Pokazywanie postów oznaczonych etykietą death metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą death metal. Pokaż wszystkie posty

27 marca 2025

Noctambulist – The Barren Form [2021]

Noctambulist - The Barren Form recenzja reviewZa sprawą bardzo udanego acz skromnego objętościowo debiutu muzycy Noctambulist zyskali uznanie wśród wielbicieli ambitnego death metalu, co w prostej linii doprowadziło ich do podpisania papierków z Willowtip. Dzięki umowie z tak prestiżowym wydawcą Amerykanie dostali szansę rozwoju, awansu w hierarchii i dotarcia do większej liczby słuchaczy, jednak po wydaniu The Barren Form do żadnego wybuchu popularności nie doszło, bo nie dość, że zespół powielił wcześniejsze błędy, to uczynił z nich istotną część tego materiału.

Główną bolączką „Atmospheres Of Desolation” było to, że trwał niecałe pół godziny, a i tak w paru miejscach był ponaciągany w mało subtelny sposób. The Barren Form pod tym względem wygląda znacznie okazalej, ale tylko wygląda… Choć po wrzuceniu krążka do odtwarzacza wyświetlacz wskazuje aż 43 minuty, to po pierwszym przesłuchaniu trzeba je po swojemu skorygować. Z moich wyliczeń wynika, że około 10 minut albumu to wkurwiające rozwlekłością zapchajdziury (głównie ambientowe), których nie można nie uwzględnić przy ocenie. Panowie z Noctambulist, mimo iż bardziej doświadczeni i lepiej operujący instrumentami, pomylili okazjonalne wydawanie dźwięków z robieniem klimatu, przez co esencja płyty — skomasowany i pokręcony wyziew — traci spójność, rozmywa się, robią się w niej zaburzające skupienie wyrwy.

Amerykanie zrezygnowali z otoczki niby-tajemniczości wokół zespołu — zrobili sobie zdjęcia, a nawet umieścili teksty w bieda-paku — ale jeśli chodzi o styl, nie zmienili zbyt wiele w stosunku do „Atmospheres Of Desolation”, choć ja po prawdzie liczyłem na odrobinę inwencji z ich strony. Nie znaczy to, że jest źle. The Barren Form to bardzo gęsty, intensywny i momentami solidnie zakręcony death metal, w którym pobrzmiewają echa mistrzów z Ulcerate i Deathspell Omega, a gdzieniegdzie daje o sobie znać nie do końca okiełznany chaos charakterystyczny dla Altarage czy Imperial Triumphant. Nic to szczególnie nowego, ale profesjonalnie podany w swojej niszy sprawdza się naprawdę dobrze, bo muzycy Noctambulist potrafią zrobić porządny młyn, za którym chce się podążać – jeśli tylko nie nachodzi ich na eksperymenty z rozciąganiem utworów na siłę. W skrócie: gdy grają, to nie ma się do czego przyczepić, gdy udają granie, to już lepiej pstryknąć na następny kawałek.

Pod względem brzmienia i produkcji The Barren Form nie odbiega znacząco od debiutu – mamy tu do czynienia jedynie z naturalną ewolucją i udoskonalaniem detali, co przejawia się zwłaszcza w większej selektywności i bardziej nasyconym dźwięku. Podobnie jak na „Atmospheres Of Desolation”, wszystkie instrumenty pracują w dość wąskim paśmie, ale o dziwo uniknięto kompresji i całość zachowała sporo przestrzeni. Do takiego stylu pasuje to idealnie.

Ocena The Barren Form nastręcza trochę problemów, bo z jednej strony Noctambulist nagrali album lepszy od debiutu (choć w żaden sposób nie przełomowy), bardziej złożony i wymagający, a z drugiej zapchali go bzdurnymi ambientami, które nie pasują do niczego. Liczę, że za trzecim razem — o ile do niego dojdzie — darują sobie elektroniczne popierdywania. Death metal obroni się sam!


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/noctambulist303

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 marca 2025

God Dethroned – The Judas Paradox [2024]

God Dethroned - The Judas Paradox recenzja reviewWydawać by się mogło, że po ponad trzydziestu latach w biznesie (w tym jako wydawca) i stosie nagranych albumów Henri Sattler ma dość wiedzy i doświadczenia, by uniknąć pewnych błędów… A tu proszę: z najdłuższego, najsłabszego i najmniej reprezentatywnego kawałka uczynił numer tytułowy, wrzucił go na początek płyty i w dużej mierze właśnie na nim oparł jej promocję. Rozumiem, że należy to traktować jako kolejną niezbyt wyszukaną formę wyjścia do ludzi-normików, bo dla wieloletnich fanów God Dethroned — a już zwłaszcza tych, którzy byli zawiedzeni zbyt stonowanym „Illuminati” — taka zagrywka to trochę jak strzał w pysk.

Jak się okazało, warto było przymknąć oko na tę zniewagę, bo całościowo The Judas Paradox kopie zdecydowanie bardziej, niż poprzedni krążek, a takie „Hubris Anorexia”, „Rat Kingdom” czy „The Hanged Man” to prawdziwe petardy. Może to mieć związek ze sporymi — chyba nawet większymi niż kiedykolwiek — wpływami black metalu spod znaku Dark Funeral czy Ragnarok, co doskonale słychać w wielu riffach i pracy perkusji. Holendrzy oczywiście w żaden sposób nie przewartościowali swojego grania (ani też nie spróbowali pójść z nim do przodu), bo nie brakuje tu ani charakterystycznych melodii, ani pewnego pierwiastka epickości, ale momentami bywa naprawdę gęsto i zadziornie. Problem tylko w tym, że nowe utwory nie zachwycają wyrazistością i nie mają takiego potencjału, by stać się ponadczasowymi hitami.

Pomimo dość wysokiego poziomu większości kompozycji i dobrej „słuchalności”, The Judas Paradox w niektórych fragmentach nieco się rozmywa, brakuje mu jasno określonego kierunku, a przez to nie sprawia takiej radochy, jak powinien. Winiłbym za to powrzucane tu i ówdzie elementy „pod ludzi”, jak chociażby zbyt ładne solówki (na szczęście nie wszystkie) czy riffy a’la Amon Amarth (ten w połowie „Asmodeus” jest wyjątkowo nie na miejscu). Nie bez znaczenia jest również to, że muzycy God Dethroned nie proponują tu niczego, czego byśmy już w ich wydaniu nie znali w takiej czy innej konfiguracji. W rezultacie materiał jest w jakimś stopniu przewidywalny i szablonowy.

Produkcja The Judas Paradox nie budzi większych zastrzeżeń: gitary brzmią odpowiednio masywnie i mięsiście, perkusja ma sporo przestrzeni, nawet bas jest cały czas dostępny na wyciągnięcie ucha. Byłoby jednak lepiej, gdyby producent płyty (niejaki pan Sattler…) z wyczuciem podszedł do wokali, bo te są mocno wyeksponowane i często górują nad instrumentami. Miało być agresywnie i diabelsko, a wyszło zwyczajnie za głośno.

Dwunasta płyta… dużo jak na zespół, który dwa razy się rozpadał. Ktoś mógłby powiedzieć, że zbyt dużo i pewnie miałby rację. Zwłaszcza że God Dethroned ostatnimi czasy mają problem z wspięciem się na wyżyny, a kolejne krążki nie wzbudzają takiego entuzjazmu, jak jeszcze 15 lat temu. U mnie sympatii i sentymentu starczyło na 7.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

16 marca 2025

Massacre – Necrolution [2024]

Massacre - Necrolution recenzja reviewPowrót Massacre z Kamem Lee jako frontmanem zgodnie z oczekiwaniami okazał się artystyczną klapą, a i pod względem czysto komercyjnym najwyraźniej również nie zrobił furory — i to pomimo naprawdę widocznej promocji — czego najlepszym dowodem jest spadek zespołu z Nuclear Blast do Agonii. Lee może sobie coś tam bredzić, że bliskie są mu wartości podziemia i w związku z tym Agonia to dla niego idealna wytwórnia, ale prawda jest boleśnie prosta: rynek negatywnie zweryfikował „Resurgence”, więc trzeba było pakować manatki i szukać mniej prestiżowego/wymagającego wydawcy – najlepiej takiego, który nie ma ręki do kapel z odzysku…

Cały opis Necrolution mógłbym spokojnie sprowadzić do tego, że to trzy kwadranse pozbawionego polotu i znaków szczególnych budżetowego death metalu w typie szwedzko-amerykańskim, który gdyby nie logo na okładce, nawet na chwilę nie zwróciłby niczyjej uwagi. Nowe kompozycje tej międzynarodowej ekipy są spójniejsze i trzymają się kupy nieco lepiej, niż te z „Resurgence”, jednak ich poziom jest bardzo zbliżony i wywołują podobne odczucia (czy raczej ich brak). Co ciekawe, przez większą ilość utworów oraz dodatki w postaci interludiów płyta sprawia wrażenie strasznie rozwlekłej, choć jest tylko o 6 minut dłuższa od poprzedniej.

Massacre nigdy nie uchodzili za zespół wizjonerów czy wirtuozów, ale za starych dobrych czasów mieli w sobie coś rozpoznawalnego i potrafili rozbujać nawet prostymi numerami. Tymczasem kolejne kawałki z Necrolution, choć w większości dość krótkie, są stanowczo zbyt przeciągnięte jak na to, co mają do zaoferowania i w rezultacie szybko zamulają. Urozmaiceń jest tu niewiele (wśród nich, jako nowość/ekstrawagancja, wybijają się blasty w „The Things That Were And Shall Be Again”), za to wszelakich powtórzeń (zwłaszcza w tekstach) dostajemy od groma. Szczytem wszystkiego jest „The Colour Out Of Space”, którego tytuł Lee (swoją drogą trochę mu się podupadło wokalnie) mieli w kółko do porzygu.

Na Necrolution, poza schematami w muzyce i małym zaangażowaniu w granie, słychać (i widać) także skromniejsze środki przeznaczone na oprawę i wyprodukowanie płyty. Za brzmienie odpowiada tym razem gitarzysta Jonny Pettersson – spisał się całkiem przyzwoicie, bo jest w tym i niezły ciężar, i sensowna selektywność (momentami można wyłapać bas), ale do poziomu średniego Swanö jeszcze sporo mu brakuje. Oczywiście osobną kwestią jest to, czy Massacre powinni brzmieć w ten sposób.

Necrolution nie jest najgorszą płytą w dorobku Massacre, a po jej wysłuchaniu nikomu krzywda się nie stanie. Co najwyżej sobie przyśnie od takiego natłoku braku wrażeń.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MassacreFlorida

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 marca 2025

Akurion – Come Forth To Me [2020]

Akurion - Come Forth To Me recenzja reviewCzasy mamy takie, że gdzie się nie obejrzeć, tam wyskakuje kolejny super-gwiazdorski projekt, który poza rozpoznawalnymi nazwiskami (a i to nie zawsze) nie ma nic wartościowego do zaoferowania. Do rzadkości należą natomiast sytuacje, żeby w jednym zespole spotkały się AŻ takie osobistości, jak to ma miejsce w przypadku Akurion, a rezultat ich współpracy, choć nie idealny, był naprawdę godny uwagi. Nie bez znaczenia jest także to, że muzyka z Come Forth To Me nie jest aż tak oczywista, jak by to w prostej linii wynikało ze składu, mimo iż wydawca ma na ten temat inne zdanie i promuje ją w niewyszukany sposób.

W 2012 roku Rob Milley, Tommy McKinnon, Mike DiSalvo i Olivier Pinard połączyli siły pod szyldem Akurion, a mnie z miejsca pociekła ślinka na myśl, co też wyjdzie spod palców tak utytułowanej ekipy. Starałem się śledzić każdy krok zespołu, rozbierać na części każdy najmniejszy nius, żeby tylko wyłapać jakiś konkret – tych jednak przez długi czas nie było, choć muzycy ciągle zapewniali, że „coś się dzieje”. W 2018 materiał na debiut został wreszcie skończony i miało być już z górki, ale niestety w tym samym roku zmarła małżonka DiSalvo i cały projekt utknął w nomen omen martwym punkcie. Trzeba było kolejnych dwóch lat, by Come Forth To Me został upubliczniony. Jako drugie Cryptopsy…

Akurion to oczywiście death metal: gęsty, techniczny, rozbudowany i momentami dość nastrojowy, ale absolutnie nie można go podciągnąć pod Cryptopsy i to obojętnie z jakiego okresu. Za to już od pierwszych riffów słychać tu styl i pomysły charakterystyczne dla skromnego człowieka odpowiedzialnego za „The Thin Line Between” i „Asylon”. Come Forth To Me ma sporo punktów wspólnych z tymi płytami – im więcej ich jest — jak w znakomitym „Petals From A Rose Eventually Wither To Black” — tym lepiej i atrakcyjniej dla mnie to brzmi. Mimo to byłbym daleki od rozpatrywania Akurion w kategoriach kontynuacji albo nowego wcielenia Neuraxis; po pierwsze – ze względu na inne podejście do eksperymentów, po drugie – zaskakująco istotny dla całości klimat, po trzecie – trudniejsze do ogarnięcia struktury i mniejszą chwytliwość.

Muzycy Akurion stworzyli prawie godzinnego potwora, który choć nie wybiega daleko poza ramy tradycyjnego death metalu (nie licząc orkiestracji/ambientów), jest na tyle intensywny, zróżnicowany i skomplikowany, że dla mniej uważnych odbiorców może stanowić spore wyzwanie, od którego zwyczajnie się odbiją. Bez odpowiedniego nastawienia i dozy cierpliwości wiele motywów czy zagrywek można zaledwie liznąć, do innych w ogóle się nie dokopać, zaś cała płyta w pewnym momencie przytłoczy i zacznie męczyć. Innymi słowy mamy tu do czynienia z krążkiem dla zaangażowanych słuchaczy tudzież muzycznych snobów.

Na Come Forth To Me trafiło mnóstwo znakomicie przemyślanej, zaaranżowanej, rewelacyjnie wykonanej i potężnie brzmiącej muzyki, która — jeśli dać jej dobrze się przegryźć — na długo zostaje w głowie. Takie utwory jak „Leave Them Scars”, „Yet Ye See Them Not”, „Wallow In Magnificent Pity”, „Year Of The Long Pig” i przede wszystkim „Petals From A Rose Eventually Wither To Black” potrafią porządnie potargać jelita i świadczą o wielkim kunszcie ich twórców. Nie znaczy to jednak, że to album pozbawiony wad. Najsłabszym jego punktem wydają mi się wokale – DiSalvo, choć ogólnie daje radę, nie ma już tej mocy, co 20 lat wcześniej, w dodatku w co gęstszych fragmentach wydaje się nie nadążać za kolegami. Poza tym niektóre utwory długo się rozkręcają lub są z lekka przeciągnięte. Dobrym przykładem jest prawie dwunastominutowty „Souvenir Gardens”, który można było rozbić na dwa różne stylistycznie kawałki; można też było zrezygnować z jego pierwszej ambientowej części, bo pomimo tego, że maczał w niej palce Luc Lemay, to niczego ciekawego nie wnosi.

Debiut Akurion na pewno nie spełnił moich oczekiwań — bo nastawiałem się na trzęsienie ziemi i absolut — jednak nie potrafię przejść obok niego obojętnie i często go odpalam. Wbrew pozorom to wcale nie jest typowy techniczny death metal, jaki w Kanadzie dobiega z co drugiej sali prób.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AkurionOfficial

podobne płyty:


Udostępnij:

14 lutego 2025

Disgorge – Cranial Impalement [1999]

Disgorge - Cranial Impalement recenzja reviewZanim Disgorge stali się grupą znaną i wpływową, byli grupą… nieznaną i niewpływową, ale za to dość ogarniętą, z dużym potencjałem i jasno określoną wizją muzyki. Dobrze to słychać na Cranial Impalement, czyli kompilacji dwóch demówek zespołu — dokładnie drugiej i trzeciej — nagranych w krótkim odstępie czasu w połowie lat 90. Pomimo niewielkiej objętości (po 12 minut na jeden) oraz pewnych realizacyjnych niedoskonałości oba materiały kasowały jakością większość płyt z (brutalnym) death metalem, które ukazywały się w tamtym czasie, a i dziś bronią całkiem nieźle.

Z oczywistych względów dema z 1995 i 1996 pod względem stylu nie różnią się zbytnio od siebie i oferują krwisty i intensywny wyziew w klimacie Cryptopsy, Deeds Of Flesh czy Gorelust, ale na pewno nie są identyczne. Między nimi daje się odczuć naturalny rozwój Disgorge: większe umiejętności (może mieć to jakiś związek z wymianą drugiego gitarniaka), lepszy zmysł kompozytorski (co przejawia się w bardziej chwytliwych i urozmaiconych aranżacjach), precyzyjne wykonanie i jeszcze mocniej dewastujące wokale… Znaczy to tyle, że w międzyczasie zespół się nie opierdalał i zbierał doświadczenie. Oba materiały są niemal równie rajcowne, choć nowszy wchodzi łatwiej ze względu na dużą przebojowość riffów („Period Of Agon”!) i lepszą jakość dźwięku.

Demówki zarejestrowano w odstępie roku w tym samym miejscu i z tym samym producentem (Jim Barnes), więc pierwotny rezultat pewnie był dość podobny, czyli naprawdę dobry. Problem w tym, że ta wcześniejsza trafiła na Cranial Impalement w formie zgrywki z kasety, a nie została dostatecznie doczyszczona ze wszystkich syfów tego nośnika, więc nie brzmi zbyt imponująco. Mimo to spomiędzy tych szumów i przycięć wyłania się kawał przemyślanego i wcale nie jednostajnego napierdalania, które przyjmuje się z przyjemnością i dużym uznaniem.

Cranial Impalement to lekcja poglądowa, jak wymiatać brutalny death metal w sposób atrakcyjny i inteligentny, bez uciekania się do nudnych i prymitywnych zagrywek tudzież do jawnego zrzynania z co bardziej znanych kapel. Świadomie czy nie, właśnie w połowie lat 90. muzycy Disgorge stworzyli przyszły kanon takiego grania.


ocena:
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDisgorge/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 lutego 2025

Darkthrone – Soulside Journey [1991]

Darkthrone - Soulside Journey recenzja reviewPisząc moją pierwszą recenzję na tym blogu, zacząłem niejako od dupy strony. Darkthrone i wtedy jego najnowsze „Astral Fortress” oraz wasza reakcja dały mi kopa by wstawić tutaj już przeszło 20 recenzji. Dziś chciałbym zacząć od początku. Cofnąć się w czasie do 1991 roku, gdy to czwórka dzieciaków wydaje swój debiut Soulside Journey. A trzeba przyznać, że jest to debiut wyjątkowy nie tylko ze względu na gatunek prezentowany przez Norwegów, ale też niepowtarzalność, gdyż nigdy potem w swojej przeszło 20-płytowej dyskografii panowie nie wrócili do korzeni.

Jest początek roku 1991. Na świecie dominuje death metal. Jesteśmy już po wielu świetnych płytach, a także wiele płyt w tym roku pozamiata i ugruntuje dominację metalu śmierci na scenie ekstremalnej. W ramach przypomnienia albumy takie jak np. „Clandestine”, „The Rack”, „Testimony Of The Ancients”, „Blessed Are The Sick”, „Human”, „Butchered At Birth”, „Like An Ever Flowing Stream” i wiele innych perełek będą mieć swoje premiery. To oczywiście tylko pierwiastek wszystkich dzieł. Thrash też ma się całkiem dobrze, chociażby „Arise”, „Horrorscope”, „The Laws Of Scourge”, „Open Hostility”, „Sodomania”, „A Shedding Of Skin”. Jak widać było w czym wybierać. A co z black metalem? W końcu to Norwegia. Ano nic. Black metal dopiero powoli wychodzi z muzycznej macicy. Grecki Rotting Christ wyda EP „Passage To Arcturo”, Immortal pod koniec roku wyda EP o tej samej nazwie, a czeski Master’s Hammer da nam kultowy „Ritual”, ale to wciąż nie ten black metal, który znamy dziś i z którym kojarzymy palące się kościoły. Na to przyjdzie nam poczekać jeszcze rok. Proszę wybaczyć mi ten przydługawy wstęp, ale jako pasjonat historii nie mogłem sobie darować takiej podróży w czasie. Wracamy do meritum.

Technicznie mamy tutaj 11 utworów upakowanych nieco ponad 40 minut. Zatem jest to optymalny czas jej trwania (przynajmniej dla mnie). Mamy tutaj też dwa kawałki instrumentalne.

Płytę otwiera nam „Cromlech”. Początkowe pogłosy szybko wyparte zostają tym, co w death metalu najlepsze. Szybkie, ale także zmienne tempa. Ciężka i charakterystyczna gitara i już wtedy głęboki wokal młodziutkiego Teda Arvida Skjelluma znanego nam dziś pod nickiem Nocturno Culto zachęcają do dalszego słuchania.

„Sunrise Over Locus Mortis” kontynuuje ten trend. Jest zmiennie, jest ciekawie, jest rozbudowanie. Zaprawdę zadziwia, że tyle kompozycyjnego kunsztu mieli wtedy ledwo co 20-to latkowie. Tytułowy „Soulside Journey” podchodzi momentami pod doom metal. Widać, że panowie (choć wtedy, jak uprzednio zaznaczyłem, raczej dzieciaki) już wtedy nie bali się kombinować (co zresztą zostało im do dziś) i przekraczali różne granice, bawiąc się muzyką. „Accumulation Of Generalization” to pierwszy instrumental. Ponad 3 minuty ciekawej inwencji twórczej. Rzeczywiście ma się uczucie podróży. „Neptune Towers” może nas lekko zaskoczyć elementami organowymi. Co prawda krótkimi wstawkami, ale jednak obecnymi. Reszta utworów idealnie komponuje się do całości i czas szybko zleci. Album zamyka nam ostatni instrumental „Eon”. Bardzo dobre zwieńczenie podróży przez płytę Soulside Journey.

Jaka ta płyta ostatecznie jest? Arcydzieło? Nie. Jest to jednak płyta wyjątkowa. Nie tylko w dyskografii Norwegów, ale też na scenie deathmetalowej. Każdy szukający niebotycznej i wyrafinowanej płyty metalu śmierci powinien po nią sięgnąć. Nam pozostaje czekać aż pan Fenriz i Nocturno przypomną sobie rok ‘91 i wydadzą coś w ten deseń. Do tego czasu Soulside Journey to perełka i może tak to Norwedzy chcą zostawić. Kto tam ich wie…


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Darkthroneofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lutego 2025

Behemoth – Opvs Contra Natvram [2022]

Behemoth - Opvs Contra Natvram recenzja reviewUhuhu, Behemoth potrzebował aż czterech lat, żeby zrobić kopię „I Loved You At Your Darkest” – pomyślałem, po raz pierwszy brnąc przez kolejne kawałki na Opvs Contra Natvram. Z czasem to wrażenie trochę się rozmyło i materiał nabrał indywidualnych cech, co nie zmienia faktu, że dwunasta płyta zespołu zawiera sporo trudnych do uzasadnienia pomysłów (choćby przydługie intro) oraz powtórek z mniej lub bardziej odległej przeszłości. Na szczęście nie samymi reminiscencjami Opvs Contra Natvram stoi i znalazło się tu kilka naprawdę ciekawych perełek, do których jednak trzeba się dokopać.

Największym problemem Opvs Contra Natvram jest bodaj to, że przynajmniej połowa materiału to numery dość wtórne, bez wyrazu, z których nie wynika nic konkretnego. Owszem, właściwe każdy jest inny i zawiera jakieś lepsze momenty (które ja bym sprowadził do solówek i gęstszego napierdalania), ale te upchnięte w jednym bloku — od czwartego do siódmego kawałka — nie nastrajają zbyt pozytywnie i mogą zwyczajnie nudzić, zwłaszcza że trzymają poziom tych słabszych z „I Loved You At Your Darkest”. Wiadomo, jest w nich obecny charakterystyczny styl Behemoth, ale są zagrane na pół gwizdka i bez wielkiej inwencji.

O wiele ciekawiej prezentuje się „Thy Becoming Eternal” – więcej w nim ognia, sensownych urozmaiceń i przekonujących rozwiązań, jednak i on stanowi zaledwie rozgrzewkę przed prawdziwymi sztosami. Najbardziej wyróżniają się i największe wrażenie robią na mnie „The Deathless Sun” i „Once Upon A Pale Horse” oraz trochę im ustępujący „Versvs Christvs”. Dopiero w tych utworach Behemoth pokazuje w pełni, na co go stać – że potrafi śmiało wyjść poza wypracowaną formułę, pokombinować ze strukturami, klimatem, nieoczywistym feelingiem i zaskoczyć czymś nowym, a przy tym nie zatracić tożsamości. Te trzy (dwa i pół…) kawałki niosą ze sobą powiew świeżości na miarę „Bartzabel” z poprzedniej płyty, więc na pewno zostaną zapamiętane na dłużej.

Jak więc widać, na Opvs Contra Natvram występuje duży rozstrzał jeśli chodzi o styl i poziom poszczególnych kompozycji, co sprawia, że materiał jako całość nie ma jasno określonego kierunku i lokuje się gdzieś pomiędzy zróżnicowanym a niespójnym. Gdyby nie bardzo dobre brzmienie i klasowa produkcja (z wyraźnie pracującym-pływającym basem), skłaniałbym się pewnie ku tej drugiej opcji. Ponadto na plus albumu działa starannie przygotowana, choć nieprzeładowana oprawa graficzna – niby to odwołująca się do korzeni gatunku, a jednak wysublimowana.

W moim odczuciu Opvs Contra Natvram to płyta z tych przejściowych — pomostów między starym a nadchodzącym nie wiadomo czym — które zwykle przechodzą bez echa. Nie powala, nie rajcuje, ale też nie można jej całkowicie skreślić dzięki paru znakomitym numerom.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:












Udostępnij:

31 stycznia 2025

Toughness – The Prophetic Dawn [2022]

Toughness - The Prophetic Dawn recenzja reviewKilkanaście lat temu świat na nowo odkrył Demilich, co w krótkim czasie doprowadziło do prawdziwego wysrywu lepszych i gorszych kapel grających… no, starających się grać pod Finów. Nie był to aż taki boom, jak z „grającymi pod Incantation”, bo i popularność stylu mniejsza, i próg wejścia wyższy, ale tych nieodróżnialnych od siebie epigońskich zespołów narobiło się stanowczo zbyt wiele. Do nas ta moda, jak każda zresztą, dotarła ze sporym opóźnieniem — chciałbym się łudzić, że w okresie schyłkowym — więc i Polandia doczekała się wreszcie swojego reprezentanta. Tak dochodzimy do debiutu Toughness.

Zespół powołuje się na wpływy Demilich i (późnego) Morbid Angel, choć wcale nie musi tego robić, bo to, kurwa, słychać aż nazbyt wyraźnie. Do tej krótkiej wyliczanki można dorzucić także Adramelech oraz Gorguts (późny, a jak!), bo i takie naleciałości czasem się przebijają, jednak to tylko dodatki, bo bazą i punktem wyjścia dla Toughness jest kultowy band z Finlandii. Wzorce niczego sobie, toteż i muzyka powinna być niczego sobie. No i cóż, The Prophetic Dawn przy pierwszym kontakcie robi naprawdę pozytywne wrażenie, jako że jest to coś świeżego i zdecydowanie odmiennego od deathmetalowych standardów, jakie przyjęły się nad Wisłą.

Tu uwaga – jeśli chce się to dobre wrażenie zachować, należy jak najszybciej odłożyć płytę na półkę. Niestety, z każdym kolejnym przesłuchaniem The Prophetic Dawn na powierzchnię wychodzą coraz to nowe bolączki tego materiału. Przede wszystkim słuchacz może łatwo dojść do wniosku, że główny pomysł Toughness na siebie, to grać tak, żeby było podobnie do Demilich. I jest podobnie, ale przy tym dość monotonnie i odtwórczo – brakuje temu polotu i pojebanego luzu, jaki emanował z „Nespithe”. Ponadto zespołowi szczególnie nie służy komplikowanie muzyki, bo wtedy wkrada się do niej mnóstwo nieskoordynowanych dźwięków, co daje się odczuć m.in. w partiach solowych (zwłaszcza basowych), które są odklejone od tego, co się dzieje wokół – a zwykle akurat dzieje się coś ciekawszego.

Jak nietrudno się domyślić, na muzyce podobieństwa do Finów się nie kończą, bo Toughness do Demilich nawiązują również brzmieniem oraz wokalami. Produkcja The Prophetic Dawn jest dość mętna i zapiaszczona, z takim se balansem i umiarkowaną selektywnością. Mimo to — a może właśnie dzięki temu — zespołowi udało się uzyskać odpowiedni ciężar i poczucie duchoty w co bardziej bezpośrednich fragmentach (choćby w „Forsaken Entity”, „The Prophetic Dawn” czy „Depths Of Nothingness”). Z kolei im więcej kombinowania, tym większy robi się bałagan i trudniej o spójność instrumentów. Co do wokali… w książeczce Toughness chwalą się (?), że nie zastosowali na nich żadnych efektów. Jakby to ująć… chyba jednak lepiej było z jakichś skorzystać, bo zamiast głębokiego dołu jest pozbawione wyrazistości buczenie.

Toughness podjęli się ambitnego wyzwania stworzenia techniczno-syfiastego materiału w dość specyficznym stylu, które na obecnym etapie zwyczajnie ich przerosło. Słychać tu chęci, słychać pewne umiejętności, jednak nie mają one przełożenia na interesujące i składne kompozycje.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ToughnessOfficialPL

podobne płyty:

Udostępnij:

27 stycznia 2025

Vltimas – Epic [2024]

Vltimas - Epic recenzja reviewVltimas to projekt, którego założenia na papierze kompletnie nie trzymały się kupy, a jednak jego debiut okazał się jednym z ciekawszych albumów 2019 roku i przez długi czas nie opuszczał mojego odtwarzacza. Oczekiwania miałem niekonkretne, w dodatku na bardzo niskim poziomie, więc łatwo było mnie pozytywnie zaskoczyć. To w żaden sposób nie umniejsza wartości muzyki, jaka znalazła się na „Something Wicked Marches In”, bo obroniła się sama. Mając świadomość, na co stać ten kolektyw, do Epic podchodziłem już z innym, optymistycznym nastawieniem, no i cóż… sam się wystawiłem na takie rozczarowanie.

Druga płyta Vltimas wcale nie jest materiałem złym czy nieudanym, jednak w porównaniu z sensacyjnym (nie przesadzam) debiutem wyraźnie brakuje jej świeżości, wyrazistości i ogólnej jakości. No i potencjał hiciorowy ma zdecydowanie mniejszy. Ogólna formuła pozostała na Epic w zasadzie nienaruszona, co z jednej strony jest zrozumiałe, skoro już raz się sprawdziła, a z drugiej zaś oznacza po prostu powtórkę z rozrywki. Zespół nie zaproponował niczego ponad to, co już znamy z „Something Wicked Marches In”, tymczasem w wielu fragmentach aż się prosi o odrobinę nowości, gęstszego klimatu, porządnego kopa czy lepsze i bardziej przekonujące pomysły. Rezultat jest taki, że albumu słucha się całkiem dobrze, ale bez ekscytacji i głębszego zaangażowania.

Debiut Vltimas wyróżniał się wewnętrzną spójnością stylistyczną i świetnym dopasowaniem poszczególnych elementów – wszystko się pięknie zazębiało i tworzyło imponującą całość. Epic na tym polu zawodzi, a różnice w poziomie między tymi lepszymi i słabszymi utworami są zaskakująco duże. Takie „Miserere”, „Exercitus Irae” i „Scorcher” są zwarte, akuratne i mają dość pierdolnięcia, żeby przykuć uwagę i dobrze rozbujać, natomiast już „Mephisto Manifesto”, „Invictus” i „Spoils Of War” (czyli te najdłuższe) zawierają trochę sztucznych wypełniaczy, rozjeżdżają się i momentami przynudzają. Pozostałe kawałki zwyczajnie przelatują, nie wywołując żadnych konkretnych emocji.

Osobną kwestią są wokale Vincenta, który w mocniejszych partiach spisał się standardowo, czyli bardzo dobrze, a w hmm… epickich niestety przeszarżował. Poprzednio eksperymenty z głosem nadawały utworom podniosłości, nowego wymiaru, tym razem w jakichś 80% drażnią dziwną manierą. Można je traktować jako urozmaicenie, ale z tych hmm… specyficznych, do których trzeba się przyzwyczaić albo nauczyć ignorować.

Nie zamierzam się czepiać brzmienia ani produkcji, bo od strony technicznej wszystko się tu zgadza, a pod pewnymi względami (bas!) jest nawet lepiej, niż na debiucie. Szkoda tylko, że jeśli chodzi o samą muzykę, Vltimas zrobili krok wstecz. Gdyby Epic okroić do rozmiaru epki, byłoby jednakowoż zajebiście.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/VLTIMAS/

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

23 stycznia 2025

Angelcorpse – Of Lucifer And Lightning [2007]

Angelcorpse - Of Lucifer And Lightning recenzja reviewW ciągu zaledwie trzech lat działalności, w dodatku w niesprzyjających warunkach, Angelcorpse szturmem wdarli się do czołówki gatunku, zyskali ogromny szacunek fanów (i taką se popularność), a dzięki genialnemu „The Inexorable” sięgnęli absolutu. Świat leżał u ich stóp, a miało być tylko lepiej, bo koniunktura na death metal wróciła, a wraz z nią zainteresowanie mediów, wytwórni i promotorów. Tymczasem zespół zaczął się sypać w trakcie trasy z Krisiun i Incantation, by już w 2000 paść na pysk w wyniku wypalenia i niemożliwych do pogodzenia różnic na tle muzycznym. Bywa. Z tak wspaniałym dorobkiem i tak na stałe zapisali się w pamięci fanów.

Niestety, Amerykanie sami postanowili tę pamięć o sobie zszargać, wracając na siłę po kilku latach przerwy z czwartą płytą, która ogólnym poziomem nijak się ma do pierwszych trzech, mimo iż jest utrzymana w podobnym i dość rozpoznawalnym stylu. Jest to o tyle przykre i wkurwiające, że skład — z niewiadomych względów Palubicki i Helmkamp ponownie zaprosili do współpracy Longstreth’a, choć wcześniej i później wieszali na nim psy — z takim potencjałem nawet w chwili słabości i zupełnie od niechcenia powinien stworzyć co najmniej dobry materiał. A tu dupa, Of Lucifer And Lightning nie jest nawet w miarę przyzwoity.

Kambek Angelcorpse sprowadza się do 36 minut skleconego bez przekonania, a zagranego bez polotu umiarkowanego death metalu: wtórnego, pozbawionego energii i śmierdzącego kompromisem. Ta muzyka nie wnosi kompletnie niczego wartościowego do dorobku grupy (o gatunku w ogólności już nie wspominając), jest za to rezultatem trudnego do pojęcia regresu kompozytorsko-technicznego. Amerykanie nie tyle nawet wrócili do korzeni, co cofnęli się do poziomu przeciętnej kapeli demówkowej, która jeszcze nie za bardzo wie, co i jak chce grać. To wrażenie pogłębia płaskie i mocno skompresowane brzmienie, w którym ktoś naiwny mógłby się doszukiwać inspiracji dźwiękiem na „Heretic”, ja bym jednak obstawiał brak konkretnej wizji i skromny budżet.

Na Of Lucifer And Lightning oczywiście pojawiają się elementy występujące od zawsze w muzyce grupy i stanowiące o jej wyjątkowości, ale oprócz charakterystycznych wokali Helmkampa są one albo podane/wykonane na pół gwizdka, albo stanowią jawny autoplagiat („Machinery Of The Cleansing”, ehh). Nie słychać w tym ani dawnej pasji, ani typowej dla starych płyt chwytliwości, ani też prób przesuwania granic ekstremy (a przypominam – bębni tu Longstreth). Ot trzecioligowy death metal jakiego wszędzie pełno i który niczym nie intryguje.

Jak dla mnie Of Lucifer And Lightning jest płytą, do której się wraca tylko w przypływie masochizmu – żeby się wkurwić i później zachodzić w głowę, jakim cudem tak dobry zespół mógł odwalić aż tak dużą, cuchnącą amatorszczyzną fuszerkę. Przypuszczam, że gdyby Angelcorpse zadebiutowali takim materiałem, to ich nazwa nie wyszłaby nawet poza lokalne ziny.


ocena: 5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 stycznia 2025

Defeated Sanity – Chronicles Of Lunacy [2024]

Defeated Sanity - Chronicles Of Lunacy recenzja reviewOstatnia dekada upłynęła Defeated Sanity na stopniowym odchodzeniu od tego, czym zasłynęli na początku działalności (a więc brutalnego i technicznego death metalu) i jednoczesnym tworzeniu nowej jakości w znacznie poszerzonych ramach… brutalnego i technicznego death metalu. W krótkich żołnierskich i jakże filozoficznych słowach: grają z grubsza to samo, ale inaczej. O ile jeszcze na „The Sanguinary Impetus” nie byłem w pełni przekonany do zmienionej formuły (co mogło mieć również związek z niepełnym składem), tak kierunek rozwoju zaprezentowany na Chronicles Of Lunacy oceniam już wyjątkowo pozytywnie. Kurwa, to najlepszy materiał tej niemiecko-amerykańskiej ekipy od czasu wybornego „Passages Into Deformity”!

Pisząc o poprzedniej płycie Defeated Sanity, zwróciłem uwagę, że w czołówce takiego grania zrobił się mały tłok. Lille Gruber z kolegami doszli chyba do podobnego wniosku, bo Chronicles Of Lunacy to nawet nie tyle próba zdystansowania konkurencji, co wypracowania własnej niszy, w której nikt im nie będzie bruździł i nic ich nie będzie ograniczało. Nie znaczy to oczywiście (na szczęście!), że zespół poszedł w jakąś awangardę i niezrozumiałe eksperymenty, nie – po prostu nie sprowadza pomysłu na siebie do jawnie disgorge’icznego (i już nieco wyeksploatowanego) napierdolu, a zamiast tego coraz śmielej miesza w strukturach i korzysta z mniej popularnych rozwiązań.

Chronicles Of Lunacy zawiera wszystko, czego można oczekiwać/wymagać od klasowej płyty z brutalnym i technicznym death metalem; są tu zatem i mordercze tempa, i wgniatający ciężar, i mnóstwo technicznych wygibasów, no i okrutnie niskie bulgoty wokalisty. Innymi słowy – klasyka. Od stereotypowego przedstawiciela gatunku (choćby Inherit Disease) Defeated Sanity odróżnia jednak sposób podania tych elementów, bo w wielu fragmentach bohaterowie tej recenzji grają… hmm… brutal death na jazzową modłę albo jazz na brutal death’ową… Stopień zakręcenia wielu partii, ich gęstość, niestandardowe zagrywki, kombinacje z rytmem – to robi wrażenie i przyjemnie urozmaica ogólny wyziew, ale wcale go nie łagodzi. Nie ma tu mowy o kompromisach, Chronicles Of Lunacy wali po ryju od początku do końca, tyle że finezyjnie i z rozmachem.

Do „zrobienia brzmienia” zespół ponownie zatrudnił Colina Marstona, a ten spisał się jeszcze lepiej, niż przy okazji „The Sanguinary Impetus”. Dźwięk jest selektywny, głęboki, przyjemnie przytłaczający i przede wszystkim doskonale dopasowany do muzyki. Ze względu na potężny dół i wysoko (bez przegięcia!) nastrojony werbel rezultat może się kojarzyć z typowo podziemnymi produkcjami, jednak czytelność i balans poszczególnych instrumentów to już zdecydowanie wyższa półka.

Defeated Sanity nigdy nie schodzili poniżej pewnego wysokiego poziomu, ale tak mocnego i zróżnicowanego materiału nie nagrali już od dłuższego czasu. Chronicles Of Lunacy to płyta w swoim stylu zasadzie kompletna – skomplikowana, bezlitosna, a zarazem także zaskakująco lekkostrawna. Nie ma tu przypadkowych dźwięków czy sztucznych wypełniaczy, jest sam konkret. Konkret wart każdej wydanej złotówki.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DefeatedSanity

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

4 stycznia 2025

Heresiarch – Edifice [2024]

Heresiarch - Edifice recenzja reviewDebiut Heresiarch wywołał tu i ówdzie niemałe poruszenie, z zespołu zrobiono nową nadzieję war metalu i upatrywano w nim głównej konkurencji dla ziomków z Diocletian. U mnie, co tu ściemniać, „Death Ordinance” wleciał jednym uchem i wyleciał drugim, nie pozostawiając po sobie znaczącego śladu – ot sprawnie podana i niczym się nie wyróżniająca kupa hałasu, w dodatku niekoniecznie takiego, do którego chciałoby się wracać choćby co miesiąc. Dość powiedzieć, że do premiery Edifice miałem spore problemy ze zlokalizowaniem tej płyty na półce. Na szczęście przyszło nowe, które pozwoliło mi inaczej spojrzeć na ten zespół.

Od pierwszych taktów „Forged Doctrine” daje się odczuć, że w ciągu tych kilku lat dzielących Edifice od „Death Ordinance” Heresiarch dokonali dużych postępów i poprawili się dosłownie w każdym elemencie. Rozwój kompozytorsko-techniczny najlepiej słychać w dobrze przemyślanych i dopracowanych aranżacjach, które mocno wyrastają ponad to, co Nowozelandczycy robili do tej pory. Nowe utwory są bardziej zróżnicowane, wielowątkowe, ciekawsze i o wiele łatwiej zapadają w pamięć. Mniej tu chaosu i jałowego napierdalania ku chwale konwencji, zaś więcej niuansów, dramaturgii i nieoczywistych patentów, które sprawiają, że Edifice odkrywa się z każdym kolejnym przesłuchaniem.

Zespół poszerzył formułę death/warmetalowego grania, odważnie sięgając po doomowe zwolnienia, zaskakująco melodyjne riffy czy też łącząc brutalną sieczkę z posępnym klimatem – a to wszystko przy zachowaniu wcześniejszej intensywności. Chociaż moment… jeśli się zastanowić, to dzięki gęstemu i bardzo urozmaiconemu napieprzaniu nowego perkmana Heresiarch zyskali na wyziewności, a i odrobinę na nieobecnej poprzednio finezji. Kapeli w naturalny, niewymuszony — tak mi się przynajmniej wydaje — sposób udało się w niemal identycznych ramach czasowych zawrzeć znacznie więcej znacznie dojrzalszej muzyki.

Całość spina bardzo masywna, ale i czytelna produkcja, która świetnie sprawdza się zarówno przy „portalowej” zadymie („Mystic And Chaos”), jak i przy mozolnym walcowaniu („Hubris And Decline”). Brzmienie w odpowiednim stopniu uwypukla rozmaite detale zawarte w aranżacjach (choćby basowe) oraz fajnie podkreśla skoki dynamiki, których na Edifice nie brakuje (tu ponownie ukłony dla perkmana). Tym razem nie ma mowy o przytłumionym dźwięku, dudnieniu i zamulaniu.

Trochę im to zajęło, ale muzycy Heresiarch wreszcie zrobili wyraźny krok naprzód i skutecznie odróżnili się od masy kapel grających podobnie jak oni sami na debiucie. Dopiero teraz mogę im szczerze kibicować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/heresiarchband
Udostępnij:

26 grudnia 2024

Ingurgitating Oblivion – Ontology Of Nought [2024]

Ingurgitating Oblivion - Ontology Of Nought recenzja reviewIngurgitating Oblivion to bezsprzecznie jeden z najbardziej ambitnych zespołów u naszych zachodnich zabor… tego, sąsiadów. Niemcy od lat całkiem udanie poszerzają formułę technicznego death metalu, nie idąc przy tym na łatwiznę ani żadne kompromisy. A, no i nie zważają, czy ktokolwiek spoza zespołu ogarnia te ich pokręcone wizje. Nie powiem, takie aroganckie podejście, ignorujące możliwości i oczekiwania odbiorców, zawsze mi imponuje — tak jak zaimponował mi „Vision Wallows In Symphonies Of Light” — ale i ja czasami osiągam punkt wyrzygu, kiedy spektrum artyzmu jest zbyt szerokie.

Ontology Of Nought to kolejny krok Ingurgitating Oblivion na drodze do wykreowania jeśli nie oryginalnego, to przynajmniej rozpoznawalnego stylu. Idąc po swoje, zespół wyraźnie zredukował tutaj bezpośrednie wpływy Gorguts czy Ulcerate, za to wprowadził więcej zabaw z lajtowymi, choć wcale nie mniej skomplikowanymi dźwiękami, czyniąc materiał baaardzo rozbudowanym i nieprzewidywalnym. Niemcy potrafią z pasją napierać intensywny death metal o zagmatwanych strukturach, by po sekundzie przejść do czarowania damskimi wokalami i klimatami z pogranicza jazzu i fusion. Zwykle te elementy przenikają się tylko w niewielkim stopniu, częściej mamy do czynienia z gwałtownymi przeskokami to w jedną, to w drugą stronę – a to wszystko w ramach jednego utworu. Owszem, grupa z równą swobodą porusza się w obu tych skrajnościach, ale całość byłaby jednak bardziej komunikatywna, gdyby te pomysły rozłożono na osobne (i krótsze) kawałki. Gdyby… bo ewidentnie nie o przystępność tu chodzi…

Jeśli dobrze łapię ideę, Ontology Of Nought pomyślano tak, żeby był albumem niezwykle złożonym i bardzo wymagającym, z którym trzeba się pomęczyć, który powoli odsłania swoje atuty i właściwie nigdy do końca nie daje się rozgryźć. Muzycy Ingurgitating Oblivion zadbali o to, żeby „się działo”, żeby było gęsto, różnorodnie i nieszablonowo — co naturalnie doceniam — bo przez około 55 minut tego materiału dostajemy sporo dowodów ich nieskrępowanej wyobraźni i ogromnych umiejętności. Niemcy potrafią zamieszać tak, że momentami nie wiadomo, co się dzieje, ale robią to z prawdziwą klasą, bo niezależnie od aktualnie uprawianego gatunku, wychodzi im to świetnie.

Tylko tego… jest jeden problem. Ja tu piszę o około 55 minutach, a wyświetlacz pokazuje ich aż 73… Czym zatem są te brakujące minuty? Ano, kurwa jego w dupę zapierdolona mać, niczym: jakiś ambient, przypadkowe dźwięki, gadka-szmatka albo po prostu nic. Dłuuugie fragmenty nica, które sztucznie rozciągają i tak już bardzo długie utwory (weźmy pierwszy z brzegu „Uncreation's Whirring Loom You Ply With Crippled Fingers”, który potrzebuje trzy i pół minuty, żeby w ogóle wystartować) i kompletnie zaburzają spójność płyty. Na „Vision Wallows In Symphonies Of Light” również występowały pewne okołoambientowe przeszkadzajki, ale było ich bez porównania mniej, a przez to tak nie doskwierały. Na Ontology Of Nought tego badziewia jest tyle, że każdorazowo doprowadza mnie do szału i nie pozwala w pełni cieszyć się zawartością „netto” płyty.

Czwarte dzieło Ingurgitating Oblivion brzmi znakomicie, jest cudnie zagrane (Lille Gruber odpierdala takie kosmosy, że kopara nie chce się podnieść z podłogi) i zawiera masę naprawdę kapitalnej muzyki. Niestety, nawet te wszystkie zalety zebrane do kupy nie są w stanie odwrócić mojej uwagi od koszmarnej wtopy z ambientowymi zapchajdziurami. Mogła być z tego płyta roku, tymczasem z bólem serca jestem zmuszony dać jej ledwie 7.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/IngurgitatingOblivionOfficial

Udostępnij:

22 grudnia 2024

Vomit The Soul – Massive Incineration [2024]

Vomit The Soul - Massive Incineration recenzja reviewDo nagrań czwartego krążka muzycy Vomit The Soul przystępowali w poważnie odmienionym (a zarazem wzmocnionym) składzie, stąd też po następcy „Cold” obiecywałem sobie wiele, naprawdę wiele, choć na pewno nie nastawiałem się na coś nowatorskiego. Naiwnością byłoby oczekiwać od zespołu o ustalonej renomie, że w ciągu zaledwie trzech lat przewartościuje swój styl i zerwie z tym, co robił od dawna. To jednak wcale nie oznacza, że Massive Incineration jest przewidywalny od A do Z i w żadnym stopniu nie zaskakuje. Nic z tych rzeczy!

Niedługo po wydaniu bardzo cacanego „Cold” w kapeli doszło do ciekawych przetasowań: basman przeszedł na pozycję drugiego gitarniaka (bo w obsłudze tego instrumentu ma większe doświadczenie, choćby z Bloodtruth), w jego miejsce pojawił się nowy osobnik (z nieodległego stylistycznie Posthuman Abomination), natomiast za garami zasiadł jeden z moich perkusyjnych ulubieńców, Davide Billia. Wydawać by się mogło, że tak dobrana ekipa, z tak potężnym potencjałem sprokuruje wyjątkowo ekstremalny materiał – absurdalnie szybki i szalenie pokręcony. A tu (największa) niespodzianka.

Massive Incineration jest przystępniejszy i bardziej bezpośredni od poprzednika, oparty na dość przejrzystych riffach (w tym wielu zajebiście masywnych) oraz utrzymany gównie w umiarkowanych (jak na brutalny death metal) tempach. Oczywiście Vomit The Soul napierają gęsto jak diabli, ale jednak przy użyciu łatwiejszych do ogarnięcia środków i chyba na większym lajcie. Często odwołują się przy tym do klasyki ekstremalnego łojenia (zwłaszcza Dying Fetus i Suffocation), co sprawia, że całość (a już zwłaszcza „Repulsive Shores Into Oblivion”, „Endless Dark Solstice”, „Beg For Mercy” i ponownie nagrany „Third” z debiutu) sprawia wrażenie — uwaga, druga niespodzianka! — ponadnormatywnie chwytliwej. No i wchodzi gładko.

Brzmienie Massive Incineration jest rezultatem połączonych wysiłków Mk2 Recording (nagrania i mix) oraz studia Hertz (mastering) i w wyraźny sposób nawiązuje do „Apostles Of Inexpression”, co oznacza, że znowu dźwięk jest ciężki, tłusty, nasycony i głęboki. Niestety odbyło się to kosztem czytelności basu, który na „Cold” był znacznie lepiej słyszalny, a i jego wpływ na muzykę był chyba większy. Jak by nie było, to tylko detal, który nie rzutuje na ocenę, bo ogólnie produkcja płyty trzyma naprawdę wysoki poziom i nie przynosi wstydu osobom w nią zaangażowanym.

Vomit The Soul nie zawodzi, co jest o tyle istotne, że zespół nie ogranicza się do klepania w kółko tego samego. Może i różnice między kolejnymi płytami Włochów nie są kolosalne, ale mimo wszystko trudno je z sobą pomylić. Co najważniejsze – z materiałem klasy Massive Incineration trzeba się liczyć.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vomitthesoulbrutal

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

15 grudnia 2024

Adversarial – Solitude With The Eternal… [2024]

Adversarial - Solitude With The Eternal… recenzja reviewZadziwiająco długo kazali nam czekać na swój trzeci album kanadyjscy nihiliści z Adversarial. Z każdym kolejnym rokiem apetyt na nową muzykę oraz oczekiwania z nią związane rosły, a po dziewięciu latach zrobiły się wręcz niebezpiecznie wysokie. Od początku było wiadomo, że pobić „Death, Endless Nothing And The Black Knife Of Nihilism” będzie im zajebiście trudno, że naprawdę muszą spiąć dupska i dać z siebie wszystko. No i cóż, albo zwieracze już im nie domagają i gdzieniegdzie pojawiają się luzy, albo w tej chwili stać ich tylko na tyle. Tak, Solitude With The Eternal… nie ma startu do poprzednika, choć na pewno nie jest też słabym krążkiem.

Adversarial postawili przede wszystkim na ogień, wyziew i napierdalanie wpadające momentami w brutal death, jednym słowem: intensywność, choć — co trzeba podkreślić — podaną w zaskakująco uporządkowany sposób i ramach dość klarownych struktur. Mimo niemal nieustannej sieczki materiał nie jest jednak aż tak radykalny, jak się tego spodziewałem, bo brakuje mu dzikości, szaleństwa i pierwiastka chaosu, którymi charakteryzowały się poprzednie wydawnictwa. To raz, a dwa jest takie, że Solitude With The Eternal… jest od nich bardziej jednowymiarowy i w rezultacie niektóre utwory zamiast siać spustoszenie pod czaszką, po prostu przelatują, nie pozostawiając po sobie wyraźnego śladu.

Nigdy nie wymagałem od tego zespołu nieszablonowych rozwiązań czy naleciałości z kosmosu, bo zupełnie nie o to chodzi w takim graniu, aaale odrobina urozmaiceń tu i ówdzie, jakieś kontrasty albo okazjonalne wyjście poza schemat zawsze są mile widziane. Na Solitude With The Eternal… muzycy Adversarial pod tym względem nie rozpieszczają słuchaczy, bo do zaoferowania mają jedynie hmm… 40 sekund „nica” (bo nie można tego nawet nazwać ambientem) na początku „Witness To The Eternal Ligh” oraz podlatujące Immolation/Incantation nudnawe zwolnienia w „Crushed Into The Kingdom Of Darknes”. W tym drugim przypadku Kanadyjczycy brzmią raczej jakby brakowało im pary, niż chcieli kogokolwiek zabić ciężarem. Trochę to dziwne, bo wcześniej takich problemów z kreatywnością/wykonaniem nie mieli.

Zdaję sobie sprawę, że zrzędzę niewspółmiernie do poziomu Solitude With The Eternal…, a przez to zamazuję rzeczywisty obraz tej płyty, ale zwyczajnie liczyłem na coś więcej, na coś lepiej, a może i nawet na coś spektakularnego. Pierwszymi płytami Adversarial udowodnili, że ich na to stać, więc głupio im teraz obniżać poprzeczkę. Nie znaczy to jednak, że zespół nagle zapomniał, jak się pisze zapadające w pamięć i konkretnie kopiące po dupie numery. „Fanes At The Engur” czy „Endless Maze Of Blackest Dominion” mają naprawdę spory potencjał i mogą się podobać, chociaż odrobinę odbiegają od tego, co Kanadyjczycy robili przed laty.

Dobra to płyta, taka treściwa i ekstremalna, ale nie wydaje mi się, żeby koniecznie trzeba było o niej mówić z pozycji kolan. Za mało tu uniesień natury jakiejkolwiek.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AdversarialOfficial
Udostępnij:

12 grudnia 2024

Rudra – Eight Mahavidyas [2022]

Rudra - Eight Mahavidyas recenzja reviewZnamy zespoły antychrześcijańskie, znamy zespoły pro-chrześcijańskie. Niektórzy, jak Orphaned Land zrobili karierę na byciu zgodnym z teorią spiskową o jednej religii, łączącej abrahamowe wierzenia w jedno wielkie gówno. A co ma do powiedzenia hinduizm?

Rudra reprezentuje styl, który nazwała Vedic Metal, czyli opowieści indyjskiej treści (mimo pochodzenia z Singapuru – miasta jak Kraków, tylko z większą ilością psychopatów). Płyta ma koncept – osiem numerów o ośmiu mędrczyniach, które zakasowały władców świata tego, niewielkiego. Wszystko wytłumaczone pięknie w książeczce, można się bawić i uczyć w ramach słuchania metalu.

Tak więc po wyłączeniu Manu Chao puściłem Rudra i powiem po pierwsze, że przypinanie im łatki Black Metalu uważam za chore. Pomijając anty-okultyzm grupy, nie powinno nazywać się czegoś Black Metalem, tylko dlatego, że się dźwięki lekko pobrudziły i niedoprały. Jest to po prostu szorstki, Orientalny Death i tyle mojego bulwersu.

Po drugie, Rudra reprezentuje tzw. trudny styl do polubienia za pierwszym odsłuchem, a który może wręcz zmęczyć. Przypomina mi to coś, co robił Nile, ale bez dominacji szybkiej perkusji, i zdecydowanie grzeczniej. Jest to powolne granie, nastawione na medytacyjność, powtórzenia pewnych fraz i motywów, niemalże w sposób modlitewny. Może stąd wzięła się nazwa gatunku, bo trochę jakby była przeznaczona dla joginów. Utwory się jednak dobrze noszą, mimo długości (średnio po 7 minut). Ale też ciężko wskazać coś ponadprzeciętnego (no może „Renunciation Is Futile” jest bardziej piosenkowy od innych), bo każdy numer ma jakiś pomysł, mniej lub bardziej kreatywny.

Podobało mi się to ogólnie, ale w dużej mierze ze względu na egzotykę. Gdyby to był album o Egipcie, to pewnie bym nie był aż tak miły. Nie jest to album równie wyjątkowy, co początki tego zespołu – większość zespołów ekstremalnych „szczytuje” na pierwszych trzech płytach, ale to wciąż jest jak najbardziej godny reprezentant swojego regionu. Singapur ma wiele ważnych zespołów, ale żaden nie wydał tak wiele płyt co Rudra. I dlatego można sprawdzić z ciekawości. Ja natomiast zastanowię się nad stworzeniem religii piwoszy i miłośników kabanosów w musztardzie miodowej.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RudraBand
Udostępnij:

6 grudnia 2024

Blood Incantation – Absolute Elsewhere [2024]

Blood Incantation - Absolute Elsewhere  recenzja reviewTalent? Szczęście? Negro-syjonistyczny spisek? Co by to nie było, coś musiało być na rzeczy, bo droga Blood Incantation — którzy przecież nie zrewolucjonizowali ani nie wymyślili death metalu na nowo — do czołówki gatunku była wyjątkowo krótka i jak się zdaje bezproblemowa. Z dnia na dzień Amerykanie stali się zespołem, „o którym się mówi”, każde kolejne ich wydawnictwo przyjmowano przy wtórze ochów i achów, zaś na fali ich popularności pojawiła się cała masa kapel chcących grać podobnie. Tak, to jest, kurwa, sukces, w dodatku w pełni zasłużony.

Niestety z sukcesem tak to już bywa, że niektórym od jego nadmiaru odbija palma, tracą kontakt z rzeczywistością i zaczynają robić głupoty. W przypadku Blood Incantation taką głupotą było ambientowe hmm… coś o tytule „Timewave Zero”. Niby to niewarta uwagi bzdura, niby to nieszkodliwa – a owszem, gdyyyby tylko została odpowiednio potraktowana. Tymczasem zatrważająco duża część odbiorców obwołała to coś objawieniem i przejawem geniuszu Amerykanów i w ten sposób zamiast solidną zjebą postawić zespół do pionu, utwierdziła go w poczuciu własnej zajebistości i wszechstronności oraz zachęciła do dalszych eksperymentów. Efekty słychać na Absolute Elsewhere.

Trzecia płyta Blood Incantation jest materiałem niesamowicie ambitnym, progresywnym i nieprzewidywalnym, czerpiącym z różnych stylów i gatunków, a przy tym zapewniającym niespotykane doznania estetyczne… bla, bla, bla… literki. Absolute Elsewhere ma do zaoferowania przyzwoitą (procentowo) dawkę znakomitego death metalu, cała reszta to tak naprawdę pomyłka. Amerykanie władowali w ten krążek wszystko, co tylko przyszło im do głów – od zakręconych, przepełnionych blastami partii, przez rock progresywny i ambient, po wręcz folkowe pitu-pitu. Tu zaleci Nocturnus, tam Opeth, a jeszcze gdzie indziej Mastodon, Akercocke czy rzężąca resztką sił lodówka. Mają rozmach skurwisyny, że zacytuję klasyka.

Na co komu jednak rozmach, kiedy całość zwyczajnie rozłazi się w szwach, ba!, w ogóle nie jest pozszywana. Konstrukcja Absolute Elsewhere — jeśli o jakiejś przemyślanej konstrukcji można tutaj mówić — jest straszliwie naciągana/przekombinowana, o wewnętrznej spójności (czy to „dużych” utworów, czy tylko ich części) należy zapomnieć, o płynnych/logicznych przejściach między kolejnymi fragmentami również. Albo jest jeszcze za wcześnie na tak szeroko zakrojony eklektyzm, albo Blood Incantation po prostu się do tego nie nadają – ja obstawiam opcję numer dwa, bo przez te wszystkie hmm… urozmaicenia najciekawsze i najbardziej wartościowe motywy nie dostają dość czasu, żeby się należycie rozkręcić, są urywane i zastępowane gorszymi, niedeathmetalowej proweniencji.

Jednakowoż właśnie za deathmetalową stronę Absolute Elsewhere należą się muzykom Blood Incantation szczere pochwały, bo chociaż nie robią niczego odkrywczego — a przez nadmiar hype’u tak może im się wydawać — to jest w tym moc, precyzja, świeżość i sporo kapitalnych pomysłów. Zespół wyraźnie poprawił brzmienie (można uznać, że wycieczka do Niemiec się opłaciła), zadbał o czytelniejsze wokale (ale wprowadził też czyste zaśpiewy) i nawet odrobinę zyskał na brutalności, dzięki czemu ta pokręcona sieczka wchodzi naprawdę dobrze. Gdyby Amerykanie ograniczyli się wyłącznie do tak pojmowanego death metalu, pewnie mógłbym się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest ich najlepsza płyta. Niestety, elementów rozpieprzających album od środka, miałkich i niczym nieuzasadnionych, jest zbyt dużo, żeby przejść nad nimi do porządku dziennego.

Czy tak ma wyglądać kraut death metal? Jeśli tak, to ja raczej podziękuję i wrócę do bardziej składnych dźwięków, przy których nie muszę się co chwilę łapać za głowę.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/BloodIncantationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

24 listopada 2024

Exocrine – Legend [2024]

Exocrine - Legend recenzja reviewCzy ja przypadkiem kiedyś nie wspominałem, że Season Of Mist zbiera wokół siebie śmietankę technicznego i progresywnego death metalu? Jak wam mało dowodów, to teraz mają w swych szeregach jeszcze Exocrine, którzy od dekady pracują na miano niezłych pojebów, choć jak na ironię akurat na Legend trochę odpuścili, za to uczynili muzykę nieco bardziej czytelną dla przeciętnego słuchacza. I tu mała uwaga – pisząc o przeciętnym słuchaczu, mam na myśli ludzi pochłaniających na co dzień Pestifer, Deeds Of Flesh czy z innej strony Fallujah. Osobników niebędących w temacie zawartość tej płyty pewnikiem przyprawi o zawroty głowy.

Śledzę poczynania bohaterów tej recenzji od samego początku i zawsze mi imponowało, że dla nich ewolucja nie ograniczała się wyłącznie do rozwijania techniki użytkowej oraz komplikowania aranżacji, że również – co wcale nie jest takie oczywiste – szło za tym konkretne pierdolnięcie, w dodatku z płyty na płytę coraz większe. Najwyraźniej jednak Exocrine na „The Hybrid Suns” wycisnęli z tego stylu (albo z siebie) maksa, bo ich szósty krążek już aż tak dopakowany, intensywny i zagmatwany nie jest. Podkreślam – aż tak, bo mimo wszystko Francuzi są na takim poziomie, że do prostego grania pewnie nawet nie potrafiliby się zmusić. Sweet!

Legend na tle pozostałych albumów Exocrine najbardziej wyróżnia się chyba wyjątkowo dużym stężeniem melodyjnych motywów, w tym takich, które można z łatwością zapamiętać i później nucić pod nosem („Dragon”!). Co prawda z czymś takim nie załapią się choćby do preselekcji do Eurowizji, bo większość z nich opiera się na karkołomnych zagrywkach, ale koniec końców ułatwiają one wkręcenie się w te jeszcze bardziej popieprzone pomysły zespołu. Osiągnięta w ten sposób wyrazistość utworów sprawia, że z jednej strony po ich wysłuchaniu zostaje coś w głowie, do czego później chce się wrócić, a z drugiej, że całość nabiera takiego hmm… ludzkiego charakteru, że nie wszystko kręci się tu wokół techniki.

Produkcja Legend nie budzi większych zastrzeżeń. Od początku doskonale słychać, że zespołowi zależało na maksymalnej selektywności instrumentów oraz możliwie dobrym balansie brzmienia między brutalnymi a melodyjnymi partiami. Wyszło to całkiem nieźle, bo faktycznie można się delektować praktycznie każdym aranżacyjnym detalem (o ile się go oczywiście wyłapie), jednak przy większej zawierusze — a takich przecież nie brakuje — dźwięk wydaje się być nieco przytłumiony.

Jakby wrażeń dostarczanych przez Legend było mało, Exocrine postanowili domknąć płytę ponownie nagranym „Cryogenisation” z „Ascension”. Fajnie, fajnie, tylko nie wiem, po co. Owszem, numer sam w sobie jest w porządku, ale w tej wersji pokazuje jedynie postęp, jakiego gitarniak Sylvain Octor-Perez dokonał jako producent. Wszak jeśli chodzi po poziom kompozycji, to już wtedy było u nich naprawdę dobrze.

Czy Legend jest najlepszym krążkiem w dorobku Exocrine? Na etapie, na którym jest zespół to już chyba kwestia drugorzędna, bo o „najlepszości” będą decydowały detale i osobiste preferencje. Ja nie widzę problemu w tym, że materiał jest prostszy i bardziej chwytliwy od poprzedniego, ale to właśnie „The Hybrid Suns” umieściłbym na szczycie.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Exocrine/

podobne płyty:




Udostępnij:

12 listopada 2024

Pyrrhon – Exhaust [2024]

Pyrrhon - Exhaust recenzja reviewNa podstawie czwartej płyty Pyrrhon ni cholery nie można było prorokować, co też zespół zrobi w przyszłości, w jakim kierunku podąży i czy w ogóle będzie mu się chciało bawić w robienie hałasu. Nie przeszkodziło mi to jednak w urojeniu sobie jakiegoś w miarę skonkretyzowanego obrazu następcy „Abscess Time”, co naturalnie doprowadziło do sporego zdziwka, bo Exhaust z tymi wyobrażeniami kompletnie się rozmija. Super, zespół nieprzewidywalny! A także hmm… przystępnie ciężkostrawny – jest w tym oczywisty paradoks, ale spróbuję wyjaśnić, na czym on polega.

Pierwsze, co zwraca uwagę w kontakcie z Exhaust, to jak sprawnie ta płyta przelatuje przez uszy – jest taka zwarta, spójna, dynamiczna, pozbawiona przestojów – wręcz piosenkowa. Jej styl wydaje się ograniczony wyłącznie do żwawego i względnie prostego death-sludge, w dodatku takiego z jako tako wyczuwalnymi strukturami i bez istotniejszych skoków w bok. Poza tym całość brzmi mniej piaszczyście niż zwykle, choć to ciągle robota Marstona. Nie bez wpływu na ogólną przystępność pozostaje fakt, że to najkrótszy (38 minut) long w dorobku zespołu, więc i uszczerbek na psychice po jego wysłuchaniu jest jakby mniejszy. Innymi słowy, taki materiał mógłby przekonać do Pyrrhon wielu nowych odbiorców.

Mógłby, o ile ci potencjalni odbiorcy ograniczyliby się do pierwszego wrażenia albo tylko tego, co dostępne na najbardziej podstawowym poziomie Exhaust, czyli intensywnego i było nie było chwytliwego hałasu. Każda próba zejścia głębiej prowadzi bowiem do jedynego słusznego wniosku – że Pyrrhon potrafią w pozory, są pojebani i za nic mają odporność słuchaczy. Już na wysokości trzeciego kawałka, skrajnie pokurwionego „The Greatest City On Earth”, można się poczuć jak uczestnik jakiegoś chorego eksperymentu, którego celem jest… No właśnie co? Według mnie muzycy Pyrrhon w głównej mierze testują tu nowe formy znęcania się nad instrumentami, a przy okazji kombinują, jak je zespolić/wymieszać z patentami charakterystycznymi dla Baring Teeth, The Dillinger Escape Plan czy Pillory, które to nazwy na Exhaust słychać nie raz.

Pomimo tego, że Pyrrhon na Exhaust postawili na krótsze formy, to są one równie intensywne i upakowane przedziwnymi pomysłami, co te z poprzednich płyt, a przy tym chyba zgrabniej zaaranżowane – jeśli w kontekście tego zespołu w ogóle można mówić o aranżowaniu czegokolwiek. Rezultat jest taki, że mózgowina wyłapuje najpierw co bardziej chwytliwe i rytmiczne (zaprawione core’m) momenty i pozwala się nimi cieszyć, zanim cała popiedolona reszta przedrze się na powierzchnię i uderzy jak obuchem, pozbawiając resztek sił i psychicznej stabilności. Czy te soniczne męczarnie są dla każdego? Ano nie, ale też Amerykanie nigdy nie udawali, że chcą ze swoją muzyką trafić do mainstreamu.

Co dla Pyrrhon po tak pokręconym materiale przyniesie przyszłość? Ot, zagadka. Ja już nawet nie próbuję zgadywać. Wiem tylko tyle, że o poziom kolejnych krążków w ogóle nie muszę się martwić.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 listopada 2024

Ulcerate – Cutting The Throat Of God [2024]

Ulcerate - Cutting The Throat Of God recenzja reviewCutting The Throat Of God to już siódma pozycja w dorobku Ulcerate, w dodatku dość niezwykła, gdyż jest czymś, czego w historii zespołu jeszcze nie było: bezpośrednią kontynuacją i rozwinięciem poprzedniego krążka – tak stylistycznie, jak i brzmieniowo. Przyznaję, trochę to zaskakujące, bo dotychczas na każdym kolejnym albumie Nowozelandczycy pokazywali się z nieco innej strony i na co innego kładli nacisk, jednak biorąc pod uwagę poziom tego materiału, nie mam zamiaru zrzędzić, że po dwudziestu latach grania znaleźli (?) najbardziej odpowiednią dla siebie formułę.

Jako się rzekło, Cutting The Throat Of God jest „tylko” kontynuacją „Stare Into Death And Be Still” i nie zawiera żadnych większych/przełomowych zmian w stosunku do tamtego, jakże znakomitego, krążka. Mimo to nie można napisać o Ulcerate, że stanęli w miejscu albo kurczowo trzymają się jednego patentu, bo jak to już doskonale słychać w otwierającym album pięknie rozbudowanym i wciągającym „To Flow Through Ashen Hearts”, mają świadomość własnej zajebistości i pomysłów im nie brakuje. Styl zespołu jest w mig rozpoznawalny, jednocześnie daje się odczuć, że w muzyce jest jeszcze więcej gęstego nastroju i niepokojących melodii, że na wielu poziomach mocniej oddziałuje na słuchacza. Żeby nie było jednowymiarowo, atmosferyczne partie są równoważone paroma wyjątkowo ekstremalnymi (nawet jak na nich) wybuchami brutalności, które spokojnie przeszyłby nawet u Defeated Sanity.

Ulcerate oczywiście nie byliby sobą, gdyby na Cutting The Throat Of God wszystko było proste, przejrzyste i przewidywalne. Nowozelandczycy zadbali o odpowiednią dawkę nieco nieoczywistych zagrań w nieoczywistych miejscach (choćby w „Further Opening The Wounds” i utworze tytułowym) oraz trochę stękająco-mulących riffów wpadających w sludge (m.in. w „Transfiguration In And Out Of Worlds”), które tylko podbijają klimat całości i czynią ją bardziej zwartą. Te dodatki/urozmaicenia nie są podane pod nos, więc wyłapanie ich w niezwykle bogatych, wielowątkowych i pokręconych strukturach może zająć kilka naprawdę wnikliwych przesłuchań, co ja akurat zaliczam na duży plus, bo banalnych krążków mamy wokół na pęczki.

Produkcja Cutting The Throat Of God nie odbiega zbytnio od tej z „Stare Into Death And Be Still” – balans między selektywnością a brudem jest podobny, brzmienie poszczególnych instrumentów również, może jedynie bas jest wyraźniejszy, zaś jego udział w budowaniu nastroju istotniejszy. Nie zmienia to faktu, że dźwięk jest tu idealnie dopasowany do muzyki i trudno wyobrazić sobie lepszy – pozwala się w pełni delektować wszelkimi zawiłościami aranżacyjnymi oraz mistrzowskim wykonaniem (Jamie Saint Merat jeszcze za życia doczeka się pomnika w centrum Auckland).

W recenzji poprzedniego krążka nazwałem Ulcerate najlepszym współczesnym zespołem deathmetalowym; po paru miesiącach spędzonych z monumentalnym Cutting The Throat Of God tę opinię podtrzymuję. Nowozelandczycy nie dają żadnych pretekstów, żeby podważyć ich wielkość. Choć wielu próbuje, oni nadal są niepodrabialni, są poza zasięgiem.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij: