Żaden ze słuchanych przeze mnie ostatnio albumów nie sprawił mi tyle frajdy, co drugi longplej brazylijskiego Sarcófago. Prawdziwa perełka w całej dyskografii muzyków, tak różna od topornego debiutu oraz przekombinowanego ostatniego długograja o wiele mówiącej nazwie „The Worst”. Fantastyczne aranżacje, bezbłędne wykonanie, kilka, ale za to naprawdę cacanych, technicznych wrzutek i tony, jebane tony, zadziornej przebojowości i świeżości. Nie przypominam sobie zbyt wielu kapel, które w latach dziewięćdziesiątych, na ich początku – żeby być dokładnym, grałyby równie eklektyczną mieszankę thrashu, blacku, deathu i chuj wie czego jeszcze, a wszystko to brzmiało naturalnie, bez spiny i po prostu zajebiście fajnie. Słucha się tego wręcz wyśmienicie, bo z jednej strony mamy do czynienia z bardzo solidnym rzemiosłem, wykonaniem, które nie może nie budzić podziwu swoją dokładnością i precyzją, oddającą najdrobniejsze szczegóły kompozycji, a z drugiej doskonałym songwritingiem, co znaczy tyle, że na 40 minut wydawnictwa (licząc łącznie z bonusami) nie ma ani jednego męczywora, ani żadnego ciągnięcia na siłę. Dodatkowo wprowadzenie kilku fraz z klawiszami nieodmiennie przywodzi na myśl kosmiczne klimaty debiutanckiego „The Key” z repertuaru Nocturnus, co samo w sobie dodaje jedno oczko i sto punktów szacunku na dzielni. Swoją drogą, różnorodność klimatów jest tak duża, że w zależności od własnego obycia w metalowym półświatku, odniesienia, ale i inspiracje dla potomnych, można wymieniać w nieskończoność. A przynajmniej bardzo długo, długo na tyle, że kiedy zacząłem spamiętywać, co chciałem napisać, musiałem iść do roboty i całe spamiętywanie szlag trafił. W razie pytań, jestem pewien, demo z największą przyjemnością wyłuska wam wszystkie sekrety albumu; walcie więc śmiało prośby w komentarzach: kawałek i minuta in question, z dopiskiem „ucho od śledzia”. Jest jeszcze jedna rzecz, która mi robi album, a mianowicie solówki. Mając w pamięci debiut Brazylijczyków, próżno było oczekiwać takich cudeniek, a tu taka niespodzianka. Jak na mój gust, są jednak nieco za krótkie i kapkę ich mało, ale z drugiej strony czysty The Laws of Scourge to ledwie 30 minut. Trochę więc się czepiam, tym bardziej, że kapela to żadne tam Rhapsody, żeby solówki trwały po pół godziny. Nie zamierzam specjalnie zgłębiać zakamarków poszczególnych utworów i rozbijać ich na czynniki pierwsze, bo już i tak tekstu spłodziłem sporo, ograniczę się więc do wymienienia hiciorów. Tytułowy kawałek, bo zajebisty i robi takie otwarcie, że wyrywa z kapci, „Piercings” za solówkę i gitary, „Midnight Queen”, skądinąd nieco zabawny, za klawisze, „Screeches…” za gitarowo-klawiszowe interludium a’la Nocturnus, „Prelude…” za wspomnianą na początku odrobinę techniczności, „Black Vomit”, bo jebie po nerach, „Secrets of a Widow” ze względu na początkowe bębny i klimat, „Little Julie” za manifest z końcówki kawałka oraz „Crush, Kill, Destroy” ponownie za gitary i thrashowy feeling. Tym sposobem doszedłem do końca albumu i do końca recenzji. Album w chuj zajebisty, więc polecam, choć pewnie nikomu o tym truć nie trzeba.
ocena: 9/10
deaf
inne płyty tego wykonawcy:
zaaajebista płyta. prawie tak dobra jak Rotting. Rotting to epka (w zasadzie tak długa jak album i tak traktowana) pomiędzy Inri i Laws. Laws jest cudowne ale Rotting to k...a KUUUUUUUUUUUUUUUUULLLTTTTTTTT !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! obie to płyty mojej młodości
OdpowiedzUsuńrotting długo było traktowane jako druga płyta, dopiero od 10 lat jest skorygowane jako EP, przez ten wywiad na youtube co Wagner udzielił w MTV. A ta płyta? rewelacja, jak cała dyskografia sarcófago, łącznie z Hate i The Worst
OdpowiedzUsuń