tu prawie 20 minut czadowego, skrzącego się technicznymi ozdobnikami i bardzo przebojowego death metalu z gatunku tych łatwych do przyswojenia. Pięć fajnych, żwawych utworów i takie sobie intro – w sam raz, żeby się nie zanudzić i niekiedy do płytki powracać. Lepers Caress to udany, rozbudzający apetyt na więcej materiał. Polecam słuchać wyłącznie na sprzęcie głośno grającym, bo już na słuchawkach krążek brzmi nieco zbyt syntetycznie – to wrażenie się rozmywa, gdy jebie z całą mocą po głośnikach.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/arsis

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 marca 2013

Cynic – The Portal Tapes [2012]

Cynic - The Portal Tapes recenzja okładka review coverZłodziejstwo. Złodziejstwo i głupota. Nie wiem, jak inaczej nazwać tęże zagrywkę Masvidala, bo że to on stoi za tym przedsięwzięciem, jestem raczej pewien. Ale mogę przeprosić jakby co. Złodziejstwo i głupota połączone z draństwem w postaci dalszej destrukcji legendy Cynic. Trudno mi było wybaczyć „Traced in Air”, jeszcze trudniej przychodzi mi zrozumieć po jakiego chuja wygrzebał Paul Portalowego trupa z szafy i przyodział go w nowe szaty. Comeback Cynica okazał się porażką, która powinna definitywnie (choć niestety w słabym stylu) zamknąć także zatytułowany rozdział w historii muzyki metalowej. To kurwa nie!, trzeba było przebrandować Portal na Cynic i z kretesem pogrzebać resztki godności. Coś musiało być na rzeczy dwadzieścia lat temu, skoro zdecydowano się wydać materiał pod nową marką, choć z oryginalnego składu „Focusa” brakowało jedynie Malone’a. Teraz, po siedemnastu latach, zamieniono tamtego samoroba na najnowsze dziecko, wielkiej przecież, kapeli. „Traced in Air” jakoś przebolałem, nie wiem, czy przeboleję The Portal Tapes. A o co tyle złości? Ano o to, że Portal od początku był mierny; muzycy z najwyższej półki, w najlepszej, życiowej, formie, a muzyka na poziomie współczesnego MTV. Bieda aż piszczy. Ślamazarne, zagrane bez animuszu, byle jakie melodie, które za chuja pana nie brzmią jakby wyszły spod palców takich gigantów jak Masvidal, Reinert bądź Gobel. Nawet cienka jak mysia pizda barwa głosu Aruny Abrams i jeszcze nawet gorsze wokalizy Masvidala nie podnoszą ciśnienia tak bardzo, ale to tylko dlatego, że słuchacz od samej jeno muzyki ma podgryzane uszy. Słabizna jakich mało, choć przyznam, że The Portal Tapes uzbierał kilka „rekordów”. Jedyne, homeopatyczne wręcz, pozostałości po Cynic to dwie, może trzy gitarowe solówki, na które i tak trzeba wziąć należytą poprawkę. Już w 1995 roku Portal nie robił nikogo, a teraz dodatkowo wkurwia całe to, podyktowane skokiem na kasę, zamieszanie. Jedyna rzecz, która jest naprawdę i bezdyskusyjnie dobra w portalu to oprawa graficzna wydawnictwa; pytanie tylko czy to dobrze, kiedy najlepszy w muzyce jest obraz. Werdykt nie może być inny niż totalna krytyka (połączona z kilkoma ognistymi kurwami). Gdybym był w posiadaniu oryginalnego Portala to pewnie dałbym 4, bo muzyka choć słaba, to na kilka razy może być, a jeśli ktoś ma w dodatku słabość do smętów i ogólnego pitolenia – może nawet kilkunastu. Dzisiaj jednak dam 3. Wstydź się Paul, naprawdę się, kurwa, wstydź!


ocena: 3/10
deaf
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 marca 2013

Calm Hatchery – El-Alamein [2006]

Calm Hatchery - El-Alamein recenzja reviewPrzy okazji „Sacrilege Of Humanity” snułem przypuszczenia, że debiut ekipy z Białegostoku (naonczas) nie mógł sobą prezentować równie wysokiego, niszczącego poziomu. Przy pierwszej okazji nadrobiłem braki w znajomości produkcji zespołu, więc teraz już bez domysłów mogę stwierdzić, iż w istocie nie jest to materiał tak porywający, jak jego następca, ale w żadnym wypadku ujmy autorom nie przynosi i do niejednego odpalenia się nadaje. Inspiracje kwartetu, który podpisał się pod El-Alamein, są dosyć wyraźne, a podzielić można je na dwie główne części: klasyczna Floryda z Morbid Aangel (z okresu „Formulas Fatal To The Flesh”) na pierwszym miejscu oraz produkcje z herthowskiego ogródka z Dies Irae jako chyba nadrzędnym wzorcem. Sieczka powstała w wyniku wymieszania tych wpływów powinna sprawić trochę radochy każdemu szanującemu się miłośnikowi agresywnego death metalu w średnio-szybkich tempach. Płytkę przygotowano rzetelnie, dbając zarówno o techniczne niuanse, jak i stronę produkcyjną – zero dłużyzn, zero amatorki, choć do brzmieniowego wypasu albumowi daleko. Z samych utworów (utrzymanych na wyrównanym poziomie – w końcu stoją za nimi ludzie z pewnym doświadczeniem) wyłania się poważny, świadomy swych celów zespół. El-Alamein ponadto posiada kilka wyróżników (m.in. bardzo udane i urozmaicone w formie solówki, duża dynamika, brutalna chwytliwość), dzięki którym można mówić o pewnej rozpoznawalności i zalążkach własnego stylu. Chłopaki wiedzą, o co chodzi w takim graniu, mają fajne pomysły i odpowiednie do ich realizacji umiejętności, a to wszystko ma przełożenie na niezwykle udany, jak na te czasy, debiut. A jak pięknie się później rozwinęli!


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/calmhatchery

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 marca 2013

Transcending Bizarre? – The Serpent's Manifolds [2008]

Transcending Bizarre? - The Serpent's Manifolds recenzja okładka review coverTranscending Bizarre? to kapela z Grecji, a już samo to powinno rzucić nieco światła na to, czego można się spodziewać. I chyba nie można być rozczarowanym, jeśli oczywiście lubi się wszystkie te dziwactwa, szaleństwa i eksperymenty. Bo, że nie będzie mainstreamowo, to chyba nie ma się co dziwić. Jeśli miałbym znaleźć jakiś punkt odniesienia dla twórczości Greków to pewnie w postaci takich zespołów jak Anorexia Nervosa, może Arcturus – w każdym razie blackowo, symfonicznie i awangardowo. W przypadku Transcending Bizarre? najwięcej jest chyba awangardy, sporo jest elektroniki, trochę mniej blacku i symfonii (choć to też w zależności od albumu), co jednak nie sprawia, by mogli się czegokolwiek wyprzeć. The Serpent’s Manifolds to drugi krążek w karierze muzyków, krążek potwierdzający ich wcześniejszą formę i utwierdzający w przekonaniu, że mogą jeszcze sporo dojebać na metalowej scenie. Pod warunkiem wszakże, że wpadną w ręce szanującej się, dużej i bogatej wytwórni, która zrobi im odpowiednią kampanię promocyjną. Na to się niestety nie zanosi (czego dowodem jest krążek z 2010 roku), więc pozostaje dokopać się do nich we własnym zakresie. A warto. Przede wszystkim dlatego, że – w odróżnieniu od mnóstwa symfonicznych i industrialnych zespołów – wiedzą jak grać i wykorzystują tę wiedzę w całości. Transcending Bizarre? to żadne tam pitu pitu na klawiszach obowiązkowo połączone sakramentalnym węzłem małżeńskim z okropnymi brakami warsztatowymi, tandetnymi melodiami, chujową realizacją i pedalsko-blackowym imagem. Klawiszy oczywiście jest w chuj, ale stoi za nimi, czysta w formie, kosmiczna wielkość, wręcz space operowy rozmach, melodie powalają z nóg i, w zależności od utworu, rozbudzają uśpione pokłady wrażliwości na piękno, bądź napawają zgrozą przed post-industrialnym, mechaniczno-cybernetycznym okrucieństwem. Co się zaś tyczy warsztatu, to proponuję przysłuchać się pracy gitar, bo takich riffów i solówek to w blacku szukać ze świecą. Zresztą nie tylko w blacku. Chylę czoła. O image’u wspomniałem, że nie pachnie kiczowatym, podwórkowym satanizmem, choć trochę corpse paintu a’la „Mechaniczna Pomarańcza” można tu i tam znaleźć. Na myśl przychodzi mi wizerunek podobny nieco do Luciferiona albo, z innej beczki – Covenant, mocno kosmiczny, nieco odhumanizowany i okrutny. Jeśli więc jesteście w stanie wyobrazić sobie połączenie wszystkich wymienionych kapel, to niewykluczone, że wyobrażenie przybierze formę Transcending Bizarre?. Dla mnie jest to połączenie ze wszech miar godne uwagi, każdej wydanej złotówki i każdej spędzonej przy muzyce minuty. Kawał zajebistej muzyki dla chcących czegoś więcej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 marca 2013

Deicide – Serpents Of The Light [1997]

Deicide - Serpents Of The Light recenzja reviewPerełka wśród płyt Deicide! Fakt, jedna z wielu, ale to nie umniejsza jej ponadprzeciętnej wartości. Zespół wzniósł się na wyżyny swych umiejętności dając dzieło (warto zaznaczyć, iż niektórzy okrzyknęli Serpents Of The Light mianem „Reign In Blood” death metalu!), w którym wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Mamy tu dziesięć wspaniale chwytliwych, nie tracących nic ze swej brutalności kompozycji – absolutnie nie ma w nich miejsca na dłużyzny (skoro trwający 3 minuty i 38 sekund „I Am No One” robi za tasiemca…) czy przypadek. Prawdę mówiąc, nie ma się praktycznie do czego dopieprzyć. Z wyjątkiem oczywiście brzmienia, które choć bardzo ostre i czytelne, nie ma w sobie tej brutalności i brudu wcześniejszych produkcji. Jednakże przy odpowiednim natężeniu dźwięków (w końcu prawie zawsze im głośniej = tym lepiej) będzie całkiem dobrze. Gitary – bracia Hoffman nigdy nie byli w lepszej formie; kaskady wybitnych riffów, układających się w zadziwiająco nośne melodie przeplatają się z częstymi, misternie skonstruowanymi i ekstremalnie wysoko odegranymi solówkami. Dołóżcie do tego naturalny ciężar i furię, z jaką wspomniane riffy miotają się po utworach, a otrzymacie pełny obraz sonicznej zagłady. W sferze wokalnej też jest pięknie, ba! to najlepsze wokale, jakie Benton zrobił kiedykolwiek na płycie Deicide! Doniosły growl (znacznie bardziej czytelny od tego z „Once Upon The Cross”) oraz drapieżne skrzeczenie naprawdę robią olbrzymie wrażenie, szczególnie gdy chodzi o poziom zaangażowania w wypluwanie bluźnierczych wersetów. Teksty… hmm… tu, obok tradycyjnych wyziewów nienawiści ukierunkowanych na chrześcijan, znalazło się miejsce na rzeczy bardziej osobiste („This Is Hell We’re In” – o urokach małżeństwa), a także mniej przyziemne („The Truth Above” – o kosmitach). Niezależnie jednak od tematu, wszystkie teksty błyskawicznie wpadają w ucho. Na tym albumie rozpierdala również praca garów! Asheim po raz kolejny udowodnił, że jest jednym z najszybszych i najsprawniejszych perkusistów na tej planecie – kapitalna dynamika, masakryczne blasty, błyskawiczne przejścia, masa akcentów na blachach – czy trzeba do szczęścia czegoś więcej? Ze swojej strony mogę polecić przede wszystkim: „Bastard Of Christ”, utwór tytułowy czy wspomniany „The Truth Above” (szkoda, że zabrakło go na „When Satan Lives”). Na koniec prosty komunikat: według mnie Serpents Of The Light to jeden z absolutnie najlepszych, jeśli nie najlepszy album Deicide!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: