26 listopada 2012

Infalling – Path Of Desolation [2012]

Infalling - Path Of Desolation recenzja okładka review coverUhuhu, jacy oni gniewni, buntowniczy i amerykańscy… Systemie drżyj, bo oto Infalling rusza do boju w nastrojach takich, że uhuhu i jejku jejuśku. Przygrywa im do tego, znaczy sami se przygrywają metal core potraktowany po linii najmniejszego oporu – niewyszukany, nudny, płaski i denerwujący. Trzon tej muzyki to proste, rytmiczne i pewnie w zamyśle bardzo ciężkie smyranie palcem po strunach na równie prostym i niezajmującym podkładzie sekcji. Towarzyszy im maksymalnie typowy i zmanierowany krzyczany wokal. Żeby to ubarwili choćby jakimiś melodyjkami… A tak gitarniaka pochwalić można jedynie za nieliczne, ale za to udane partie solowe. Cała reszta nie nadaje się w zasadzie do niczego. Chociaż… Widziałem kiedyś teledysk Slipknot i tam gromada zmutowanych amerykańskich nastolatków podskakiwała i miotała się przy podobnie nieciekawym hałasie, więc wnioskuję, że przy Infalling też by sobie poskakali. O ile oczywiście spodnie z krokiem na wysokości kolan by im na to pozwoliły. No i jakoś by się wcześniej do Infalling dokopali, bo emisji w emtiwi za życia nie doczekają.


ocena: -
demo
Udostępnij:

23 listopada 2012

My Dying Bride – A Map Of All Our Failures [2012]

My Dying Bride - A Map Of All Our Failures recenzja reviewGdy pisarza dopadnie niemoc twórcza, to zawsze może skrobnąć stronę lub trzysta o pisarzu, którego… dopadła niemoc twórcza, licząc przy tym, że jakoś z czasem takie zaparcie mu przejdzie i wena powróci. Też bym tak chciał, bo oto stoi przede mną A Map Of All Our Failures, o którym po paru tygodniach słuchania wciąż za bardzo nie wiem, co sensownego napisać. No i tak naiwnie czekam na oświecenie. Staram się jak mogę, by z jedenastej („Evinta” do głównego nurtu nie zaliczam) płyty My Dying Bride wyciągnąć jak najwięcej, poukładać to sobie jakoś i przekazać wam, jaki to wypasiony krążek.

I tu mam ostro pod górkę, bo podstawowy kłopot tej produkcji nie polega nawet na tym, że Anglicy mają w swoim dorobku lepsze albumy, tylko na tym, że jest ich dość dużo, zbyt dużo… Strach to przed sobą przyznać, ale A Map Of All Our Failures jawi mi się jako najmniej przekonujący krążek tej wspaniałej kapeli. Może i mam w stosunku do nich absurdalne wymagania (muszę – jak ktoś nagrał „Turn Loose The Swans”" i „The Angel And The Dark River” to stać go na wiele), ale nawet na siłę nie potrafię się tu doszukać naprawdę powalających rozwiązań. Owszem, trafiają się solidne, klasyczne momenty, gdy muzycy Umierającej Narzeczonej przemawiają dźwiękiem jak za najlepszych lat (w „Kneel Till Doomsday”, „A Tapestry Scorned”, „Hail Odysseus” no i może w „Abandoned As Christ”), tylko że jest ich zdecydowanie za mało i giną one osaczone motywami wtórnymi, nudnawymi i pozbawionymi wyrazu.

Brak podniety z mojej strony wynika poniekąd z obranego na A Map Of All Our Failures stylu – praktycznie cały album stanowi zwrot w stronę dobijających doomowych brzmień (blasty w „Kneel Till Doomsday” należy traktować jako zmyłkę na początek) oraz surowej formy znanej z debiutu i najgłębszej przeszłości. Koniec końców nie był to chyba najlepszy pomysł, bo otrzymaliśmy muzykę dość jednorodną, pozbawioną porządnej (dawnej) dramaturgii, płaską, zwyczajną…

Nowe utwory rozkręcają się bardzo powoli, falując pomiędzy lepszymi i słabszymi patentami, lub co gorsza – nie rozkręcają się wcale. Stąd też sporo fragmentów albumu po prostu mi ulatuje, inne zaś irytują – a coś takiego w czasie słuchania My Dying Bride nie powinno mieć nigdy miejsca. Przykra sprawa, zwłaszcza że czekałem na ten krążek ponad trzy lata. Rąk jeszcze nie załamuję, liczę jednak, że się szybko zrehabilitują.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 listopada 2012

Sinister – Savage Or Grace [2003]

Sinister - Savage Or Grace recenzja reviewOwocem krótkotrwałego powrotu Sinister do Nuclear Blast jest omawiany właśnie, szósty krążek zespołu. W muzyce wiele względem poprzednich się nie zmieniło, choć pod względem gitarowym na pewno jest ciekawsza niż na „Creative Killings” – bardziej urozmaicona, klasyczna i chwytliwa. Co zabawne – napisał ją gościnnie (!) Ron Van der Polder, który już ongiś w kapeli terminował. Dostajemy także więcej solówek – te zagrał Pascal Grevinga. Fajne są też intra… Hmm… No i na tym właściwie plusy się kończą. Mieszane odczucia mam co do wokalu Rachel, bo czasami wchodzi w rejestry a’la Mullen, co mi zalatuje przesadnym majstrowaniem nad nim (wokalem, nie Mullenem ;) ) w studiu. Teraz sprawa, która najbardziej w moim odczuciu wpływa na negatywny odbiór płyty – gówniane brzmienie. Niewiele bowiem pomaga lepsza muzyka, gdy brzmi ona po prostu do dupy. Szczególnie syfnie wypadają w tej sytuacji gary, których sound jest tak sztuczny, że aż boli. Nie wiem czy Holendrzy z premedytacją chcieli uzyskać nieczytelny i prymitywny dźwięk (jeśli tak, to się nie udało), czy to wytwórnia poskąpiła kasy na studio, mając w perspektywie szybkie rozstanie z zespołem. Faktem jest, że przez takie zabiegi zjebali sobie całkiem wartościowy materiał. Na zakończenie słówko o edycji dwupłytowej. Na drugi krążek wrzucono aż siedem kawałków w wersjach demo („Sacramental Carnage” z 1991), z których żaden nie powtarza się na właściwym albumie. Brzmią one kiepawo (może słowo undergroundowo jest bardziej odpowiednie ze względu na ich wiek) ale mimo to pomysł uważam za udany. Niemniej jednak w tym przypadku wygląda na to, że miały posłużyć za kontrast, dzięki któremu dźwięk na Savage Or Grace wyda się lepszy niż jest w rzeczywistości. I znowu się nie udało…


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 listopada 2012

Vital Remains – Dawn Of The Apocalypse [2000]

Vital Remains - Dawn Of The Apocalypse recenzja reviewMnie to chyba trudno dogodzić… O ile w przypadku „Into Cold Darkness” i „Forever Underground” nie obraziłbym się, gdyby trwały nieco dłużej, to tutaj — jak na moje ucho — panowie z Vital Remains trochę przedobrzyli. Dawn Of The Apocalypse to prawie godzina profesjonalnie zagranego death metalu, tyle że już bez tej świeżości i nowatorstwa, co na dwóch poprzednich produkcjach, przez co może być odrobinę nużąca. Jakby nie patrzeć, to mamy tu wszystko, czego maniakowi potrzeba: brutalne napierduchy z gęsto nawalającym ride’m, większy ciężar wioseł, wyjątkowo wściekłe wokale (głęboki, zrozumiały growl i totalnie zaflegmione blackowe skrzeczenie – zasługa nowego wokalisty), niezłe brzmienie, solidne i częste solówki… Utwory — jakże by inaczej — są rozbudowane, chyba nawet wykalkulowane, pojawiają się charakterystyczne akustyczne wstawki (w tym kilka wyjątkowo urzekających motywów, np. w „Sanctity In Blasphemous Ruin” i miniaturce „Came No Ray Of Light”), ale… Czegoś tu brakuje. Czego? Pamiętacie „I Am God” z krążka numer trzy? No właśnie… tam było, co trzeba – ta trudna do jednoznacznego określenia iskra. A może tych kolosów jest tu po prostu za dużo? Sprawy nie ratują nawiązania do debiutu („Flag Of Victory”) ani zapędy quasi-symfoniczne („The Night Has A Thousand Eyes”). Z tego, co dotąd napisałem można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z jakąś mielizną, tak jednak nie jest – płyta nie jest zła (ale za to „evil”). Dawn Of The Apocalypse to naprawdę udany materiał, obfitujący w niegłupie zagrywki, ale… brakuje tu przełomu, więc i skrajnie subiektywne odczucia zwyciężają.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vital.remains.official/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 listopada 2012

Birth Of Depravity – The Coming Of The Ineffable [2012]

Birth Of Depravity - The Coming Of The Ineffable recenzja reviewUstaliłem sobie, że nie będę się wysilał przy pisaniu tej recki, tak jak Grecy nie wysilili się przy składaniu do kupy tego dzieła podziemnego death metalu. Straszliwie to wszystko u nich przeciętne, oklepane, pospolite, wymuszone, a przy tym zagrane zupełnie bez polotu. Całość popierdala w średnich tempach – na jedno kopyto i bez urozmaiceń, więc naprawdę szkoda czasu na doszukiwanie się w tym jakiejś głębi. Gitarniak Birth Of Depravity nie może pochwalić się przesadnym talentem, bo wszystko, co wychodzi mu spod palców, po kilku sekundach zlewa się w jednostajną, nużącą papkę. Naszła mnie nawet refleksja, że koleś może być przedwcześnie emerytowanym stolarzem i stąd u niego taka niemrawa praca kończyn górnych. Swoją drogą pomyślunkiem też niczego nie nadrabia. Tą mierną monotonię tylko pogłębia perkusista swoimi bezbarwnymi, nabijanymi bez zaangażowania partiami. Z drugiej strony, czego od niego wymagać skoro do rytmicznej obróbki dostał nieciekawe riffy? Po takich atrakcjach nie należy się spodziewać, że wokal rozniesie wszystkich na kawałki. I nie roznosi. Bida z nędzą, do tego wymęczona. Co do brzmienia – jest doskonałym potwierdzeniem lamentów wszelakich ekonomistów, że Grecja jest w głębokim kryzysie i lada moment padnie na ryj. Pewnie was zaskoczę, ale The Coming Of The Ineffable ma też plusy – bardzo udaną okładkę oraz to, że ni cholery nie zapada w pamięć, dzięki czemu ulatnia się z łepetyny w momencie wyłączenia krążka, nie pozostawiając po sobie niesmaku. Niczego nie pozostawiając. Ot, płyta w zasadzie na jedno, niekoniecznie pełne, przesłuchanie – bo tyle w zupełności wystarczy, żeby więcej sobie nią głowy nie zaprzątać.


ocena: 4/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/birthofdepravity/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 listopada 2012

Abysse – En(d)grave [2012]

Abysse - En(d)grave recenzja reviewMało brakowało, a olałbym ten naprawdę ciekawy zespół. A wszystko przez to, że zasugerowałem się oklepaną i w sumie drętwą nazwą, równie kiepskim tytułem oraz mało precyzyjnym bełkotem wydawcy. Poza tym — co chyba było moim największym błędem — dałem En(d)grave za mało czasu. Na szczęście udało się to nadrobić i już po przekroczeniu magicznej liczby pięciu przesłuchań z rzędu, wciąż miałem ochotę na następne. Francuzi grają ciężki acz dynamiczny kawałek muzyki zbudowany na fundamencie sludge i pewnych progresywnych odjazdów. O porównania nie jest specjalnie trudno, zwłaszcza, że chłopaki sami się zdradzili, tytułując jeden z kawałków bardzo, ale to bardzo wymownie – „Mastodon”. Ale to nie wszystko, bo brnąc przez kolejne minuty (a tych jest 44), usłyszycie zagrywki charakterystyczne dla Gojiry czy nawet… Metallicy z okresu „Load”/„ReLoad”. Nie ma w tym wielkiej filozofii, nadęcia; wesołe melodyjki czy przesadnie techniczne kombinacje także nie są solą En(d)grave. Ta niewymuszona konstrukcja muzyki (ocierająca się niekiedy o improwizacje) oraz wykonawcza pewność sprawiają, że albumu — jak na krążek instrumentalny — słucha się z taką łatwością, o jaką bym go nie podejrzewał. Nawet te najdłuższe, 7-8 minutowe utwory przelatują niemal niepostrzeżenie, a do takiego „Ten Thousand Changes” wraca się wciąż i wciąż. Dobrze to świadczy o zespole, który ma pomysł na siebie, umiejętności i najwyraźniej odpowiednie środki, bo En(d)grave również brzmi niekulawo.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/abyssegroupe
Udostępnij:

8 listopada 2012

Obituary – Frozen In Time [2005]

Obituary - Frozen In Time recenzja reviewPowrót jednego z moich ulubionych death metalowych aktów — Obituary — do czynnego uprawiania brutalnej sztuki przyjąłem z nieukrywaną radochą. Fani ich poprzednich dokonań (szczególnie tych przed zawieszeniem działalności) będą zadowoleni, zaś ci, którym ten zespół nigdy nie podchodził zdania już raczej nie zmienią. Jest jednak szansa, że Amerykanie podłapią paru nowych zwolenników, zachęconych chociażby pomysłową i świetnie wykonaną okładką autorstwa Andreasa Marschalla. Na swoim szóstym LP, Nekrolog serwuje nam swoistą miksturę wszystkich poprzednich krążków (może za wyjątkiem „Cause Of Death”, niestety) z naciskiem na częste i gęste nawiązania do „Back From The Dead” i „The End Complete” (momentami aż nazbyt oczywiste – „Insane”, ale luzzz), delikatne wycieczki do okresu „World Demise” a na koniec szczypta debiutu. Tak ja to słyszę. Słowem – jest klasycznie i bardzo dla Obituary typowo. Tytuł albumu doskonale oddaje ducha tej muzyki – Frozen In Time mógłby spokojnie powstać 10 lat wcześniej i nikt by się pewnie nie pokapował. Jedyne większe nowinki to: otwierający płytę utwór instrumentalny (niemniej i tak od pierwszego riffu wiadomo, z kim mamy do czynienia), pojawiająca się w kilku miejscach bardziej kombinowana gra Donalda oraz odrobinkę zmodyfikowane wokalizy. John Tardy oczywiście głosu nie zmienił (nadal jest zachwycający), tylko nieco bardziej się wysila bo stara się wyrabiać przy tekstach! Tak! Prawdziwych tekstach! Takimi z różnymi słowami! U Obituary! Niewiarygodne, ale prawdziwe, choć nie ma się co napalać – we wkładce ich nie umieszczono. Ale żarty na bok. Reszta — riffy, solówki, rytmika, aranżacje, brzmienie — wygląda jak zwykle i już samemu należy osądzić, czy to dobrze czy źle. Ja stawiam na tą pierwszą opcję, wszak Nekrolog nigdy się specjalnie nie zmieniał, tylko nawalał w swoim, dawno wypracowanym i wybitnie rozpoznawalnym stylu. Co prawda ciągle się zastanawiam, czy poniższa ocena jest zasługą samego materiału, czy może raczej mojego sentymentu do Obituary, ale olewać to – mnie ta płyta od razu się spodobała.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 listopada 2012

Embolism – ...And We All Hate Ourselves [2000]

Embolism - ...And We All Hate Ourselves recenzja okładka review coverSłowacka scena grind core’a niesie z sobą co najmniej tyle absurdów co polski Sejm, tylko w przeciwieństwie do, za przeproszeniem, reprezentantów naszego, za przeproszeniem, narodu cieszy się tam sporą popularnością – co samo w sobie jest kolejnym absurdem. Na całe szczęście wśród tamtejszej zgrai ni to muzycznych ni kabaretowych popierdółek trafiło się kilka konkretnych wyjątków. Embolism był jednym z nich. Niestety, o tym zespole można mówić wyłącznie w czasie przeszłym, a szkoda bo na swoich płytach, oprócz niezłej sieczki, pokazał trochę mniej typowe podejście do gatunku. Naturalnie …And We All Hate Ourselves daleko do jakiejś awangardy czy dziwactw z katalogu Relapse, ale zawiera tyle charakterystycznych patentów i interesujących pomysłów, że Embolism zyskał zaszczytne miano kapeli rozpoznawalnej. Składa się na to kilka elementów. Po pierwsze dość specyficzny głos wokalisty – niby skrzeczy standardowo, ale jest w tym coś… pociesznego (pierwsze skojarzenie to oczywiście Impetigo), co uwypukla się zwłaszcza w zaśpiewanej acapella końcówce „The Nowhere Land”. Poza tym zespół robi użytek z obu gitarzystów – dzięki nim partie tego instrumentu są rozbudowane znacznie ponad średnią gatunkową, a to w połączeniu z dość luźnym podejściem do tematu i sporą dawką odjazdów przełożyło się na dużo smaczków, drobnych kombinacji i zagrywek od czapy. Kolejny plus …And We All Hate Ourselves wynika z poprzedniego – chodzi o różnorodność. Sympatyczni Słowacy unikają chaotycznego grzania na jedno kopyto, więc płytka tak prędko się nie nudzi, a zaraz po jej wysłuchaniu nie ma oporów przed ponownym odpaleniem. Możecie mi wierzyć, że ten album to całkiem udana pozycja dla osób szukających w grindzie czegoś przemyślanego i podanego z jajem. Miłośników ultraszybkiego napierdalania na oślep raczej nie uszczęśliwi.


ocena: 7,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 listopada 2012

Spawn Of Possession – Incurso [2012]

Spawn Of Possession - Incurso recenzja okładka review coverPrzewrotność losu bywa niekiedy bardzo zabawna. Szwedzi ze Spawn Of Possession przez kilka lat napierali wysokiej jakości brutalny i techniczny death metal w typie mocno amerykańskim, za co zresztą zupełnie słusznie byli głaskani po główkach. Potem zrobili sobie dłuższą przerwę wydawniczą, wykorzystując ten międzyczas na odświeżenie składu i weryfikację inspiracji. I tu robi się ciekawie, bo z ponadnormatywnie uzdolnionym (a ostatnio też niezwykle aktywnym) Christianem Münznerem w swoich szeregach nagrali krążek, na którym w dużym stopniu przedefiniowali dotychczasowy styl i uczynili go jeszcze bardziej kompleksowym. A zrobili to na obraz i podobieństwo… Obscury. Rezultat jest taki, że grają niemal identycznie jak autorzy „Omnivium”. Cały dowcip polega jednak na tym, że — na nieszczęście Christiana, który robi tu za solówkarza — Incurso wypada, przynajmniej dla mnie, znacznie ciekawiej niż ostatnia płyta jego macierzystej kapeli. Obie ekipy siedzą w tej samej, bardzo przecież wąskiej niszy, więc w żaden sposób nie da się tu uciec od porównań, a i ja tego robić nie zamierzam. Postaram się jednakowoż przedstawić pokrótce również, na czym w mojej opinii polega wyższość Incurso nad „Omnivium”. O samej technice naturalnie nie ma sensu długo dyskutować, bo co oczywiste, obie te płyty prezentują sobą makabrycznie wysoki poziom muzycznego zakręcenia i na dobrą sprawę niewielu może się mierzyć z ich twórcami. Różnice natomiast pojawiają się w mocy, z jaką oddziałują na słuchacza, bo jedną z większych zalet opisywanego krążka jest wysoki współczynnik ostrej napierduchy. Choć Szwedzi nie stronią od melodii, nie doszukacie się u nich rozwiązań osłabiających siłę wyrazu – naciąganych klimacików, klawiszowych popierdółek czy czystych wokali. Nawet dodające dramaturgii orkiestracje wpleciono tak, żeby nie ucierpiała na tym brutalność. Takie połączenie karkołomnych, wściekle skomplikowanych aranżacji i czystego czadu sprawia, że całej płytki słucha się w poczuciu niesłabnącego ocipienia. Huragan dźwięków sprokurowany przez Spawn Of Possession odznacza się ponadto dużą wewnętrzną spójnością, co z pewnością nie było łatwe do uzyskania przy tak rozbudowanym (a przez to długim) materiale. Jakby tego było mało, mimo zawiłej konstrukcji Incurso charakteryzuje się nielichą chwytliwością. Zastanawia mnie tylko jedno – czy chłopaki już dali z siebie wszystko, czy może jednak pozostawili jakieś rezerwy, którymi dobiją nas na następnym albumie?


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SpawnofPossession/

podobne płyty:

Udostępnij:

29 października 2012

Hour Of Penance – Sedition [2012]

Hour Of Penance - Sedition recenzja reviewTego można było się po nich spodziewać! Choć może inaczej – JA właśnie tego od nich oczekiwałem, zwłaszcza po tym, jak zaostrzyli mi apetyt zagranym w nowym składzie (który do tej chwili i tak się zmienił – u nich to norma) wybornym koncertem w Katowicach. "Sedition" to pół godziny (intro tradycyjnie można pominąć, bo nic nie wnosi) super intensywnej, bezlitosnej, podanej bez skrupułów miazgi, która żadnego fana zajebiście brutalnego death metalu nie powinna pozostawić obojętnym. Ale, ale – nie jestem jednak wcale przekonany, że każdy wielbiciel wybornej "Paradogma" będzie tym materiałem zachwycony. Muzyka na piątym albumie Włochów została bowiem niemal całkowicie odarta z bardziej klimatycznych (czyli stricte Nile-owskiego pochodzenia) momentów, zmieniła się ilość i charakter melodii, a samych zwolnień jest jak na lekarstwo. Nie trzeba być specem od ekstremalnego łomotu, żeby stwierdzić, że tym razem muzycy Hour Of Penance położyli nacisk przede wszystkim na intensywność przekazu, olewając w pewnym sensie przystępność. Stąd też przez większość czasu trwania "Sedition" to jeden wielki wybuch nienawiści i killerskich blastów nabijanych w niemal absurdalnych tempach. Tak hermetycznego, skondensowanego i masywnie brzmiącego nakurwu nie da się ogarnąć w dwóch-trzech przesłuchaniach – potrzeba trochę skupienia, żeby przebić się przez tę zagęszczoną ścianę dźwięku i w pełni docenić klasę albumu. Mimo wszystko płytę chyba w większym stopniu odpala się po to, żeby dać się Włochom zajebać i doprowadzić do stanu niedowierzania czy bezsilności, niż dla jakichś wyjątkowych doznań estetycznych, choć i tych trochę dostarcza. "Sedition" to na pierwszym miejscu okrutna rzeź i już tylko od chęci i indywidualnej odporności zależy, czy słuchacz dokopie się w niej do czegoś więcej. W mojej opinii warto się przykleić do głośników na dłużej.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: