11 sierpnia 2012

Disloyal – The Kingdom Of Plague [2004]

Disloyal - The Kingdom Of Plague recenzja okładka review coverTen zespół nawet nieźle się zapowiadał — czego potwierdzenie słychać na The Kingdom Of Plague — ale przepadł już chyba (?) dokumentnie, nie zdoławszy na dobre zaistnieć nawet na polskim rynku. Chłopaki na w pełni oficjalnym debiucie (bo wydawnictwo Demonic trudno za takowe uznać) w żadnym wypadku nie penetrują nowych obszarów brutalnego grania, bo to półgodzinna dawka typowego death metalu, dla którego podstawą i niedoścignionymi wzorcami są wczesno-średnie produkcje Morbid Angel (taki „Fall” to już jawne cytowanie „Day Of Suffering”, ale to nic), Hate Eternal, Deicide i w pewnym stopniu Cannibal Corpse. Ponadto wydaje mi się, że na płytce pobrzmiewają echa, już doścignionego, Damnation, ale to akurat mogą być już moje urojenia, wynikające z nadmiaru chemikaliów w organizmie. Zawartość albumu sprawia przede wszystkim wrażenie muzyki stworzonej przez fanów określonej stylistyki dla innych fanów, którzy akurat sami grać nie potrafią – ot tak, bez wydumanych ambicji i wymyślnej ideologii. The Kingdom Of Plague to rzetelnie zagrany, pozbawiony wodotrysków (co słychać zwłaszcza w dość nieśmiało podanych partiach solowych) i ekstrawaganckich rozwiązań (bo ciężko za coś takiego uznać cieniutkie deklamacje) death metal w oprawie, powiedzmy, półprofesjonalnej (czytać: dobre studio — Hertz — ale mało kasy na dopracowaną realizację – vide spłaszczona perkusja), którego można posłuchać bez wysilania się – nie nudzi, nie odstrasza, a jest przy czym potupać. Wabikiem na słuchaczy może być cover… Immortal, który ma się nijak do twórczości Disloyal, ale został tak sprawnie obrobiony, że stopił się z autorskimi kawałkami. Wiem, że to żadne mistrzostwo świata, czy nawet płytka wybijająca się na polskiej scenie, ale zapoznając się z nią zdrowiem nie ryzykujecie.


ocena: 6,5/10
demo
Udostępnij:

8 sierpnia 2012

Deicide – Scars Of The Crucifix [2004]

Deicide - Scars Of The Crucifix recenzja reviewTakie powroty niegdysiejszej miłości sprawiają, że serce ponownie się raduje! Ale po kolei… Bluźniercza ekipa Deicide, po przejściu do Earache Records, wyraźnie dostała wiatru w żagle – nowe umowy na sprzęt, liczne trasy, gościnny udział Bentona na „Dechristianize” Vital Remains i cała masa bajerów przy okazji wydania tej płyty… Takie akcje ze strony wytwórni najwyraźniej przynoszą skutki, bo zespół tym razem naprawdę powrócił i to z przepięknym albumem! Chłopaki coś tam obiecywali, że będzie 12 numerów, że będą dłuższe, że chcą więcej pograć na instrumentach i takie tam… Kłamali, chociaż nie do końca. Kawałków jest tylko 9, zaś płyta trwa niecałe pół godziny, a to w związku z tym, że istotnie pomuzykowali jak trzeba. Krążek ma zajebistą, podpartą solidnym — choć trochę niechlujnym — brzmieniem siłę przebicia, co sprawia, że słucha się go stokroć lepiej niż dwa poprzednie razem wzięte, a muzyki nie trzeba się doszukiwać w tajemniczym dudnieniu i buczeniu. Blizny krzyża to powrót do klimatów „Once Upon The Cross” i „Serpents Of The Light” z wybuchami agresji typowymi dla „Legion” oraz z domieszkami — przynajmniej w niektórych riffach — Cannibal Corpse z okresu „Bloodthirst”. Czyli nie może być źle. I nie jest, do kurwy nędzy, NIE JEST!!! A czemuż to? Bo jest wspaniale, brutalnie, dziko, szybko i ciężko jak diabli!!! Eric i Brian wreszcie przypomnieli sobie na czym polegała magia ich gry (z „Serpents Of The Light” chociażby) i zaproponowali oddanym fanom ładunek pomysłowych riffów i dużo więcej — szczególnie w porównaniu z dwiema poprzednimi płytami — zajebistych, tryskających energią solówek. Asheim również zbudził się z przydługiego letargu i generalnie wypierdala jeden wielki łomot, solidnie kopiący dupę każdemu, kto tylko się nawinie (posłuchajcie sobie „Enchanted Nightmare” lub numeru tytułowego, a zrozumiecie o co mi chodzi). Szybkości generowane tutaj przez Steve’a należą do największych w historii Deicide, o czym zresztą może świadczyć „Go Now Your Lord Is Dead” – najkrótszy (1:55) normalny numer, jaki odrodzeni bogowie z Florydy spłodzili od początku swojej kariery. Przez większą część albumu Benton jedzie na podwójnej ścieżce growlu i wrzasku, potęgując tym samym piekielne wrażenie całości. Jeśli chodzi o wokale, znacznie więcej tu „Dechristianize” niż „Insineratehymn”, co spokojnie zaliczam wydawnictwu na plus, bo wyziew przepełniony jadem jest kurewsko agresywny. W tekstach specjalnej rewolucji nie znajdziecie (a „Fuck Your God” w ogóle przekreśla wszelkie nadzieje na cokolwiek ambitnego), choć trzeba przyznać, że np. tytułowy jest całkiem fajny. OK, po wcześniejszych miernotach nie spodziewałem się ze strony Deicide takiego uderzenia i tym chętniej piszę te słowa. Scars Of The Crucifix przez pierwsze trzy dni przesłuchałem więcej razy niż pieprzony „In Torment In Hell” w ogóle! To się nazywa rehabilitacja!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

5 sierpnia 2012

Christ Agony – Moonlight – Act III [1996]

Christ Agony - Moonlight – Act III recenzja okładka review coverZwieńczenie nieświętej trylogii okazało się największym sukcesem komercyjnym — oraz nielichym artystycznym — Cezara i spółki, co zresztą zostało zacnie spuentowane europejską trasą. Nie mogło być inaczej, bo z jednej strony Moonlight kontynuuje i rozwija idee zapoczątkowane na „Unholyunion” (a głębiej – jeszcze na demówkach), a z drugiej stanowi solidny powiew świeżości – tak w twórczości zespołu, jak i na szeroko rozumianej blackowej scenie. Christ Agony poszli tu niejako pod prąd obowiązującym wówczas trendom i zamiast skrajnie prymitywnej, nędznie brzmiącej i pozbawionej głębszej myśli norweszczyzny dostarczyli fanom monumentalne, rozbudowane i zachwycające w każdym elemencie dzieło. Spójne, dogłębnie przemyślane i doskonale zbalansowane. Na trzecim krążku olsztyńskiej ekipy muzyka stała się ostrzejsza (a przynajmniej szybsza) i bardziej intensywna, ale taki efekt uzyskano w wysublimowany sposób, bo przy okazji zyskała też na przystępności i dynamice. Utworów ponownie jest tylko sześć i są równie rozbudowane, co na starszych wydawnictwach, tylko ich konstrukcja jest bardziej przejrzysta, a poszczególne motywy mocniej skondensowane i poparte lepszą techniką (w tym miejscu wali mnie, czy własną, czy studyjną) – to sprawia, że znacznie szybciej się rozkręcają i nie ma w nich miejsca na nudę i przestoje. Dzięki temu nawet ci mniej obeznani w typowych dla Christ Agony dźwiękach słuchacze mogą obcować z Moonlight, czerpiąc z tego dużą przyjemność. Jest to o tyle łatwiejsze, że na płycie znajdują się dwa miażdżące na żywo überhicory — „Devilish Sad” i „Mephistospell” — a w pozostałych utworach nie brakuje naprawdę poruszających i zapadających w pamięć momentów, jak chociażby w „Asmoondei” (od słów „Three black roses”) czy „Eternalhate” (od „Stalk”). Nie bez wpływu na przyswajalność materiału pozostają bardzo udane teksty (był taki czas, że miałem je wykute na blachę, jak na psychola przystało) oraz wyjątkowo czysta produkcja. Za Moonlight przemawia właściwie wszystko, a jedyne czego mi brakuje, to zatęchłej surowości poprzednich płyt. Na tym albumie Cezar, trzymając się swojego stylu, stworzył nową jakość Christ Agony.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 sierpnia 2012

Burning Inside – Apparition [2001]

Burning Inside - Apparition recenzja okładka review coverRecenzję Apparition można zamknąć w krótkiej i prostej konstatacji, że to płyta jeszcze lepsza od debiutu. Cały szkopuł tkwi w tym, że nie wszyscy mieli to szczęście i słyszeli „The Eve Of The Entities” (albo nawet i nie zetknęli się z nazwą Burning Inside), więc wypadałoby skrobnąć coś więcej dla pełniejszej rekomendacji. W samym stylu zespołu wiele się nie zmieniło — w końcu obie płyty dzieli ledwie rok (jednakowoż już w porównaniu z demówką — bo są tu i kawałki sięgające najdalszej przeszłości zespołu — jest przepaść) — ale daje się z łatwością odczuć, że położono większy nacisk na epickość muzyki, jej wielowymiarowość, rozmach, rozbudowany klimat… Nad tym, że Apparition jest odrobinę szybszy i brutalniejszy od poprzednika nie ma się co rozwodzić – to było do przewidzenia. Znacznie ciekawsze wydaje mi się to, że pomimo nieznacznego dokręcenia śruby, materiał Amerykanie stworzyli bardziej przystępny – w sensie: melodyjny i chwytliwy. Heavy metalowe wpływy obecne na debiucie tu zostały wyraźniej zaznaczone i jest ich więcej. W żadnym wypadku nie jest to powód do narzekań, bo przy tak długiej płycie wszelkie powiewy świeżości i mniej szablonowe zagrania są mile widziane, a już zwłaszcza, gdy są odegrane z taką fantazją i polotem. Zresztą, każdego sceptyka powinny przekonać wprost zajebiste partie solowe, od których bywa naprawdę gęsto. W ogóle, techniczne wyrobienie można tu podziwiać bez trudu, bo i brzmienie płyty jest przynajmniej o klasę lepsze niż w przypadku debiutu. No i tak na dobrą sprawę cała lepszość Apparition sprowadza się właśnie do dźwięku, bo muzycznie Burning Inside na obu krążkach potrafili zachwycić. Utwory typu „Therapy”, „The Fog”, „Resurrection And Revenge”, „Apparition” czy „Subject To Threat” są tylko tego potwierdzeniem – jeśli tylko lenistwo nie stanie wam na przeszkodzie, sprawdźcie którykolwiek z nich, a przekonacie się o sile Burning Inside.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 lipca 2012

Arsis – We Are The Nightmare [2008]

Arsis - We Are The Nightmare recenzja reviewObserwuję poczynania Arsis praktycznie od samego początku, więc mogę sobie pozwolić na w miarę dokładną analizę rozwoju tej kapeli. I właśnie na jej podstawie z pełnym przekonaniem stwierdzam, że (artystyczny) punkt kulminacyjny już odfajkowali i niczego lepszego od opisywanego We Are The Nightmare nie nagrają choćby stawali na głowach i co niedzielę dawali na mszę. Po mojemu na tej płycie Amerykanie osiągnęli optymalny poziom dla grania spod znaku melodyjnego i technicznego death metalu i w tej dziedzinie niewielu może się równać z tym, co Arsis zaprezentowali na przestrzeni tych jakże optymalnych 40 minut. Pod względem umiejętności katowania instrumentów jest to pieprzony Everest, ekstraklasa, itd. W czasie słuchania regularnie opada kopara, a od stężenia wszelakich zawijasów naprawdę trudno się pozbierać. To akurat nie powinno dziwić nikogo, kto kiedykolwiek miał z Arsis choćby przelotną styczność – oni dążyli do takiego wymiatania od momentu założenia kapeli, a bywało i tak, że techniczną biegłość stawiali na pierwszym miejscu. Sama technika jednak do niczego dobrego nie prowadzi (o czym świadczą ich poprzednie płyty z wyjątkiem epki), jeśli nie idą za nią konkretne pomysły i przyzwoita dawka typowo metalowego kopa. Na We Are The Nightmare kosmicznym zawijasom i diabelnie poszatkowanym strukturom towarzyszą dobre, zawsze prowadzące dokądś aranżacje, trafione melodie i wybuchy ostrego dopieprzania w tempach nawet grindowych. To, iż nie jest za miękko, to — tak obstawiam — główna zasługa mojego perkusyjnego ulubieńca, co się Darren Cesca zowie, który wszem i wobec udowadnia, że przy odrobinie chęci i wielkiej wyobraźni można uskuteczniać masakrycznie pojebane partie równie dobrze w melodyjnym death metalu, co w hardcorowym grid-jazz i nie ucierpi na tym czytelność muzyki. Dzięki takiemu mistrzowi zasiadającemu za zestawem nawet najbardziej lajtowy i oklepany patent gitarowy (jakkolwiek trudno o takie na tym materiale) może okazać się niemal objawieniem. Wisienką na torcie jest super klarowne, a jednocześnie ciężkie brzmienie, podbijające dynamikę i brutalność utworów. Zwróćcie uwagę na to, co amerykańska ekipa wyprawia w znakomitym „Failure’s Conquest” (zdecydowanie najlepszy na płycie!), „steledyskowanym” (dwukrotnie, w tym raz wybitnie dziadowsko) „We Are The Nightmare”, szalonym „A Feast For The Liar’s Tongue” i… właściwie w całej reszcie, bo choćby przeciętnych kawałków tu nie uświadczycie. Tak, to jest instrumentalne przejebaństwo w najczystszej postaci, przy okazji bardzo słuchliwe i podane z jajami.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/arsis

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 lipca 2012

Gojira – L'enfant Sauvage [2012]

Gojira - L'enfant Sauvage recenzja okładka review coverOszukali mnie! Odpaliłem płytę i w napięciu czekałem na „Of Blood And Salt”, niezrażony brakiem tego tytułu na trackliście – wszak mogli go w międzyczasie zmienić. Czekam, minuty mijają, ciągle czekam… A tu niiic! Nie ma! Co do kurwy nędzy?! Ehh… Tak mocno się skupiłem na wypatrywaniu tego kapitalnego utworu, że nie za bardzo dosłyszałem, co też Francuzi przygotowali tym razem. Bywa – zresetowałem się, rzucając na rozluźnienie kilkoma zwyczajowymi kurwami, przysiadłem na spokojnie i… tu nastąpił ciąg dalszy rozczarowań, bo raz, że L’enfant Sauvage nie udał im się tak dobrze jak „The Way Of All Flesh”, a dwa, że bazuje wyłącznie na tym, co już dobrze znam w ich wykonaniu. Wobec powyższego dołka w sferze kreatywności na plus należy odnotować fakt, że płytka jest o dobre 20 minut krótsza od poprzedniej. W żaden sposób nie można tu jednak mówić o dramacie – to wciąż znakomite nowoczesne granie z wgniatającym brzmieniem, zróżnicowanymi wokalami, dużą dozą klimatu oraz z umiarem dawkowaną techniką (to ostatnie pozwala sądzić, że etap szpanerstwa mają już za sobą). No i jakby nie było, muzycy Gojira zdołali zmajstrować kilka naprawdę udanych numerów, bo inaczej o „L’enfant Sauvage”, „Liquid Fire”, „Planned Obsolescence” czy chociażby „The Gift Of Guilt” powiedzieć się nie da – i to one — choć brak wśród nich jednoznacznego lidera — stanowią najmocniejsze punkty materiału. Z pozostałymi już niestety bywa różnie, momentami nawet nudnawo – a to nie powinno mieć miejsca. Powiem wam, że zwolnienie obrotów (blastów wiele się nie ostało), spuszczenie z tonu i brak wyraźnej (jakiejkolwiek?) ewolucji w obrębie stylu nie przeszkadzają mi jakoś bardzo, nawet pomimo tego, że bez trudu mogę paluchem wskazać, które fragmenty L’enfant Sauvage są niemal bliźniaczo podobne do tych z „From Mars To Sirius” i „The Way Of All Flesh”. Serio, jestem w stanie zaakceptować takie deja vu, choć od kapeli na tym poziomie należałoby oczekiwać znacznie więcej. Największy problem widzę bowiem gdzie indziej – w tym, że nie jest to materiał tak poruszający, jak album sprzed czterech lat, że brakuje mu ciekawszej konstrukcji, większej dramaturgii, głębi i czegoś, co zmuszałoby nie tylko do słuchania jak pojebany, ale i do zastanowienia. Mnie tak kiedyś sponiewierał i wciągnął ostatni riff „The Art Of Dying”, tu takiego chwytającego za jaja momentu nie znalazłem. W związku z tym płyta nigdy nie rozkręca się na dobre, a przez to trochę nudzi, zwłaszcza w końcówce. Liczyłem, że zostanę przygnieciony muzyczno-liryczną zawartością L’enfant Sauvage, jednak nic takiego nie nastąpiło. Tragedii nie ma, rozczarowanie jest.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.gojira-music.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

23 lipca 2012

Demise – Torture Garden [2005]

Demise - Torture Garden recenzja reviewEpopei Pecha część trzecia… Oczywiście Demise nie był najbardziej niefartownym zespołem świata, sami też wielkiego ciśnienia na karierę nie mieli, ale ich przygody z oficjalnymi wydawcami można streścić krótko: z deszczu pod rynnę, spod rynny do ścieków. Torture Garden to ostatni, najdłuższy (równo 56 minut – jest na czym ucho zawiesić) materiał w zbyt krótkiej historii zespołu, a przy tym najbardziej zróżnicowany. Początek krążka to względnie szybka i całkiem brutalna (na pewno brutalniejsza niż w przeszłości) death metalowa jazda – wystarczy sprawdzić chociażby miażdżący „Revelation” (ten gęsty riff na początku!) albo okraszony wyjebaną w kosmos solówką znanego w pewnych kręgach Jamesa M. „Unjust”. „Ravaged” to też niezły przykład nieco zakręconej jazdy na najwyższym poziomie. Z czasem przychodzi pora na utwory wolniejsze i konkretnie melodyjne, co wcale nie oznacza, że gorsze. Trochę wyłamuje się z tej charakterystyki przedostatni, baaardzo przebojowy „Ecstasy And Rapture”, który ślamazarny z pewnością nie jest, a który najmocniej kojarzy mi się z poprzednią płytą. Jak więc widać, sprytne rozmieszczenie numerów tworzy wyraźny podział na dwie części: z death metalowymi torturami i ogrodem — też death metalowej — melodii. Zresztą, nie trzeba nawet na którąkolwiek z nich wskazywać, bo właściwie o wszystkich kawałkach można powiedzieć, że mają duży potencjał koncertowy – mogę o tym poświadczyć własnym (obolałym) karkiem. W stosunku do „God Insect” zmieniły się wokale – Przemek zmodyfikował skrzeczenie (dało to nieco niższy krzyk) i wprowadził melodyjne partie zaśpiewane (czy coś takiego) czystym głosem. Zaskakujące, nie powiem, ale wyszły bardzo spoko, a przez niewielką ich ilość nawet nie drażnią. Wady… Największą jest bez wątpienia brzmienie. Nagrań dokonano jeszcze w 2003 roku, do tego w upadającym Selani i to niestety zbyt wyraźnie słychać. Masteringu dokonał wspomniany już James M., ale wszystkiego nie uratował – jakość dźwięku jest co najwyżej średnia, a to odbija się niekorzystnie na czytelności muzyki (zwłaszcza w bardziej zagmatwanych partiach). Mimo to czas spędzony z Demise na pewno nie będzie stracony, a zadowoleni powinni być zarówno fani Death jak i Hypocrisy.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DemisePoland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 lipca 2012

Devour The Martyr – Wasted On The Living [2011]

Devour The Martyr - Wasted On The Living recenzja reviewStosunkowo młody twór jakim jest Devour The Martyr ponoć już zdobył sobie niezłą pozycję na australijskiej scenie, a teraz pragnie podbić północną półkulę. Nie chciałbym tu przedwcześnie dołować chłopaków, ale ta ofensywa może być bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa do przeprowadzenia. Wiadomo przecież, że konkurencja w tym gatunku (death-thrash) ze strony Skandynawów (głównie Szwedów i Duńczyków) jest przeogromna, a jakby tego było mało, bohaterowie tej recenzji prezentują się póki co dość średnio – czyli podobnie jak wiele tamtejszych kapel, które nawet pomimo kilku wydawnictw na koncie nie odniosły zauważalnego (ani zasłużonego) sukcesu. Nie powiem, przy odrobinie dobrej woli można kilka razy Wasted On The Living przesłuchać, ale rozmaite niedostatki w obrębie kompozycji i raczej przeciętne brzmienie skutecznie wstrzymują przed kolejnym odpaleniem tego materiału. Zagrane jest to nawet rzetelnie – bez ekstrawagancji, ale i bez wiochy, tylko poziom kawałków zupełnie nie zachwyca. Wszystkie są zbudowane bardzo podobnie, trochę na jedno kopyto, brakuje im prawdziwych urozmaiceń, elementu zaskoczenia, pazura czy chociażby lepszych, zapamiętywalnych melodii. Łatwo się czymś takim znudzić, zwłaszcza, że dłużyzny nie są Devour The Martyr obce. Spora w tym zresztą „zasługa” usypiającej motoryki i wyjątkowo prosto zaaranżowanych garów. Może i czymś takim potrafią porwać dupska rozleniwionych słońcem Australijczyków, ale w Europie — jeśli na nadchodzącym debiucie utrzymają ten poziom — wiele nie nawojują.


ocena: -
demo

Udostępnij:

17 lipca 2012

Cancer – To The Gory End [1990]

Cancer - To The Gory End recenzja okładka review coverW momencie największego boomu na death metal niemal w każdym większym — a przynajmniej chcącym się liczyć — europejskim kraju trafiała się formacja, od której na kilometr zalatywało stylem charakterystycznym dla bagien Florydy. I tak – Niemcy mieli doskonały Morgoth, Szwedzi Seance, a Francuzi kompletnie już zapomniany Mercyless, że wymienię kilka najbardziej jaskrawych przykładów. U Angoli padło na opisywany właśnie Cancer. Zespół ten nie raz i nie dwa był mylnie brany za przedstawiciela amerykańskiej sceny, w czym zresztą nie ma absolutnie nic dziwnego – wszak To The Gory End to czysty, brutalny i stuprocentowo amerykański death metal w najlepszym wydaniu. Cancer na swoim debiutanckim krążku zaproponowali granie bardzo typowe dla tego podgatunku, dodatkowo zamerykanizowane przez mix w Morrisound oraz gościnny udział Johna Tardy w wielce intrygującym lirycznie „Die Die”. Typowe, trochę nawet wtórne, ale jakże wspaniałe! Przynajmniej mi tak podany death metal wchodzi bez problemu i mogę go słuchać do wyrzygania, które i tak nigdy nie następuje. Szybkie tempa, żywy rytm, należyty ciężar, mielące gitary, charcząco-szczekający wokal – oto główne składniki chwytliwej sieczki w wykonaniu Anglików. Nie doszukacie się tu wielu urozmaiceń, bo wszystkie kawałki są zbudowane w oparciu o podobne schematy, a jednak wystarczają już dwa przesłuchania, żeby zapamiętać przynajmniej połowę z nich i później radośnie podśpiewywać refreny. Po prostu – wszystko jest na swoim miejscu i pracuje, jak należy, do tego brzmi, jak należy, a przyczepić się (na siłę) można jedynie do braku oryginalności. Tylko, że takich płyt nie odpala się po to, żeby dać się czymś zaskoczyć. To ma być pozbawiona zmiękczeń krwawa jatka – i właśnie taką muzycy Cancer z niezłym skutkiem serwują słuchaczowi. W sam raz dla ortodoksów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goryend/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lipca 2012

Morgoth – Cursed To Live [2012]

Morgoth - Cursed To Live recenzja okładka review coverWystarczyło, żeby niebudzący większego zainteresowania Morgoth się reaktywował, a zaraz zaroiło się od zagorzałych maniaków tej kapeli, którzy życie by za muzykę Niemców oddali, choć tak się dziwnie składa, że z tą nazwą zetknęli się dopiero na reklamach Insidious Disease. Teraz należy tylko chwilę poczekać, a klasycy z Meschede znikną im z oczu w zalewie lepiej promowanych i bardziej modnych sezonowych odkryć, a ewentualna nowa płyta przejdzie bez echa. OK, napisałem z grubsza, co mi leżało na wątrobie (nie posiłkując się przy tym kurwami!) i już przechodzę do meritum. Cursed To Live jest zapisem koncertu z niemieckiego (stąd też Marc Grewe do zgromadzonych przemawia głównie po swojemu) festiwalu Way Of Darkness 2011, w ramach którego Morgoth strzelił potężny set, pięknie ułożony w związku z 20 rocznicą wydania „Cursed”. Wyszedł z tego prawie 70-minutowy show, po którym nie było czego zbierać – przypuszczenie to opieram na szczątkowej reakcji publiki po wybrzmieniu ostatniego, genialnego „White Gallery”. W swojej setliście Niemcy sięgnęli najdalej do „Odium”, więc mamy pewność, że usłyszymy sam creme de la creme – od wspaniałości typu „Pits Of Utumno” i „The Travel”, przez „Sold Baptism” (ugh!) i „Suffer Life”, po najodważniejszy w zestawie „Under The Surface”. Żeby było cokolwiek lepiej, musieliby zagrać po prostu więcej – dwie godzinki byłby w sam raz, bo akurat w takim czasie można się zmieścić z materiałem z pierwszych trzech (wliczam „The Erernal Fall”) płyt. Skoro napisałem, co zagrali, to wypada jeszcze wspomnieć, jak im to wyszło. Miazga, kurwa mać, miazga! Ta muzyka nic nie straciła ze swej świeżości i porywa tak samo, jak na starych albumach, a może i w większym stopniu ze względu na bardziej dynamiczną sekcję w osobach Marc’a Reigna i Sotiriosa Kelekidesa. Precyzja, energia, wykop – wszystko na najwyższym poziomie. Także brzmieniu nie można nic zarzucić – jest surowe, selektywne i obrobione po staremu (mix i mastering w Unisound Dana Swanö). Jeśli musiałbym wyciągać jakieś minusy, to wskazałbym na poniekąd oczywistą oczywistość, czyli wokal Marc’a Grewe. Chłop ciśnie, ile sił w płucach, ale dawne histeryczne wyziewy są poza jego zasięgiem. Można powiedzieć, że wiek i rozbrat z takim graniem zrobiły swoje — bo dużo w tym prawdy — ale bądźmy szczerzy – już na „Fable Frolic” nie zachwycał formą. Można to przeboleć, ale niedosyt w tym punkcie pozostaje. Cursed To Live to zdecydowanie najlepsza koncertówka, jaką miałem przyjemność wysłuchać w ciągu ostatnich kilku lat i absolutny obowiązek dla każdego szanującego się fana klasycznego death metalu!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: