11 lutego 2013

Pestilence – Spheres [1993]

Pestilence - Spheres recenzja reviewOj, odlecieli na tej płycie panowie z Pestilence! Dalej i wyżej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Stąd też jeśli dla kogoś niemożliwie genialny „Testimony Of The Ancients” był albumem przesadnie pokręconym, to tutaj najpewniej się zgubi, bo "Spheres" to coś znacznie więcej niż ciężki death metal. W zapomnienie poszły budujące klimat na poprzedniku klawisze, zaś w ich miejsce pojawiły się instrumenty budzące większe kontrowersje – syntezatory gitarowe, które nie raz dają o sobie znać w regularnych utworach (nawet w formie solówek) i rządzą w interludiach. Naturalnie normalne instrumenty nie zostały przez to zepchnięte w tło. Ba! Ich partie są jeszcze bardziej kompleksowe i trudniejsze do ogarnięcia, a pojawiające się nieraz zagrywki z pogranicza prog-jazz-fusion dodają całości interesujących smaczków i robią w strukturach jeszcze większe zamieszanie. Nagromadzenie pozametalowych wpływów i oryginalne podejście do produkcji (całkowite zerwanie ze standardami Morrisound – dziwne połączenie dużej przestrzenności z czymś, co powoduje odczucia niemal klaustrofobiczne) sprawiły, że płyta znacznie wyprzedziła swój czas. Spheres jest albumem genialnym – to wiadomo, ale czemu – to dla wielu wciąż jest zagadką. Pozwólcie, że was trochę naprowadzę. Czwarty opus Pestilence to muzyka w każdym calu nieprzeciętna – nieszablonowa, wymykająca się sztywnym klasyfikacjom; stylistycznie wyraźnie odstaje od wcześniejszych dokonań grupy (jakkolwiek ma z nimi pewne punkty wspólne) i death metalowej sceny w ogólności. Poza tym Spheres to nie tylko powodujące opad szczęki techniczne wygibasy i odjechany klimat. Materiał niesie z sobą również sporo rasowego brutalnego łomotu. Owszem, czasem i mocno zawoalowanego, ale nikt nie powinien oczekiwać od tej klasy muzyków rzeczy przesadnie bezpośrednich. Posłuchajcie sobie, jaką mielonkę serwują gitarzyści w „Demise Of Time”, „The Level Of Perception” czy „Soul Search” – tu nie ma śladu pójścia na kompromis. Bas przy okazji tego krążka objął młody Jeronen Paul Thesseling, który ze swych obowiązków wywiązał się znakomicie, często urozmaicając wycieczkami na wyższe progi i tak już nie nudną muzykę. Zagrał inaczej niż Tony Choy, ale na równie wysokim poziomie. Jedyne, do czego mógłbym się odrobinę przyczepić, to praca perkusji. Marco Foddis nie odstawił oczywiście amatorki, ale stylistyczne zmiany wymogły na nim grę bardzo zdyscyplinowaną, niemal mechaniczną, a mnie po prostu pasował bardziej, gdy pozwalał sobie na więcej szaleństw. Nie jest to jednak kwestia, która w jakikolwiek sposób mogłaby zaważyć na ocenie Spheres, bo ta płyta zawsze zasługiwała na najwyższą.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 lutego 2013

The Devin Townsend Band – Synchestra [2006]

The Devin Townsend Band - Synchestra recenzja okładka review coverMożna się zdrowo pogubić w całej tej Devinowej zabawie z kapelami. The Devin Townsend Band to właśnie jedna z takich kapel-projektów; byt krótki, bo zaledwie dwupłytowy i umiarkowanie udany i właśnie przez tą „ujdzie-w-tłumie-owatość" – nie wywołujący u mnie bezsennych nocy. Co więcej, oba wydawnictwa spod znaku The Devin Townsend Band wydano w przedziale czasowym między wspaniałymi „Terria” i „Ziltoid the Omniscient”, tym razem firmowanych jedynie przed (prawie samego) Devina, dlatego zastanawiam się, czemu nie dorównują im poziomem. „Accelerated Evolution” oraz opisywany dziś krążek Synchestra wydano w czasie, kiedy Devinowi bardziej w sercu ambient grał, a żeby jednak trochę metalu w świat wypuścić, zebrał Devin kilku grajków i wzięli się za nagrywanie. Synchestra niemal dokładnie wpisuje się w styl znany z wcześniejszych wydawnictw Kanadyjczyka, ale już od początku słychać, że robiony jest jakby nieco na siłę. Niby wszystkie komponenty Devinowej stylistyki są: rozległe, malowane gitarami i śpiewem, krajobrazy, niemal namacalna przestrzeń zaludniona przez niezliczone dźwięki, wielopoziomowe struktury, jakże charakterystyczne brzmienie gitar – wszystko jest, a zarazem czegoś brak. Po chwili zastanowienia okazuje się, że brakuje krążkowi jaj [z hiszpańskiego cojones]. Coś muzykowi umknęło, zabrakło spójnej koncepcji w efekcie czego dostajemy płytę w najlepszym przypadku dobrą. Nie można oczywiście mówić o klęsce, ale jakieś tam rozczarowanie mnie spotkało. Nie czuję się wciągany przez muzykę, co gorsza – płyta dłuży mi się mniej więcej od połowy. Zanotował Devin kilka wpadek: sporo melodii jest zwyczajnie brzydkich, sporo nijakich (mówiąc eufemistycznie – akceptowalnych), no i gdzie te solówki? Jak wspomniałem, jeszcze pierwsza połowa broni się, jest kilka naprawdę dobrych kawałków, kilka ciekawych pomysłów i aranżacji, niestety po „Vampirii” poziom spada do przeciętnego. A do końca krążka grubo ponad pół godziny! I to właśnie wkurza – sporo materiału, z którego niewiele wynika, jest, bo jest i nic więcej. Twardogłowi fani pewnie się w tym odnajdą, mi niestety brakuje cierpliwości, dlatego słucham tego nie częściej niż kilka razy na kwartał.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

podobne płyty:

Udostępnij:

5 lutego 2013

Incantation – Vanquish In Vengeance [2012]

Incantation - Vanquish In Vengeance recenzja okładka review coverJeszcze nigdy przerwa między kolejnymi albumami Incantation nie była aż tak długa, w związku z czym można było domniemywać, że Amerykanie potajemnie przygotowali dla swych wyznawców coś niezwykłego – wizjonerskiego i w każdym elemencie zaskakującego. [miejsce na tubalny ironiczny śmiech] Takiego wała! Nie dość, że Vanquish In Vengeance nie zawiera kompletnie niczego nowego, to wręcz stanowi zjazd w kierunku jeszcze bardziej pierwotnej, odpychającej i obskurnej muzy. Nawet naturalnie zasyfione brzmienie, które pomógł im ociosać Dan Swanö (swoją drogą – z tej niechęci do death metalu na stare lata zajmuje się coraz brutalniejszymi produkcjami), spycha ten materiał w mroki pierwszej połowy lat 90-tych ubiegłego wieku. I to jest właściwe miejsce dla Incantation, zwłaszcza dla grającego tak surowo. Chociaż dla mnie optymalny styl i odpowiadający mu dźwięk panowie osiągnęli na genialnie zawiesistym „The Infernal Storm”, skłamałbym pisząc, że Vanquish In Vengeance do mnie nie przemawia, albo nie budzi szacunku. To płyta z innej, niestety już zapomnianej epoki, kiedy techniczne wodotryski nie były najważniejsze, liczył się natomiast klimat (a tego jest tu pod dostatkiem) i maksymalny ciężar. Zresztą powiedzcie sami, od ilu aktywnych amerykańskich kapel tak mocno zalatuje brudami Autopsy? Ile spośród nich potrafi tak dosadnie mordować w agonalnych, zdecydowanie doomowych tempach, jakie są „rozwijane” w „Transcend Into Absolute Dissolution”, „Profound Loathing” i przede wszystkim potępieńczym „Legion Of Dis”? W Europie mamy choćby Asphyx i Grave, Incantation wydają się na swoim terytorium osamotnieni. Tym samym, robiąc 6-letnią przerwę wydawniczą, wystawili fanów ponurego death metalu na nie lada próbę. Cierpliwość została jednak wynagrodzona, bo nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek czuł się po wysłuchaniu Vanquish In Vengeance rozczarowany. Inna sprawa, że tak naprawdę niewielu po ten album sięgnie… ale to już temat na inną okazję.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.incantation.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

2 lutego 2013

Vektor – Black Future [2009]

Vektor - Black Future recenzja reviewW ubiegłym tygodniu zaproponowałem Wam bodaj pierwszy tech-thrashowy album w dziejach ludzkości. Mam nadzieję, że jeśli nie mieliście okazji przesłuchać go wcześniej, uczyniliście to teraz. Warto bowiem wiedzieć co było pierwsze: jajko czy kura. Kura. Pozostając w klimatach thrashu dla dorosłych, dziś płytka znacznie młodsza, bo z 2009 roku – debiut amerykańskiej formacji Vektor. Pewną wesołość budzi fakt, że w czasie, kiedy przywołany w pierwszym wersie „Energetic Disassembly” brylował na salonach, część ekipy z Filadelfii miała jeszcze mleko pod nosem, a innych w ogóle nie było na tym świecie. Nie zmienia to jednak faktu, że debiutancki Black Future jest jednym z lepszych debiutów ostatniej pięciolatki. To właśnie o nich pisałem przy okazji pierwszego longpleja Hexen i to właśnie w nich upatruję nadzieję na przyszłość thrashu. Dojrzałość krążka budzi moje najwyższe uznanie, co w połączeniu z przemyślanym podejściem do gatunku oraz sensowną realizacją (wszak to debiut!) każe spojrzeć na płytę w kategoriach debiutu roku. Nie zapomniano o niczym, przez co zaczynam się zastanawiać czemu oni mogą, zaś większość pojebuje sprawy znacznie poważniejsze niż własny image bądź strona graficzna wydawnictwa. Z drugiej strony, jeśli większości odpowiada przeciętność, to niech im będzie, będę im to wytykał aż do śmierci, mojej bądź ich. Ale do rzeczy, zacznę od małej uwagi – narzucające się, tak za sprawą logo, jak i, wspomnianego już, kosmicznego image’u, podobieństwo do Voivod, na szczęście jest dość powierzchowne i pewnie dlatego Vektor da się słuchać a Voivod niekoniecznie. Filadelfijczycy postawili na szybki i agresywny prog/tech thrash z wokalami, którym jednak bliżej do blacku niż thrashu. Zresztą chylę czoła przed wokalistą, który spisuje się lepiej niż wielu nominalnie blackowych krzykaczy – tak wysokich wrzasków i pisków szukać ze świecą, a na dodatek umie chłopak utrzymać się w tych rejestrach przez dłuższy czas bez zafałszowania. W niższych partiach też się nie gubi, ale to właśnie góry robią największe wrażenie – coś wspaniałego. Zresztą góry są w ogóle dość mocno zaludnione – a to za sprawą gitar. Sporo niecodziennych przejść, struktury i melodie przywodzące na myśl światy z powieści Lema, dobrych kilka solówek, tak neoklasycznych jak i progowych, a także trochę mechaniczne, drapieżne riffy, które sprawiają, że ma się ochotę pociąć w Motral Kombat. Tak, tak – gitarki pracują żwawo i agresywnie i nie biorą wolnego przez bitą godzinę. Jak na prog/tech przystało, bas wyłuskano z sekcji i należycie podbito, dzięki czemu kolejna linia melodyczna nakurwia słuchacza z zapałem Żyda nakurwiającego Araba (i vice versa). Nie znaczy to oczywiście, że bas nie współgra z perkusją, bo gra, a kiedy zaczynają kooperować, wrażenie podróży przez „suchy przestwór [kosmicznego – przyp. autor] oceanu” jest ogromne. Perkman, czy to wspierany przez basistę czy nie, wybija rytmy dość pokręcone, by zawstydzić świński ogon, niejednokrotnie wychodzi także na pierwszy plan; doskonałym przykładem będzie tu „Hunger for Violence”. We czterech udało się stworzyć chłopakom muzykę bardzo kompleksową i rozbudowaną, inspirując się wszystkim, co dobre, a nawet Voivod. Niemniej jednak przy takim pomyśle na siebie nie powinno to dziwić, tym bardziej, że podeszli do swoich idoli w sposób niesamowicie dojrzały i twórczy. Kończąc wypada mi wspomnieć, że krążek wręcz pachnie przestrzenią kosmiczną, science-fiction i cybernetyką z lat 80tych i 90tych. Cieszy mnie to, bo nie wiąże się to z tandetną elektroniką i sterylnością dźwięków – znacznie bliżej Vektorowi do Nocturnus niż The Kovenant. I chwała im za to! Obowiązkowa pozycja dla thrashowców wszelkiej maści i wyznania. Amen.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/VektorOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 stycznia 2013

Cryptopsy – Cryptopsy [2012]

Cryptopsy - Cryptopsy recenzja okładka review coverCryptopsy odeszli w kiepskim, zupełnie nieprzekonywającym i przede wszystkim nie swoim stylu, toteż ich powrotem w ogóle nie zaprzątałem sobie głowy. Jak się dobrze zastanowić, to nawet nie mieli po co odgrzebywać tego trupa, skoro wielu, dla których docelowo nagrywali, świadomie ich z pamięci wymazało. Jednak Kanadyjczycy podjęli to ryzyko i nie tylko się reaktywowali, ale zrobili to z niesławnym Mattem McGachy w składzie. A płyta? Wyszło z tego duże zaskoczenie, bo krążek udał im się bardzo dobry, nawiązujący do tego, co w ich dyskografii najlepsze – „Whisper Supremacy” i „And Then You’ll Beg”. Wprawdzie nie wspięli się na aż tak wysoki poziom, jak przed laty (co im raczej nie zapewni przewodnictwa w kanadyjskim death metalu) i niczego nowego na Cryptopsy nie odkrywają (za to akurat można im podziękować), ale ponownie zaprezentowali się jako zespół naprawdę brutalny, pełen dobrych pomysłów i porządnie zakręcony. Panowie wymiatają z wielkim rozmachem, nie żałują sobie technicznych odjazdów (także w jazzowe rejony), zachowują przy tym odpowiednie proporcje pomiędzy bardzo szybką, skomplikowaną sieczką a miażdżącymi i w sumie też popieprzonymi zwolnieniami. Tym wszystkim „starym” atutom towarzyszy niespotykana dotąd u Cryptopsy chwytliwość i melodyjność poszczególnych partii (wbrew pozorom nie tylko solówek), co słychać zwłaszcza w „Two-Pound Torch”, „Red-Skinned Scapegoat”, „The Golden Square Mile” i „Cleansing The Hosts”. Dzięki temu — i okazjonalnej motorycznej jeździe — materiał, choć wcale niełatwy, jest prostszy do ogarnięcia także dla mniej wprawionego ucha. Największa niewiadoma, związana z tym albumem, niesie z sobą dużą niespodziankę, bo McGachy wyszedł na ludzi, dorobił się porządnych kłaków i co najważniejsze – rzygnął tak, jak się tego powinno oczekiwać po wokaliście Cryptopsy. Żadnych zaśpiewów, żadnego pitolenia, tylko porządny growl i wrzaski! Skoro w tej kwestii jest dobrze, a sama muzyka nie pozostawia nic do życzenia, to Cryptopsy powinni sprawdzić nawet najwięksi sceptycy – przez te 35 minut traumy raczej nie doświadczą.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: cryptopsy.ca

podobne płyty:

Udostępnij:

26 stycznia 2013

Watchtower – Energetic Disassembly [1985]

Watchtower - Energetic Disassembly recenzja okładka review coverAż trudno uwierzyć, że krążek ten ma już niemal 30 lat. Jeszcze większe zaskoczenie budzi fakt, że dla większości metalowców kapela ta stanowi zagadkę nie mniejszą niż 2+2*2=6 dla współczesnej młodzieży gimnazjalnej. W obu przypadkach sprawa rozbija się, niestety, o znajomość podstaw. Matematyką zajmował się tutaj nie zamierzam (pierwszeństwo mnożenia, kretyni!), kilka słów mogę jednak napisać o tej, jakże niesamowitej, płycie. W czasach, kiedy znaczna większość metalowców dopiero dopieszczała swoje talenty muzyczne, kwartet z Austin jebnął tak niesamowitą porcją dźwięków, że niektórzy do dziś mają napuchnięte uszy. I nie ma w tym ani odrobiny przesady, bo w swoich czasach, a nawet dzisiaj, poziom umiejętności muzyków oraz zaawansowanie techniczne materiału bije na łeb znakomitą większość produkcji muzycznych. Potworna szkoda, że Watchtower przez wiele, wiele lat nie znalazł swoich naśladowców, choć może właśnie przez ową kompleksowość nikt nie garnął się do podjęcia rękawicy. Z drugiej strony, wiele z tego, co można znaleźć w muzyce takich sław jak Cynic, Death, Atheist bądź Spiral Architect wzięło jednak swój początek właśnie z twórczości Watchtower. I jeśli miałbym jednak wskazać, która kapela postanowiła zmierzyć się z geniuszem Watchtower, to wskazałbym właśnie kwintet z Norwegii. Tyle tylko, że od czasu „A Sceptic’s Universe” Spiral Architect nie nagrali nic, a Twisted into Form — odprysk od Spirali — nie prezentuje się tak dobrze, choć nadal może się podobać. Wygląda na to, że jeśli Watchtower sam nie zadba o swoje dziedzictwo, nie zrobi tego nikt inny. Na szczęście singiel z 2010 daje nadzieje na coś równie dobrego, jak Energetic Disassembly. I na tym skończyłbym część zapoznawczą, czas w kilku słowach opisać, z czym tak właściwie Watchtower się je. Główną osią Energetic Disassembly jest średnio szybki, niezbyt agresywny thrash, który poddano jednak obróbce polegającej na połamaniu struktur, wielokrotnych zmianach tempa i intensywności oraz starannemu wyodrębnieniu instrumentów. Już samo to sprawia, że muzyka nabiera wielu cech jazzowego free-stylu. Fanom łamigłówek i wysiłku intelektualnego, tego rodzaju zabieg sprawi niebywałą radość i da sposobność zagłębienia się w najciemniejsze zakamarki aranżacyjnych potworków. Pochodną takiego stylu jest także dość intensywne poczucie pustki, co wynika zapewne z umiejętności muzyków, którzy nie muszą nadrabiać braków hałasem. Jeśli nie znakiem rozpoznawczym, to na pewno pewną wizytówką jest organiczny w brzmieniu, plumkający bas, który mimo tego, iż nie jest na pierwszym planie, wyraźnie odciska piętno na muzyce. Z drugiej strony są operujące w wysokich rejestrach, dość mocno przesterowane gitary. Po tej samej stronie spektrum stoi wokal – wysoki, wrzaskliwy, wwiercający się w ucho, przypominający nieco skrzyżowanie Randy’ego Rampage’a z Mikem Sandersem. Wysoko i skrzekliwie. O tym, że muzyka jest skomplikowana i zmienna już wspomniałem, a niemałe zasługi na tym polu ma pałker, który najwidoczniej założył się z kimś o to, że nie będzie grał schematami. Zakład oczywiście wygrał i swojego pączka zjadł. Tak się w skrócie można zaprezentować debiut Amerykanów. Czy warto? Nie – trzeba, bo wstyd.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.watchtowerband.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 stycznia 2013

Pathology – Age Of Onset [2009]

Pathology - Age Of Onset recenzja okładka review coverKojarzycie może Age Of Onset? No właśnie. Tą płytą Pathology świata nie zawojowali, czemu zresztą nie ma się co dziwić, bo to bardzo typowe, archetypiczne wręcz amerykańskie brutalizmy. Napierducha jakich wiele, choć bez wątpienia podana profesjonalnie i bez wielkich uchybień – w końcu to nie jest ich pierwszy krążek. Powiedzmy sobie jasno – taki materiał ginie w morzu podobnych. Ale… Jest jednak coś, co potrafi przykuć do głośników wtajemniczonych miłośników krwawej sieczki – wokale, za które odpowiada Matti Way. Chłop swoim bulgotliwym jestestwem oczywiście nie wywindował kapeli na jakiś niemożliwie wysoki pułap (tym bardziej, że niekiedy zagłusza instrumenty), ale dzięki niemu Age Of Onset jest już w pewien sposób albumem charakterystycznym i miejscami wyrastającym ponad przeciętność, jakiej w tym gatunku nie brakuje. Muzyka, jaką zapchano te pół godziny, wbrew pozorom do najbrutalniejszych nie należy, a od wyczynów obecnych gwiazd podziemnego napierdalania (dajmy na to Brain Drill, abstrahując od ich poziomu) dzieli ją naprawdę sporo. Nawet dość stary „She Lay Gutted”, do którego porównania są tu najbardziej na miejscu, jest od strony instrumentalnej albumem brutalniejszym i bardziej technicznym. Pathology nadrabiają trochę czytelnością struktur i okazjonalnymi melodycznymi zapędami, jakie słychać w najbardziej bodaj udanych „Gestation Begins”, „Cyst Excise” i „Zodiac Principles”. Age Of Onset to rzetelne i zajebiście wtórne granie z bardzo dobrym wokalem. Krążek bez szału, ale dający radę. Słucha się go nawet fajnie, choć wyżej wycenić nie sposób.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.pathologymusic.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 stycznia 2013

Blind Guardian – Imaginations From The Other Side [1995]

Blind Guardian - Imaginations From The Other Side recenzja okładka review coverNajlepszy album w całym dorobku Strażników – tak zapewne mogłoby powiedzieć wielu fanów zespołu. Ja się pod tym nie podpisuję, co nie znaczy, że uważam krążek za słaby. Co to, to nie! Bo jakby na to nie spojrzeć Imaginations from the Other Side to dzieło wielkie, arcydzieło ośmielę się stwierdzić. Arcy-kurwa-dzieło! Dziewięć kawałków, a jeden lepszy od drugiego. Tym razem nie ośmielę się wskazać, który jest lepszy, który bardziej do mnie przemawia, którego słucham częściej niż pozostałe. Się po prostu nie da. Były takie czasy, kiedy album nie schodził z tapety przez całe tygodnie, słuchałem go bez przerwy, a kiedy nie słuchałem, to i tak słuchałem – tyle że na sieci w wersjach koncertowych, akustycznych, na budzik i piszczałkę, etc. Swoją drogą, w wydaniu koncertowym utwory wydają się jeszcze bardziej epickie i przejmujące – wiem, przekonałem się na sobie. I zajebiste. Generalnie trudno pisać o czymś używając tylko superlatywów, samych ochów i achów, ale kiedy sobie przypominam tamten koncert… Musicie uwierzyć – nie jest łatwo tak się odciąć i zdobyć na całkowitą neutralność. Ale czy aby na pewno o to chodzi? Tu i teraz stwierdzę, że nie! Nie można przejść obok tego albumu obojętnie i nieważne co się lubi, bowiem słuchając Imaginations from the Other Side wszystkie preferencje znikają i jedyne co pozostaje to rozpłynięcie się w muzyce. Dla każdego coś miłego – są tu i ballady i numery speed metalowe, partie bardzo operowe i odarte ze zbędnych ozdobników marsze, gitary akustyczne oraz wwiercające się w mózgownicę melodie. Brakuje w tym tyglu tylko jednej rzeczy: zbędności. Od początku do końca trwania płyty ma się przeświadczenie, ba, pewność, że nie ma tu ani jednej niepotrzebnej nutki. Jest to coś, co można określić mianem „stylu Blind Guardian”. Jeśli ktokolwiek miał po „Somewhere Far Beyond” wątpliwości, czy można w tej stylistyce stworzyć coś lepszego, to Imaginations from the Other Side udowodnił to niepodważalnie – można. Można nagrać krążek, który nie będąc tylko powerowym, będzie miał jego moc i melodyjność, nie będąc progowym, będzie wielowarstwowy i kompleksowy, nie będąc speedowym będzie miał niesamowitą motorykę i wyczucie rytmu. Imaginations from the Other Side to coś więcej niż style, więcej niż przynależność do tego bądź innego gatunku. I chyba właśnie dlatego zawsze uważałem, że Blind Guardian to najlepsza kapela pod Słońcem.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

17 stycznia 2013

Gortal – Deamonolith [2012]

Gortal - Deamonolith recenzja okładka review coverNie ma sensu popadać w grubą przesadę i trąbić, że Gortal zmienił się jakoś znacząco od czasu solidnego debiutu. Gortal się jedynie poprawił, a przy tym odpowiednio rozwinął – potwierdził poziom, niemały potencjał i jednoznacznie ugruntował swoją i tak już wysoką pozycję na krajowej scenie. I na pewno nie rozczarował. Wynika stąd, że Deamonolith nie jest żadnym eksperymentem, a logiczną konsekwencją obranego przed laty kierunku. Krążkiem, który nie tylko przewyższa poprzednika w podstawowych elementach — intensywność, brutalność, szybkość — ale i znacznie lepiej od niego brzmi (bo tym razem nagrywali w bardziej cywilizowanych warunkach). Jednocześnie w muzyce zespołu, przy zachowaniu jej ekstremalnego charakteru, jest teraz więcej przestrzeni, motorycznych partii, urozmaiceń (w tym także zwolnień) i fajnie wkręcających się melodii. To wszystko sprawia, że album katuje się z wielką ochotą i niesłabnącym zainteresowaniem. Przy okazji muzycy załapali, że pół godziny materiału — jak na „Blastphemous Sindecade” — to stanowczo za mało dla wielbicieli diabelskiego napierdalania i Deamonolith rozbudowali do konkretnych 39 minut, co należy uznać za jedyne słuszne rozwiązanie. Warto też wspomnieć, że na płycie obok utworów bardzo dobrych trafiają się prawdziwe perełki – „Deliver Into Suffering” z wpadającym w ucho tekstem i lekko „vitalremainsowskim” klimatem to mój absolutny faworyt i mogę go słuchać na okrągło – świetna robota! Takiego biczowania to i ja chcę więcej! Właśnie dzięki takim płytom jak Deamonolith w człowieku rozbudza się przekonanie że, nie liczy się nic ponad wściekły death metal i maniakalne trząchanie baniakiem; dla tych, którzy mają odmienne zdanie, Gortal umieścił krótką informację już na początku – die fucking cunt!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: gortal.com.pl

podobne płyty:

Udostępnij:

14 stycznia 2013

Ihsahn – The Adversary [2006]

Ihsahn - The Adversary recenzja okładka review coverKrążkiem „Prometheus” potraktował Cesarz swoich słuchaczy zupełnie nie po chrześcijańsku: chociaż ci starali się i spinali by nadstawić drugi policzek i zaliczyć pierwszoligowego Kliczkę, muzycy Emperora stwierdzili „the end” i zwinęli interes. A to znaczy: noł mor longplejs. I jak tu w takim momencie nie zakurwić, tak komuś jak i pod nosem. Nie można nagrać czegoś tak wspaniałego jak „Prometheus” i na pięć lat oddać się Bóg wie czemu. Dzisiaj mogę jednak śmiało stwierdzić, że warto było czekać, bowiem The Adversary to album tej samej klasy. Tytułem wstępu muszę jeszcze dodać, że wszelkim fanom czystości gatunkowej i prawdziwości spod znaku piwnicy i Kasprzaka, opisywany krążek raczej nie przypadnie do gustu, ale tego się zapewne spodziewali. Jeśli ktoś jednak spędził miłe chwile nad „Prometeuszem” nie powinien narzekać, ba, będzie wniebowzięty. I jeśli ów krążek pozostawił pewien niedosyt w warstwie muzycznej, to wydaje mi się, że The Adversary świetnie ten niedosyt likwiduje. Niektórych może boleć jeszcze dalsze odejście od blackowych korzeni i – mimo wszystko – pewne złagodzenie wizerunku, innym będzie to jak najbardziej po drodze. Cóż, kwestia gustu. Zarówno jedni i drudzy będą jednak zgodni co do tego, że kompozytorsko The Adversary prezentuje się oszałamiająco. Pięćdziesiąt minut przemyślanej co do ostatniej nuty, wielowarstwowej i bardzo nowoczesnej, w dobrym tego słowa rozumieniu, muzyki. Trudno, co już w sumie wspomniałem, przyporządkować The Adversary do jakiegoś porządku, może jednak na tym właśnie polega umiejętność Ihsahna do łączenia, odległych nieraz, stylów w jedną, spójną i nową całość. Objawia się to tym, że jedno wynika z drugiego, każda zmiana tempa i nastroju ma swoje uzasadnienie, całość płynie przed siebie niezmącona zbędnymi dźwiękami. Jest więc miejsce bardzo emperorowe galopady, wokale a’la King Diamond, nostalgiczne zwolnienia i poezję, a to tylko część z użytych na płycie środków artystycznego wyrazu. Powiedziałbym jednak, że tych progresywnych i spokojnych momentów jest więcej, ale cóż – taką właśnie drogę obrał Ihsahn. Oddając jednak Bogu co boskie, a Cesarzowi co cesarskie, muszę stwierdzić, że to co robi, robi bezbłędnie. Muzyka wchodzi gładziutko, co jak na tak zaawansowane aranżacyjnie przedsięwzięcie jest niemałym osiągnięciem. Z owym zaawansowaniem łączy się jeszcze jedna sprawa – otóż krążek najlepiej brzmi na słuchawkach. Muszę przyznać, że zdarzało mi się być zaskoczonym przez muzykę nawet po kilku latach. Zalecam więc wysłać babę na jakiś różaniec czy inne nieszpory, psa wysłać z babą – niech się martwi, założyć słuchawki i odpalić krążek. I tym cudownym sposobem, będziemy mieli z krążka jeszcze więcej frajdy. Nawet jednak bez słuchawek The Adversary powinien zadowolić wszystkich miłośników późnego Emperora i innych przedstawicieli norweskiej sceny prog-blackowej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: