Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2016. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2016. Pokaż wszystkie posty

1 grudnia 2023

Ulcer – Heading Below [2016]

Ulcer - Heading Below recenzja reviewBędąc niezwykle zakochanym w „Dead Souls Cathedral” naturalna ciekawość sprawiła, że sobie obczaiłem zespół dokładniej, choć przyznam szczerze, nie spodziewałem się zbyt wiele. Niestety, ale często droga do świetności prowadzi przez średnie produkcje. No niemniej jednak, zapomniałem, że przecież trzon grupy stanowią konkretne wygi, gdzie każdy z członków ma zaliczone kilka niezłych kapel na koncie.

Przy odkrywaniu Ulcera, dowiedziałem się, że kiedyś byli bardziej hołdem dla szwedzkiej sceny, robiąc kopię Entombed/Dismember/Grave. Na szczęście dla nas wszystkich, dość szybko grupa poszła dalej w ambicjach, wykraczających poza szwedzkie standardy, bo można tutaj usłyszeć choćby echa Nile, albo Deicide. Ale nie umiałbym ich jednoznacznie porównać, to trzeba po prostu usłyszeć, ale nie uprzedzajmy faktów.

Materiał jest zresztą czymś dużo lepszym i większym, niż się to kiedykolwiek mieściło w głowach Szwedów. Heading Below jest superprodukcją w tym sensie, że poza graniem w sposób nowoczesny i z pełnym wykorzystaniem dobrodziejstw technologii, mamy nie tylko pierdolnięcie, monstrualny klimat, ale też mądrze napisane szlagiery. Co prawda, są one nad wyraz chwytliwe, co może być poczytane za wadę, gdyż jak coś zbyt łatwo wchodzi do głowy, to równie łatwo z niej wychodzi. Ja natomiast od początku do końca siedziałem sobie z rozdziawioną papą chłonąc track za trackiem, bo to jest jedna z tych produkcji, gdzie każdy dźwięk ci się podoba. Wszystko się rozwija logicznie, z punktu A do punktu B w utworach.

Czy są jakieś materiały na single do puszczania na studniówkach? No jakbyśmy mówili o jakieś komercyjnej artystce*, to jako ekwiwalent wymieniłbym np. „Down Below” albo „You Called, We Came”, ale to jest subiektywna ocena – po prostu mi się najbardziej spodobały. Ktoś, kto woli brutalność od melodii, pewnie będzie wolał taki szybszy „Howl of the Jackal”, a i jest też fajnie rozwijający się „The Phantom Heart”. Gdzieś tam może pod koniec uchodzi trochę tej energii, ale naprawdę nic, co by wchodziło w rejony miernoty i zaprzaństwa.

W tym wszystkim chyba najbardziej cieszy mnie fakt, że jak tak człowiek stanie z boku i popatrzy się na polską scenę, to chyba dawno już nie mieliśmy aż tak mocnych zawodników. Banisher, Cinis, Faeces, Dira Mortis, Sphere, Anthem, Cortege, Kingdom, czy też nawet i te mniej znane i lubiane, jak Ferosity, Offence, Pandemic Outbreak, Deviation i Masachist sprawiają, że można patrzeć na przyszłość naszej sceny nie tylko ze spokojem, ale i z radością w oczach.

Nie sposób jest mi wyłączyć entuzjazm i nawet jeśli miałbym być malkontentem, to tak na dobrą sprawę, o co miałbym się kurna przyczepić? Tu nawet nie ma wtórności, czy braku oryginalności, którego bym normalnie użył jako argumentu balansującego moje nadmierne zachwyty. Nie daję 10 punktów, bo to zostawiam na legendarne rzeczy typu „Altars of Madness”, co do których wszyscy się zgadzają. Ale w każdym bądź razie, nikomu nie stanie się krzywda jak tego przesłucha, wręcz przeciwnie, satysfakcja gwarantowana. Dobra, kończę, patrzcie ile już nasrałem słów, chyba wystarczy. Ale to jest ten 100% Death Metal, dzięki któremu człowiek dalej interesuje się tym gatunkiem.

*Chciałem zarzucić jakimś nawiązaniem do popkultury, ale kompletnie wybiegłem z obiegu, mógłbym co najwyżej wymienić Dodę, ale jaka z niej artystka, albo o zgrozo, ikona? Kto ją w ogóle dzisiaj kojarzy?


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ulcerdeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 listopada 2023

Infestdead – Satanic Serenades [2016]

Infestdead - Satanic Serenades recenzja reviewPrzejdźmy do rzeczy, to jest kolekcja obu płyt Infestdead + epka. Nie zdobędziecie oryginałów, chyba że na allegro, za ciężkie pieniądze. Nie mam też ochoty recenzować każdej z płyty z osobna, bo są do siebie podobne. Tak więc dostaniecie recenzje dwóch płyt w cenie jednej.

Infestdead to kolejny z wielu projektów Dana Swanö, wraz z Andreasem Axelssonem na wokalu. Jakby nie patrzeć, jest to powiązane z Edge of Sanity, z tą różnicą, że mamy do czynienia z tributem dla Deicide. Oczywiście, jest to szwedzkie, a co za tym idzie, wolniejsze i bardziej swojskie, ale tak, dostajemy tutaj antychrześcijańskie hymny zrobione w bardzo zapomnianej formie, jeśli mówimy o Death Metalu jako sztuce.

I okej, płyta z ’97 i ’99 roku, to nie ten sam poziom kultu, co płyty z lat ’90-94 i można się czepiać perkusji, bo brzmi nieco jakby była zaprogramowana, choć Dan jak najbardziej potrafi grać też na perce, poza gitarami… Tak więc wbrew roku wydania, zaliczyłbym to do oldskulu.

Teksty są wyjątkowo prześmiewcze i satyryczne, wśród tytułów są takie smaczki jak „Evil2” (zło do kwadratu), „Antichristian Song #37”, „Christinsanity”, tak więc walenie w wyznawców boga, ale z jajem. Były też niby jakieś problemy, przez które „Christian Genocide” musiało zmienić nazwę na „Bestial Genocide”. Ogólnie niby nic odkrywczego, ale wbrew pozorom, jest to napisane ciętym, inteligentnym językiem. Sam projekt powstał nieco na zasadzie beki, bo Dan sobie zrobił riffa w starym klimacie sam dla siebie i poszło to na jakąś kompilację i spodobało się to ludziom na tyle mocno, że zaraz dostał zamówienie na pełną płytę. A potem na kolejną…

A ponieważ omawiam dwie płyty naraz, to w dużym skrócie „JesuSatan” jest tą lepszą płytą, gdzie koncept i talent został uwypuklony w pełni, a „Hellfuck” to była zaledwie rozgrzewka. Nie żeby coś tam brakowało, ale widać to już po samej ilości utworów – drugi album ma ich 12, a pierwszy 23 + 6 bonusów z epki. I „JesuSatan” jest bardziej dopracowany i bez zbędnego pieprzenia.

Mi osobiście bardzo brakuje grup, które potrafiłyby naśladować Deicide. Zbyt często mamy do czynienia z kalką Morbid Angel, Death, Autopsy, Obituary, Suffocation, a za rzadko ktoś potrafi przyBentonować czy też przyGlennić (jak kto woli). Innymi słowy, wypadałoby, abyście mieli ten materiał opanowany w jednym palcu. To jest ta prawdziwa biblia Death Metalu, jego podstawa i jakakolwiek ignorancja, brak niewiedzy, nie jest wytłumaczeniem. Tak więc w poniedziałek robię klasówkę i będę przepytywać z poszczególnych utworów. Proszę się przygotować.


ocena: 9/10
mutant
Udostępnij:

28 lutego 2022

Virvum – Illuminance [2016]

Virvum - Illuminance recenzja okładka review coverSzwajcarzy już na początku działalności jasno określili swoją grupę docelową: adresują muzykę przede wszystkim do fanów Fallujah, Necrophagist oraz Obscura. Ja ze swojej strony dorzuciłbym do tej wyliczanki jeszcze Arkaik, Beyond Creation i Augury. Te nazwy powinny w zupełności wystarczyć, żeby zorientować się, co i na jakim poziomie grają Virvum. Niewiadomą mogą pozostać co najwyżej proporcje składowych, a te są naprawdę ciekawe. Illuminance to oczywiście progresywny death metal, ale nie taki typowy, do jakiego jesteśmy od lat przyzwyczajeni, bo łączący kosmiczny klimat z dość mechaniczną pracą instrumentów.

Początek Illuminance jest bardzo obiecujący i daje nadzieje na w pytkę płytkę, bo „The Cypher Supreme” to prawdziwa petarda – szybka, dynamiczna, melodyjna i odpowiednio zakręcona; w dodatku każdy z muzyków Virvum dostaje tu okazję, żeby wykazać się niemałymi umiejętnościami. Kawałek trwa ledwie dwie i pół minuty, a mimo to daje niezłego kopa i udanie podnosi ciśnienie – po czymś takim chce się już tylko więcej. Kolejny utwór, „Earthwork”, również trzyma wysoki poziom, ale brakuje mu trochę świeżości i pierdolnięcia poprzednika. Także dlatego, że do głosu dochodzą w nim — i później przewijają się przez resztę materiału — wyraźne inspiracje autorami „The Flesh Prevails”, co najbardziej słychać w aranżacjach perkusji i w mocno (zbyt mocno) wyeksponowanej pracy gitary solowej, która nawet charakterystyczne brzmienie zawdzięcza Amerykanom. Ja rozumiem, że Nic Gruhn, główny kompozytor zespołu, grał przez chwilę w Fallujah i pewne patenty mógł podpatrzeć bezpośrednio u źródeł, ale mimo wszystko powinien te wpływy przemycić nieco dyskretniej. Tym bardziej, że praca nad debiutem zajęła mu podobno około pięciu lat.

Czy wobec powyższego Illuminance to płyta-hołd albo zlepek rozmaitych zrzynek? Ano nie. Tu naprawdę słychać ogrom pracy włożony w przygotowanie tych ośmiu utworów i spore ambicje, żeby wyróżniały się na poletku progresywnego death metalu. I wyróżniają się. Choćby tym, że (prawie) wszechobecny klimat nie przesłania brutalnego oblicza zespołu, a kawałki same w sobie oraz globalnie są porządnie wyważone (całość trwa optymalne 40 minut) i zawierają mnóstwo urozmaiceń, które szybko przykuwają uwagę (to kapitalne basowe solo w „Tentacles Of The Sun”!). Virvum nie boją się sięgać po klawisze, czyste wokale (z umiarem!) czy… instrumenty dęte. Nie da się ukryć, że zespół ciągnie zwłaszcza do rozbudowanych struktur, kiedy mogą bez spiny pobawić się dynamiką i mają dużo miejsca na indywidualne popisy. Najlepszym tego przykładem jest mój faworyt na Illuminance, ponad dziesięciominutowy (!) „II: A Final Warming Shine: Ascension And Trespassing”, który poskładano niemal wyłącznie ze znakomitych pomysłów i który trzyma w napięciu do samego końca. Wokale, choć całkiem dobre, mają dla Virvum raczej drugorzędne znaczenie.

Illuminance to bardzo udany debiut, który powinien spasować szczególnie miłośnikom nowoczesnego oblicza progresywnego/technicznego death metalu – tego ze sterylną produkcją, instrumentami pracującymi z mechaniczną precyzją i, co trzeba odnotować, pewnymi brakami w sferze feelingu. Szwajcarzy pokazali się z dobrej strony, choć na przyszłość na pewno muszą popracować nad oryginalnością i jeszcze mocniej doszlifować utwory, żeby lepiej i na dłużej osiadały w pamięci.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/virvum

podobne płyty:

Udostępnij:

17 kwietnia 2021

Abnormal Inhumane – Consuming The Infinity [2016]

Abnormal Inhumane - Consuming The Infinity recenzja reviewTen grecki zespół zaliczył dyskretny, choć całkiem przyzwoity debiut, na którym zaprezentował podziemną (brzmienie…) i uproszczoną wersję tego, co ongiś grali Hate Eternal czy — bardziej aktualnie — ich krajanie z Inveracity i Mass Infection. Wstydu nie robili, lecz była to jedynie rozgrzewka przed tym, co przygotowali na krążku numer dwa. Muzyka na Consuming The Infinity jest równie nieoryginalna i wtórna, co na „Disgusting Cruelty Of Homicide”, jednak jej poziom już robi wrażenie. Abnormal Inhumane poprawili się w absolutnie każdym aspekcie — mimo iż niektórym nie spodobała się zmiana tematyki z krwawej na kosmiczną — i zasłużenie awansowali do europejskiej czołówki takiego łomotu. Przynajmniej w teorii.

Consuming The Infinity to w stu procentach brutalny amerykański death metal, dla którego bazą są dokonania Gorgasm, Dying Fetus i Disgorge, a z którym tak dobrze radzą sobie zwłaszcza europejskie kapele (Disavowed, Pyaemia, Defeated Sanity, Arsebreed, Despondency, Human Mincer…). Grecy nie wprowadzają do tego stylu ani grama zauważalnych innowacji, nie robią też niczego, żeby ich materiał był urozmaicony ponad średnią gatunkową, a i tak wchodzą bez popitki. Czemu? Ano ze względu na świetnie dobrane proporcje między czystą sieczką, technicznymi łamańcami a chwytliwością. Przy pierwszym kontakcie z muzyką Abnormal Inhumane wszystko wydaje się w niej bardzo oczywiste, podane na tacy i totalnie przewidywalne. To tylko pozory, bo wraz z kolejnymi przesłuchaniami na powierzchnię wychodzą wcześniej nieodkryte elementy, a utwory nabierają fajnej głębi. Jednocześnie Grecy ani na sekundę nie odchodzą od sprawdzonej formuły, produkując zacny napierdol.

Produkcja materiału nie budzi moich najmniejszych zastrzeżeń – Consuming The Infinity brzmi mocno i selektywnie, zadbano o dobry balans między instrumentami a wokalami, więc muzyka nie traci niczego na dynamice, gdy przychodzi do najbardziej intensywnych fragmentów. Innymi słowy pod względem realizacji Grecy zostawili debiut daleko w tyle.

Jeśli chodzi o Abnormal Inhumane, tylko jedna kwestia nie daje mi spokoju – czemu, do kurwy nędzy, po tak udanym krążku (w dodatku w dość popularnej wytwórni) zespół nie zyskał nie tyle nawet zasłużonego, co jakiegokolwiek rozgłosu. Ich kariera powinna nabrać rozpędu, a tu dupa.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/abnormalinhumaneofficial/

podobne płyty:

Udostępnij:

29 sierpnia 2020

Brutally Deceased - Satanic Corpse [2016]

Brutally Deceased - Satanic Corpse recenzja reviewCzesi z Brutally Deceased wybrali sobie niezbyt oryginalną drogę do kariery: wzorem tysięcy kapel z całego świata rypią klasyczny death metal rodem ze Sztokholmu. W tak oklepanym stylu łatwo zginąć w tłumie, zwłaszcza tak gęstym tłumie, jednak nasi południowi sąsiedzi z płyty na płytę udowadniają, że przy odpowiednim podejściu można z takiego grania jeszcze sporo wyciągnąć, znaleźć w nim miejsce na rozwój, a przy okazji zabrzmieć świeżo i ekscytująco. Żeby nie było wątpliwości, zespół na Satanic Corpse nie robi absolutnie niczego niezwykłego, po prostu z dużym wyczuciem korzysta ze sprawdzonych wzorców i miesza je w różnych fajnych proporcjach.

Główna inspiracja Brutally Deceased od lat wydaje się niezagrożona, a wraz z kolejnymi krążkami zmieniają się tylko zapożyczenia poboczne, stąd też na Satanic Corpse mamy do czynienia z hołdem dla grania a’la wczesny Dismember (tak do trzeciej płyty), który często i gęsto doprawiono pierdolnięciem znanym z albumów Vomitory i miazgą w typie Bloodbath. Słucha się tego fantastycznie, bo Czesi mają dobre wyczucie konwencji, odpowiednie umiejętności techniczne i dość pomysłów, żeby do muzyki na żadnym etapie nie wkradła się nuda. Death metal w ich wykonaniu jest żwawy, chwytliwy (w „At One With The Dead” sprytnie dorzucili „okołomaidenowskie” patenty, jak to Dismember miał kiedyś w zwyczaju), treściwy (wyrobili się w pół godziny) i ma solidnego kopa (większego, niż kiedykolwiek wcześniej), więc nawet najbardziej wymagający miłośnicy „Indecent And Obscene”, „Nightmares Made Flesh” czy „Blood Rapture” powinni być tym materiałem wielce uchachani. Tak na dobrą sprawę Satanic Corpse poziomem zmiata większość gwiazdorskich superprojektów z Entombed A.D. na czele.

Jeśli już można się do czegoś w kontekście Satanic Corpse przyczepić, to chyba tylko wokalu, który sam w sobie nie jest zły i daje radę, ale tak ogólnie brakuje mu większej wyrazistości. Ot growl jakich wiele. Co innego brzmienie, bo chociaż zalatuje Szwecją na kilometr, to nie słychać w nim rozpaczliwego silenia się na oldskul, jak to bywa u innych kapel. Dźwięk na płycie Brutally Deceased jest naturalny i dobrze pasuje do muzyki, ale jest też w pełni współczesny, co nie znaczy, że całość wypolerowano do przesady.

Brutally Deceased po raz trzeci (i najlepszy) dostarczyli kawał znakomitego, nieskazitelnego szwedzkiego death metalu, z którym mogliby brylować na salonach, gdyby tylko Doomentia nieco bardziej przyłożyła się do promocji zespołu. Ode mnie mają pełną rekomendację!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutallydeceased/

podobne płyty:

Udostępnij:

7 czerwca 2020

Altarage – Nihl [2016]

Altarage - Nihl recenzja reviewAltarage to zyskujący coraz większą rozpoznawalność przedstawiciel zyskującego coraz większą popularność nurtu chaotycznego i nieprzystępnego death metalu, w którym wszystko, co tylko możliwe jest nieczytelne lub spowite mgłą tajemnicy. Stąd też nie wiadomo, kto dokładnie stoi za zespołem (bo obowiązkowo twarze pozasłaniali czarnymi woalkami) i za co w nim odpowiada ani gdzie, kiedy i z kim tenże zespół nagrał swój debiutancki materiał. Znany jest jedynie autor okładki. A, i jeszcze główne inspiracje, bo Hiszpanie w mało subtelny sposób ściągają mnóstwo patentów ze środkowego etapu australijskiego Portal.

Styl, poziom i wizerunek Altarage w pierwszej chwili sugerują, że zespół najpierw wymyślił sobie (podpatrzył) i zaczął (d)opracowywać całą otoczkę, zaś kwestię muzyki zostawił na później – bo cusik się w końcu do tego dopasuje i będzie git. I dopasowali – Nihl sprowadza się praktycznie ściany przytłaczającego hałasu, z którego trudno cokolwiek wyodrębnić, zwłaszcza kiedy kapela wrzuca wyższy bieg. Popieram ogólną ideę i jestem nawet skłonny Hiszpanów za nią pochwalić, ale odrobina wyrazistości też by w tym chaosie nie zaszkodziła, bo momentami słychać, że jeszcze nie nad wszystkim potrafią zapanować, więc obok naprawdę niezłych numerów („Womborous”, „Altars”, „Graehence” – w tym ostatnim mamy najbardziej melodyjny riff) trafiają się i takie, w których zwyczajnie przesadzają z monotonią i banalnością struktur (wskazałbym szczególnie „Baptism Nihl” i „Batherex”).

Nihl trudno uznać za ucztę dla estetów, bo Altarage korzystają z dość prostych rozwiązań, nie pozwalają sobie na zbyt wiele aranżacyjnych urozmaiceń (to akurat byłoby wskazane – jak u Abyssal lub późnego Portal), a brzmienie płyty jest smoliste i mocno przybrudzone. Dla niektórych nie do przejścia będą ponadto osobliwe wokale – cuś jak jęki i pomruki przepuszczone przez kilkumetrową rurę pcv. Mnie taka forma ekspresji w ogóle nie przeszkadza, nie licząc tego, że w żaden sposób nie idzie zweryfikować tekstów.

Mimo całej zamierzonej czy przypadkowej nieprzystępności Nihl ma w sobie coś, dzięki czemu nie można zespołu tak po prostu skreślić. Może to przebijający się z tych dźwięków potencjał, a może znajomość ich kolejnych płyt i świadomość, jak duże zrobili postępy. Jakbym nie miał zakrzywionego obrazu rzeczywistości, potrafię czasem wrócić do tego debiutu.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

15 czerwca 2018

Omophagia – In The Name Of Chaos [2016]

Omophagia - In The Name Of Chaos recenzja okładka review coverPierwsza dekada działalności Omophagia to okres pozbawiony znaczących sukcesów. Wystarczy tylko wspomnieć o wydanym własnym sumptem debiucie, z którym mało kto miał faktycznie do czynienia. Szwajcarzy mogli co najwyżej uzbroić się w cierpliwość i nucić za Kazikiem, że „los się musi odmienić”… No i w końcu się odmienił – za sprawą Unique Leader, którzy postanowili dać zespołowi szansę i wypchnąć go na szersze wody. Czy ta inwestycja się zwróci, czas pokaże. Moim zdaniem warto się In The Name Of Chaos zainteresować – choćby dlatego, że płyta jest cholernie niewymagająca i słucha się jej nad wyraz lajtowo. Mamy tu bowiem do czynienia z przeglądem tego, co się aktualnie wyrabia w death metalu, a więc materiałem typu „wszystko w jednym”. Znajdziemy tu zatem zabarwione klasyczną Florydą riffy (Malevolent Creation, Cannibal Corpse, ect.), brutalne zawijasy (Dying Fetus, Hate Eternal), trochę mechanicznego napierdalania (Soreption, Arkaik), aktywnie pracujący bas (skoro już skorzystali z „ósemki”, to postarali się, żeby było go słychać) oraz całą masę wyjątkowo rozbudowanych solówek (Vital Remains się kłania, kuuurwaaa!). Płyta została nagrana w prywatnym studiu zespołu, natomiast do obróbki oddano ją braciom Wiesławskim, dzięki którym nabrała nowoczesnego szlifu – nowocześniejszego, aniżeli wynikałoby to z samej muzyki. Jak szybko można się przekonać, Omophagia nie ograniczają się do zrzynania z jednej konkretnej kapeli; raczej korzystają ze wszystkiego, co w jakikolwiek sposób pasuje im do utworów. Niekiedy na takim podejściu do komponowania muzyka traci na spójności i zdarza się, że coś zgrzytnie w jej strukturach, ale Szwajcarzy i tak wychodzą z tego obronną ręką, bo In The Name Of Chaos jako całość sprawia lepsze wrażenie niż poszczególne kawałki w oderwaniu od siebie. Pod tym względem Omophagia mają sporo wspólnego z Abysmal Dawn, którzy na podobnych wzorcach i z podobnym rezultatem uprawiają kolażowy death metal. Ponadto obie grupy łączy również to, że z tak odtwórczą muzyką nigdy nie przebiją się do pierwszej ligi; będą raczej rozpatrywani w kategorii solidnego supportu. Taka jest brutalna prawda, Omophagia wyżej dupy nie podskoczy — w czym im na pewno nie pomoże oklepany image i przeciętny wokalista — ale jest na tyle sprawna, że potrafi zapewnić słuchaczowi kilkadziesiąt minut rzetelnego łomotu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.omophagia.ch

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

10 stycznia 2018

Abbath – Abbath [2016]

Abbath - Abbath recenzja okładka review coverNie ma bata na Abbath’a – takie oto krótkie hasło reklamowe wpadło mi do łba przy okazji odsłuchu jego debiutanckiej płyty wydanej pod własną ksywą. Jeśli któryś ze speców od marketingu Season Of Mist byłby zainteresowany jego odkupieniem, to żadna poważna oferta w euronymusach nie zostanie przeze mnie zlekceważona. A tak serio (A dupa, tamto też było serio!), to Abbath po raz kolejny udowodnił, że potrafi stworzyć kawał porządnej muzyki charakterystycznej tylko dla niego. Jak mi się wydaje, takie potwierdzenie było mu szczególnie potrzebne po tym, jak został wywalony z Immortal, którego nota bene „powrotny” krążek zupełnie nie zachwycał.

Z Abbath sytuacja wygląda inaczej, bo powiew świeżości czuć już w pierwszych taktach „To War!”. Później z tą świeżością bywa różnie, ale zarówno jej jak i chęci do grania jest na płycie znacznie więcej niż na wtórnym i nudnym „All Shall Fall”. Abbath skupił się na tym, co mu najlepiej wychodziło — i co przy okazji miało niezłe branie u fanów — więc krążek jest utrzymany w stylu, który najłatwiej można określić jako wypadkową „Sons Of Northern Darkness” i „At The Heart Of Winter”. Dodatkowo mamy tu trochę nowych rozwiązań, które czynią muzykę Norwega ciekawszą, mniej przewidywalną, a nawet dość współcześnie brzmiącą.

Jestem przekonany, że duża w tym zasługa Kevina Foley’a, który technicznie przerasta Horgh’a przynajmniej o głowę i potrafi zagrać gęsto nawet w wolniejszych partiach, wypełniając kolejne takty mnóstwem rozmaitych przejść. Zajebiście to wpływa na ogólną dynamikę Abbath, zatem pozostaje mi tylko pogratulować inwencji i wyczucia. Nie zmienia to jednak faktu, że pełnię swoich możliwości mr. Creature pokazuje mieszając przy intensywnych blastach, których akurat na płycie nie brakuje. Dobrze spisuje się także King ov Hell. Wprawdzie aż takich cudów nie dokonuje, ale na szczęście nie ogranicza się jedynie do plumkania pod gitarę, więc relatywnie często daje o sobie znać.

U spiritus movens tego przedsięwzięcia słychać natomiast niemal młodzieńczy zapał i dużą pewność siebie, dlatego Abbath opiera się wyłącznie na solidnie poskładanych kompozycjach; nie ma tu żadnych wypełniaczy. Każdy z utworów mógłby zostać wybrany na singla, bo generalnie trzymają bardzo zbliżony wysoki poziom, jednak inną kwestią jest to, które najszybciej trafiają do kategorii ulubionych. Ja stawiam przede wszystkim na ekstremalny „Ashes Of The Damned” (z oczywistych względów kojarzy się z „One By One”), fajnie klimatyczny „Ocean Of Wounds” (z oczywistych względów kojarzy się z „Tyrants”), chwytliwy „Count The Dead”, zaskakujący nietypowym rytmem i riffami „To War!” oraz kończący z hukiem całość „Endless”.

Jak zatem widać – jest na czym ucho zawiesić, brzmienie wydaje się być w pełni naturalne, a oprawa albumu skutecznie przyciąga wzrok. Demonaz i Horgh będą musieli naprawdę się postarać, żeby przebić ten materiał, bo Abbath wysoko zawiesił poprzeczkę.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.abbath.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

31 sierpnia 2017

Ossuary Anex – Mutilation Through Prayer [2016]

Ossuary Anex - Mutilation Through Prayer recenzja okładka review coverDebiut tej rosyjskiej ekipy nie był krążkiem przesadnie zajmującym i całkiem zasłużenie przepadł w rankingach, podsumowaniach i pamięci słuchaczy. Chłopaki chyba wzięli sobie to do serca i uczciwie przepracowali cztery lata przerwy między płytami, toteż Mutilation Through Prayer jest już materiałem o niebo lepszym i jeszcze mocniej zatopionym w brutalnym amerykańskim death metalu, zatem każdy miłośnik takiej dość technicznej sieczki w (najwyżej) średnich tempach znajdzie tu coś dla siebie. Chodzi mi naturalnie o maniaków szperających w zasobach podziemia, bo właśnie stamtąd pochodzi większość inspiracji Ossuary Anex, natomiast poziom uprawianego przez nich hałasu sytuuje ich gdzieś na granicy drugiej i trzeciej ligi. Na Mutilation Through Prayer słychać echa m.in. Inherit Disease, Gorgasm czy Pyrexia, jednak po uważniejszej analizie wyszło mi, że Rosjanie baaardzo by chcieli być jak Visceral Bleeding. Problem w tym, że Szwedzi udowodnili, że oprócz wgniatającego brzmienia i wielkich umiejętności mają też ostro najebane we łbach. Ossuary Anex póki co dysponują tylko solidnym brzmieniem i dobrą techniką, kompozytorsko są tacy sobie, czyli bardzo standardowi, choć ambicje mają zauważalnie większe. Największy plus Mutilation Through Prayer widzę w tym, że cały zespół dokłada starań, żeby odróżnić się od swych pobratymców grających typowy wyeksploatowany brutal death. Najbardziej to słychać w pracy gitary basowej, bo akurat ten instrument uwypuklili tak mocno, żeby nikt przypadkiem nie przeoczył, jak bardzo Sergey potrafi zaszaleć. No i szaleje, tylko po pewnym czasie (zbyt krótkim, jeśli chcecie znać moje zdanie) wszystkie wygibasy zaczynają się zlewać w jedno i trudno tak naprawdę wskazać, czym poszczególne utwory (przydługie swoją drogą) różnią się od siebie. W imię oryginalności (?) postawiono na bas kosztem gitary i, niestety, czytelności samych utworów. Natłok dźwięków jest duży, pomysłów zespołowi też nie brakuje, ale Ossuary Anex poruszają się w bardzo wąskich ramach i chyba jeszcze nie wiedzą, jak je odrobinę ponaginać do swoich potrzeb. Jeśli starczy im wytrwałości, to i twórcza odwaga przyjdzie z czasem. Na razie nie jest źle, ale mimo wszystko Mutilation Through Prayer to jednak pozycja dla mocno wkręconych rzeźników.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OssuaryAnex/
Udostępnij:

28 czerwca 2017

Inanimate Existence – Calling From A Dream [2016]

Inanimate Existence - Calling From A Dream recenzja okładka review coverW recenzji „Dreamless” zdarzyło mi się wspomnieć o wpływie, jaki muzyka Fallujah wywarła na inne, zwłaszcza młode kapele. Wtedy myślałem głównie o Rivers Of Nihil, ale jak się okazało inni zachłysnęli się „The Flesh Prevails” jeszcze bardziej. Inanimate Existence, bo o nich mowa, dotychczas zajmowali się normalnym amerykańskim technicznym death metalem, w takim też stylu były utrzymane ich pierwsze krążki. Nie robili nic niezwykłego, ale mnie się podobało. Przy okazji Calling From A Dream wzięło ich na progresję, wokalistkę i klimaty aż za bardzo kojarzące się z ostatnimi dokonaniami Fallujah. Rozumiem chęć zmian, rozumiem rozwój, ale ten nagły przeskok stylistyczny budzi u mnie pewien niesmak, wszak mowa o kompozytorach z pewnym doświadczeniem. Nie znaczy to jednak, że Calling From A Dream jest albumem słabym czy stricte kopiatorskim. Muzycy Inanimate Existence zapożyczyli sobie sporo elementów charakterystycznych dla ich kolegów po fachu i wymieszali je z tym, co grali dotychczas. Rezultat jest naprawdę niezły, choć kilka rzeczy można było zrobić lepiej, no i oczywiście z oryginalnością nie ma to nic wspólnego. Mnie na Calling From A Dream najbardziej podoba się to, że Amerykanie zadbali o dość wysoki stopień brutalności (na poziomie zbliżonym do „A Never-Ending Cycle Of Atonement”), którego na szczęście nie rozmiękczyły progresywne zapędy – na płycie zdecydowanie dominują agresywne, odpowiednio ciężkie, a przy okazji przyjemnie pokręcone partie. Im większy i gęstszy wygar, tym zespół lepiej sobie radzi, a przynajmniej jest najbardziej przekonywający. Kolejnym istotnym atutem krążka jest jego rozsądna długość – tylko 35 minut. Dzięki temu poszczególne kawałki są łatwiejsze do rozróżnienia, a ich indywidualne wyróżniki szybciej rzucają się w uszy, więc album jako całość z jednej strony nie odstraszy ekstremistów, a z drugiej może być do przełknięcia nawet dla miłośników lżejszych dźwięków. Głównym problemem Calling From A Dream są natomiast dodatki czy patenty mające uczynić płytę bardziej nowoczesną i eklektyczną: nieco zbyt lajtowo potraktowane solówki, strasznie nierówny poziom partii wokalistki (od przyjemnych po irytujące), tak sobie wstrzelone klawisze i skłonność zespołu do częstego cięcia utworów pauzami. Wygląda mi na to, że Inanimate Existence bardzo chcieli ruszyć z muzyką do przodu, a przy okazji zwiększyć swoją atrakcyjność w oczach potencjalnych dużych wydawców, jednak chyba nie wszystko do końca przemyśleli, bo część zmian sprawia wrażenie wdrażanych na siłę i w ostatniej chwili. Nie zmienia to na szczęście tego, że podstawę Calling From A Dream stanowi bardzo udany techniczny death metal, który bez wątpienia spasuje fanom poprzednich dokonań kapeli.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheInanimateExistence

podobne płyty:

Udostępnij:

15 czerwca 2017

My Dying Bride – Meisterwerk III [2016]

My Dying Bride - Meisterwerk III recenzja reviewRoman Rogowiecki – kojarzycie typa? Dziennikarz muzyczny, wielki autorytet i coś tam coś tam. Jakieś dwadzieścia lat temu brylował w teleszopach, zagadując gospodynie domowe hasłem: jakie płyty są najlepsze?, na co miał niezawodną odpowiedź: oczywiście składanki! Z podobnego założenia wychodzą wytwórnie. A gdy jeszcze nadarzy się okazja połączenia składanki z reedycją albo jakimś jubileuszem, to już w ogóle szał pały. Meisterwerk III to zebrane do kupy dwa debestofy My Dying Bride sprzed piętnastu lat oraz uzupełniająca zestaw płyta z — jak nazwa mylnie sugeruje — przebojami spłodzonymi przez Anglików w tak zwanym międzyczasie. W tym miejscu co bardziej dociekliwi zapytają, czemu tej nowej nie wydano osobno? Ha! Bo jako taka nie ma racji bytu – to produkt całkowicie chybiony, oderwany od realiów i przy okazji dość poważnie rozmijający się z ideą „best of”. Nie znaczy to, że w pakiecie ze starymi Meisterwerkami nabiera jakichś cudownych właściwości. Wręcz przeciwnie, spora część upchniętych tu utworów wypada naprawdę blado w konfrontacji z klasykami. Ba, nawet w obrębie trzeciego krążka różnice poziomu poszczególnych utworów bywają drastyczne — zestawcie sobie choćby „My Hope, The Destroyer” z „Feel The Misery” albo „Deeper Down” z „I Almost Loved You” — stąd też odbieram go jedynie jako drenujący kieszeń składak obrazujący przykry spadek formy zespołu. Jakby tego było mało, dla zagorzałych fanów Anglików (bo niby kto inny skusi się na Meisterwerk III?) nie ma tu zupełnie nic ciekawego – żadnych niespodzianek, alternatywnych wersji, coverów, demówek, czy czegokolwiek godnego uwagi z perspektywy szperacza. Wszystkie te utwory były bez problemu osiągalne, więc kto był jako tako zainteresowany, ma je już na innych wydawnictwach. Dwie pierwsze płyty prezentują się pod tym względem znacznie atrakcyjniej. Plus części trzeciej widzę tylko w fakcie, że postarano się o maksymalną przekrojowość tej zbieraniny – zamieszczono tu bowiem zarówno numery z longplejów, epek jak i eksperymentu o tytule „Evinta”. Niewielka to jednak pociecha, skoro przynajmniej połowa tych utworów w ogóle nie podnosi ciśnienia. Po stokroć odradzam nawet napaleńcom.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 kwietnia 2017

Anthem – Praeposterum [2016]

Anthem - Praeposterum recenzja okładka review coverBezpretensjonalny death metalowy atak – w przypadku Praeposterum to powinno wystarczyć za całą recenzję. Tu naprawdę nie ma sensu dodawać czegokolwiek więcej, bo już po okładce wiadomo, o co chodzi. Nooo, chyba że ktoś nie miał dotąd styczności z twórczością Anthem. Poznańskie komando reprezentuje przepięknie konserwatywne podejście do gatunku – ma być szybko, brutalnie i diabelsko. Te trzy punkty mamy odhaczone już w pierwszym kawałku, i chociaż na blasty trzeba czekać aż 9 sekund, to napierduchy w nim nie brakuje. Dalej to już praktycznie samo konkretne napierdalanie z jednym drobnym urozmaiceniem w postaci instrumentalnego (i krótkiego) „666”, w który wciśnięto odrobinę melodii i klimatu. Anthem trzymają się formuły zapoczątkowanej na „Phosphorus”, delikatnie ją tylko korygując (nie mylić z kombinowaniem!), toteż album jest bardziej zwarty i dopracowany, a przez to również bardziej rajcowny od poprzednika. Wszystko, co mogło się podobać na debiucie, teraz jest jeszcze lepsze, a to, co drażniło – poprawiono. Dotyczy to przede wszystkim brzmienia, które zyskało odpowiednią moc, jest przyjemnie mięsiste i wreszcie charakterem w pełni pasuje do muzyki. Nie bez znaczenia jest także fakt, że na Praeposterum słychać nie tylko intensywne grzańsko, ale i duże zaangażowanie zespołu, które sprawia, że Praeposterum odbiera się niezwykle pozytywnie – jako płytę powstałą z czystej death metalowej pasji, nie zaś pod presją albo z obowiązku. Ponadto na plus zaliczam całkiem udane zakamuflowanie wpływów Deicide i Morbid Angel, które na debiucie co chwilę rzucały się w uszy. Teraz mamy do czynienia z zespołem naprawdę grającym swoje. W każdym z dziesięciu utworów znajdujemy dowody na to, że przez dwa lata dzielące oba albumy Anthem zyskał sporo doświadczenia oraz rozwinął się technicznie i kompozytorsko. Wzrost umiejętności zespołu nie przełożył się jednak (czytać: na szczęście) na chęć zabłyśnięcia jakimiś sztuczkami czy uwspółcześnienie formy – jedynie w „Liber al ve Legis” pojawiają się cięcia gitar, które na tle wcześniejszych kawałków można od biedy nazwać czymś nowoczesnym. Podsumowując, drugi longplej Poznaniaków to materiał z dużym potencjałem, który powinien się doskonale sprawdzać na scenicznych deskach.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/anthemdeathmetal
Udostępnij:

3 kwietnia 2017

Gorguts – Pleiades’ Dust [2016]

Gorguts - Pleiades’ Dust recenzja okładka review coverKiedy zespół pokroju Gorguts bierze się za coś w swoim mniemaniu eksperymentalnego, to można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Luc Lemay wymyślił sobie epkę o akademii-bibliotece, Domu Mądrości, która istniała od IX do XIII wieku w Bagdadzie. Hmm… Epkę z jednym utworem. Hmmmm… Utworem trwającym 33 minuty. Hmmmmmm… Już na samą myśl o takim kolosie w stylu Gorguts serce zaczyna szybciej pracować, a mózgowinie grozi przegrzanie. Czym jest jednak perspektywa apopleksji wobec palącej potrzeby sprawdzenia wytworu zwichrowanej wyobraźni Kanadyjczyka! Już po kilku taktach Pleiades’ Dust staje się jasne, że dla tego materiału warto poświęcić nieco zdrowia. I czasu. Wbrew pozorom nie mamy tu wcale do czynienia z „Colored Sands” w pigułce, a czymś zdecydowanie bardziej przestrzennym, nastawionym na nieco inny klimat, nieprzewidywalne zwroty i duże kontrasty. Mamy tu zatem chaotyczne, zbudowane na blastach wybuchy technicznej brutalności (duże brawa za rozmach dla znanego z Martyr Patrice’a Hamelin’a), typowo gorgutsowskie pokręcone jak diabli partie w wolnych tempach, kosmiczne odjazdy przywodzące na myśl Mastodon z „Crack The Skye”, jak i momenty niemal ambientowe – wyciszone, oszczędne i dziwnie niepokojące. Zróżnicowanie poszczególnych części utworu jest zatem ogromne, więc żaden wymagający słuchacz nie powinien narzekać na nudę i banalne podejście do tematu. Warto przy tym zaznaczyć, że muzycy Gorguts wykazali się odpowiednim wyczuciem przy komponowaniu tego materiału, dzięki czemu Pleiades’ Dust zaskakuje, intryguje i bardzo udanie wciąga słuchacza w swoje coraz głębsze i bardziej popieprzone warstwy. Utwór, mimo iż długi i szalenie pokomplikowany w warstwie instrumentalnej, ma zaskakująco czytelną strukturę i nie wkurwia nieskoordynowanymi przeskokami z jednej skrajności w drugą – podzielono go bowiem na siedem części (rozdziałów), które łatwo wyodrębnić nawet bez posiłkowania się wkładką. Zamiast jednak rozkminiać wirtualną tracklistę lepiej skupić się na tych wszystkich przepływających pod powierzchnią schizolskich dźwiękach, a jest ich bez liku, bo każdy z muzyków dołożył sporo od siebie. Jakby tego było mało, okładkę Pleiades’ Dust zdobi bodaj najlepsza praca Zbigniewa M. Bielaka. Takim „zapchajdziurom” mówię zdecydowane tak!


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 lutego 2017

Omnihility – Dominion Of Misery [2016]

Omnihility - Dominion Of Misery recenzja okładka review coverOmnihility to zespół, którego nie podejrzewałem o jakiekolwiek tendencje rozwojowe, a tymczasem było ich stać na to, żeby w ciągu półtora roku od premiery „Deathscapes Of The Subconscious” zrobić wyraźny krok naprzód. Zwracam więc honor, choć zaznaczam, że także tym razem nie jestem na kolanach. Niemniej jednak Dominion Of Misery to całkiem przyzwoity materiał, po który można sięgnąć z własnej nieprzymuszonej woli. Początek płyty to długie, wciągające i bardzo klimatyczne intro (mnie się kojarzy z My Dying Bride, ale to chyba taki pierdolec), które bez ostrzeżenia przechodzi w nowoczesną death metalową jazdę w furiackich tempach. Już dwie pierwsze sekundy „Psychotic Annihilation” dają jasno do zrozumienia, że Amerykanie chcą popylać jak Origin w swoich najlepszych latach, a może nawet jeszcze bardziej ekstremalnie – jak Desecravity. Cel ambitny, ciekawe tylko, czy muzykom wystarczy determinacji, by go zrealizować? W nowych utworach Omnihility słychać przede wszystkim znaczną poprawę umiejętności oraz większą świadomość obranego kierunku, dlatego są dużo szybsze, sprawniej zaaranżowane, brutalniejsze i więcej w nich technicznych zawiłości. Na plus zespołowi należy zaliczyć również odczuwalną chwytliwość nowych kawałków – dzięki temu nie są tak bezbarwne jak te z poprzedniego krążka i znacznie łatwiej przez nie przebrnąć. Wszystko to sprawia, że na obecne oblicze Omnihility można spojrzeć przychylnym okiem, a na przyszłość dać im większy kredyt zaufania – zasłużyli sobie. Jednak na awans do wyższej ligi ciągle nie mają najmniejszych szans. I nie chodzi tu wcale o szczątkową oryginalność muzyki, a o coś tak prozaicznego jak realizacja studyjna. Dominion Of Misery brzmi zatrważająco słabo, gorzej od „Deathscapes Of The Subconscious”, momentami (zwłaszcza w najszybszych partiach) nawet fatalnie, a odpowiada za to… Zack Ohren. Napisać o nim, że się nie przyłożył to eufemizm; to jego najgorsza, najbardziej płaska produkcja, jaką słyszałem w ostatnich latach. To dlatego zamieszczone we wkładce podziękowania pod jego adresem — „amazing work, critical ear, suggestions and contributions” — odbieram jako kiepski żart. Dzięki takiej fuszerce Omnihility są póki co skazani bytność w (dość) głębokim podziemiu.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Omnihility/226909030653774

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 lutego 2017

Gutted – Martyr Creation [2016]

Gutted - Martyr Creation recenzja okładka review coverGutted to jeden z najdłużej działających zespołów na węgierskiej scenie, ale na świecie poza jako taką rozpoznawalnością nazwy bohaterowie tej recki wiele dotąd nie osiągnęli. Ta sytuacja powinna się jednak wkrótce zmienić za sprawą kontraktu z hiszpańską Xtreem Music, która końcem 2016 wydała ich czwarty krążek. Dave Rotten może się poszczycić całkiem przyzwoitą dystrybucją swoich wydawnictw, więc siłą rzeczy "Martyr Creation" ma szansę trafić do szerokiego (jak na podziemie) audytorium. Bardzo bym się cieszył, gdyby tak się stało, bo dosłownie wszyscy by na tym zyskali: wytwórnia – kasę, kapela – zasłużone uznanie, a fani – kawał porządnego napierdalania. Gutted proponują słuchaczom zaledwie pół godziny muzyki (wliczając intro i outro), ale za to na naprawdę topowym europejskim poziomie – dobrym punktem odniesienia będą w tym przypadku zwłaszcza dwie pierwsze płyty Hour Of Penance. Technice Węgrów trudno cokolwiek zarzucić, bo panowie wymiatają precyzyjnie, intensywnie i z dużą swobodą – wszak bez odpowiednich umiejętności nie porywaliby się na inkorporowanie do swoich kawałków zakręconych patentów Origin, Deeds Of Flesh czy Hate Eternal. Do strony kompozytorskiej również nie można się przyczepić; aranżacjom nie brakuje płynności, poszczególne elementy ładnie się zazębiają, a współczynnik chwytliwości albumu przy jego ogólnej brutalności jest zaskakująco wysoki, toteż kawałki w typie 'Cosmos Of Humans', 'False Happiness' (ta solówka!), 'Fades Away' czy 'Hell Dwells Inside' można zapętlać do wyrzygania. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że Gutted nie poszli z duchem czasu i nie unowocześnili swojego stylu – "Martyr Creation" ani nie brzmi sterylnie ani nie straszy banalnymi melodyjkami. Ponadto na próżno tu szukać slammujących partii, prostackich breakdownów czy innych nowomodnych gówien. W tym napieprzaniu wyraźnie słychać zaangażowanie i więź z death metalową tradycją, dzięki której płyta nabrała przyjemnej i coraz rzadziej spotykanej w gatunku gwałtowności. Uwierzcie mi na słowo – takiego jebnięcia może pozazdrościć Gutted wiele bardziej znanych kapel, które z biegiem lat rozmieniły na drobne swoje główne przymioty. Wielkie brawa dla tych panów!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/guttedhorde
Udostępnij:

8 lutego 2017

Aborted – Retrogore [2016]

Aborted - Retrogore recenzja reviewAborted jaki jest, każdy widzi. Belgijskie komando od wydania „Global Flatline” i powrotu na właściwe tory już niczym specjalnie nie zaskakuje — pewnie nawet nie ma niczego takiego w planach — ale przynajmniej utrzymuje równą, a przy okazji dość wysoką formę. Retrogore tylko ją potwierdza. Ba, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to ich najlepszy, najbardziej przekonujący album od czasu „The Archaic Abattoir”, choć oczywiście nie jest aż tak dobry i do historii brutalnej muzyki nie przejdzie. Miejcie przy tym na uwadze, że różnice między Retrogore a dwiema poprzednimi płytami nie są kolosalne, mimo iż każdą nagrano w nieco innym składzie. Wszystko kręci się wokół nowocześnie (czyli przede wszystkim czysto) wyprodukowanego, nienagannego technicznie i dość wybuchowego death metalu ze sporą — dla mnie wciąż za dużą — dawką melodii, średnio do nich pasującymi krwawymi lirykami (ten dysonans mogli zniwelować czystym napierdalaniem) i nieco już irytującymi samplami z rozmaitych filmów czy czegoś tam. Jeśli ktoś łyknął tamte krążki, to Retrogore też nie sprawi mu problemu ani przykrości, bo jest utrzymany w tym samym sprawdzonym stylu i ramach czasowych. Belgowie postarali się tym razem o odrobinę bardziej rozbudowane aranżacje, w poszczególnych utworach więcej się dzieje, a na mielizny zwyczajnie nie ma miejsca. Mimo to nie wszystkie kawałki zapadają w pamięć, co ma związek z tym, że zespół trzyma się wciąż tych samych schematów i niespecjalnie garnie się do ich rozwijania. Stąd też Retrogore od strony artystycznej bardziej zalatuje koniecznością wypełnienia zobowiązań kontraktowych i musem wyrobienia się w cyklu wydawniczym aniżeli potrzebą stworzenia czegoś ambitnego. To z kolei stanowi mocny argumentem dla przeciwników zespołu, którzy zarzucają Aborted rutynę, zatracenie się w perfekcjonizmie i wynikający z nich brak wartości „duchowych”. Ja mam z tym luz, bo od tej kapeli wymagam tylko ostrej sieczki, nie zaś wydumanej ideologii i zajebiście poważnej postawy – to dlatego w przypadku Retrogore doceniam nie tylko jego muzyczną zawartość, ale również potraktowany z przymrużeniem oka image, który z tego wszystkiego ma najwięcej wspólnego z tytułem krążka.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.goremageddon.be

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 lutego 2017

The Zenith Passage – Solipsist [2016]

The Zenith Passage - Solipsist recenzja reviewWielu fachowców z Zachodu upatruje w The Zenith Passage następców ponoć już pogrzebanego The Faceless i rozpływa się w zachwytach nad Solipsist, który ich zdaniem ma być w prostej linii oczywistą kontynuacją „Autotheism”. Ja, przyznam szczerze, źródła tych podniet zupełnie nie rozumiem. Po pierwsze, umknął mi moment, kiedy The Faceless stali się dużą i wpływową kapelą, której dziedzictwo (jakie by ono nie było) koniecznie trzeba kontynuować. Po drugie, w muzyce The Zenith Passage naprawdę nie ma aż tak wielu bezpośrednich nawiązań do twórczości ich bardziej znanych ziomków z Kalifornii; mamy raczej do czynienia z dość podobnym podejściem do komponowania polegającym na mieszaniu wszystkiego, co tylko wpadnie im do głów. W pełni natomiast zgadzam się co do tego, że Solipsist jest nad wyraz udanym debiutem. Mało tego, jest krążkiem, który wprowadza co nieco świeżego powietrza do świata technicznego i progresywnego death metalu. Amerykanie w swej wybitnie eklektycznej muzyce zespolili mnóstwo najrozmaitszych elementów — w tym mniej lub bardziej charakterystyczne dla Fallujah, Obscura, Veil Of Pnath, Cynic, Arkaik, Inanimate Existence, The Faceless — jednak uczynili to z należytym wyczuciem, którego akurat często brakowało ostatniej z wymienionych kapel. Jak zatem nietrudno zgadnąć, Solipsist jest materiałem chooolernie urozmaiconym, wielowymiarowym, nieszablonowym i pokręconym; trudno zliczyć, ile patentów przypada na kawałek, podobnie jak trudno je wszystkie ogarnąć, a niekiedy i przyporządkować do konkretnego stylu. Obok nowoczesnej death metalowej jazdy na wysokim poziomie znajdziemy tu m.in. czyste wokale, podniosłe chórki, symfoniczne wstawki, elektronikę, progresywne pasaże… Bywa, że większość tych składników występuje w obrębie jednego utworu – mają rozmach skurwiesyny! The Zenith Passage uniknęli przy tym pułapki przerostu formy nad treścią – Solipsist jest pierońsko zróżnicowany, ale i zaskakująco spójny, więc w rezultacie można go słuchać bez zgrzytania zębami, co nie oznacza, że bez pewnego wysiłku. W porównaniu choćby z debiutem First Fragment, który w całości jest szalenie przyjemny w odbiorze, nad albumem The Zenith Passage trzeba się mocniej skupić, żeby wyłapać te mocniej wpadające w ucho motywy. To oczywiście nie jest żadną wadą, wszak mówimy o technicznym death metalu, a nie o czołowych artystach Polo TV. Produkcja Solipsist nie budzi większych zastrzeżeń i jest dobrze dopasowana do stylu zespołu, choć jak w przypadku muzyki, nie należy do najoryginalniejszych – wyraźnie słychać tu rękę i nawyki Zacka Ohrena. Komu to jednak nie przeszkadza i ma pojemną głowę, ten pewnie nie raz wróci do debiutu Amerykanów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheZenithPassage

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

27 stycznia 2017

Obscenity – Retaliation [2016]

Obscenity - Retaliation recenzja okładka review coverByłem święcie przekonany — choć tak naprawdę nie wiem, na jakiej podstawie — że Obscenity już od dawna zżerają robaki. Okazuje się jednak, że zespół trzyma się całkiem dzielnie, mimo iż ciągle nie donosi znaczących/dostrzegalnych sukcesów. I chociaż Retaliation niczego w karierze Niemców już nie zmieni, potwierdza ich mocną pozycję na death metalowej mapie Europy. Oczywiście mam tu na myśli poziom drugiej ligi, ponad którą Obscenity nigdy nie mieli szczęścia awansować. Na plus trzeba im zapisać, że swoją postawą i wytrwałością osiągnęli status bardzo solidnej, odpornej na trendy firmy, na której fan brutalnej sieczki zawsze może polegać. Tak jest i tym razem. Retaliation to kawał porządnego death metalu w stylu, do którego niemieccy weterani już nas przyzwyczaili – po prostu klasyka w ich wykonaniu. Muzyka jest zatem nienagannie zagrana i wyprodukowana, choć pozbawiona finezyjnych rozwiązań (no, może z wyjątkiem niektórych solówek) i zadziwiających zwrotów akcji. Obscenity pozostają wierni tradycji i sprawdzonym patentom, toteż Retaliation właściwie nijak ma się do tego, co wyczyniają współczesne kapele. Progresja, technika z kosmosu i symfoniczny rozmach? To pojęcia raczej nieznane tym Niemcom. Mam nawet wątpliwości, czy oni w ogóle wiedzą o istnieniu innych gitar niż sześciostrunowe… Stąd też łatwo oskarżyć Obscenity o wtórność, przewidywalność i kompletny brak rozwoju, co przy dziewiątym albumie studyjnym może już być kłopotliwe dla wymagającego odbiorcy. Nie będę wam wciskał, że nie ma w tym odrobiny racji, ale jestem przekonany, że zarówno zespół jak i jego najwytrwalsi fani takie zarzuty mają głęboko w dupach. Tu chodzi o porządny, nieskażony obcymi wpływami death metal, w którym wszystko — czyli w skrócie konkretna dawka brutalności — jest na swoim miejscu. Szczerość przekazu rekompensuje tu brak zaskakujących rozwiązań – jeśli dla kogoś to za mało, uciech może szukać na płytach Allegaeon.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Obscenity.DeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

21 stycznia 2017

Mercyless – Pathetic Divinity [2016]

Mercyless - Pathetic Divinity recenzja okładka review coverPrzy okazji wydanego w 2013 roku „Unholy Black Splendor” wielu fanów klasycznego death metalu zachodziło w głowę, czy powrót Mercyless to tylko jednorazowy wybryk z opcją szybkiego zarobku czy też może coś poważniejszego, dającego nadzieje na jeszcze więcej klasowej muzyki. Po premierze Pathetic Divinity wszystko stało się jasne. Wiecznie niedoceniani Francuzi przyjebali z grubej rury, potwierdzając tym samym bardzo wysoką formę i całkowite oderwanie od współczesnych trendów. Co ciekawe, w ich przypadku powrót do korzeni oznacza ogólnie powrót do korzeni gatunku, nie zaś tylko do własnych, czyli bezpośrednio do klimatów „Abject Offerings” i „Coloured Funeral”. Nie żeby mi to w jakikolwiek sposób przeszkadzało, co to to nie – w takim obskurnym i wulgarnym graniu Mercyless wypadają nad wyraz (zadziwiająco?) wiarygodnie. Nic złego jednak by się nie stało, gdyby Francuzi dorzucili trochę nieszablonowych pomysłów i technicznych zawiasów na poziomie wspomnianych już płyt. Tymczasem ponadprzeciętne umiejętności muzyków dają o sobie znać tylko w zagranych z wyczuciem — i trzeba dodać, że bardzo udanych — solówkach. Zawsze to coś. Pozbawiony lukru Pathetic Divinity to podręcznikowy przykład na to, jak w XXI wieku być kompletnie nie na czasie: mocno zanieczyszczone brzmienie, obleśny wokal, przestarzałe struktury i prosty antychrześcijański przekaz. Do mnie przemawia to z ogromną łatwością! Tym bardziej, że mamy tu prawdziwe zatrzęsienie super chwytliwych riffów w najlepszej europejskiej tradycji Pestilence, Bolt Thrower czy Grave oraz bezecnych refrenów (choćby w „My Name Is Legion” czy „Left to Rot”), które podłapuje się już przy pierwszym przesłuchaniu. Ponadto Pathetic Divinity imponuje dużym zróżnicowaniem tempa i przede wszystkim zajebistą motoryką, dzięki której głowa nie przestaje się kiwać przez bite 31 minut (tylko tyle zostaje po okrojeniu z intra i outra). Zgaduję w ciemno, że te kawałki muszą się doskonale sprawdzać na żywo. Dla najbardziej czujnych fanów Mercyless Kaotoxin, tradycyjnie już dla siebie, przygotował niezłą niespodziankę – do pierwszego nakładu dorzucono bowiem bonusowy dysk z trzema kawałkami ze splitu „Blast From The Past”. Ponoć jest to wynik błędu w produkcji (na odwrocie digisleeve’a uwzględniono te utwory w trackliście), ale mnie to akurat pasuje, bo dzięki temu zachowano spójność nowego materiału. Z dodatkiem czy bez, za Pathetic Divinity warto się rozejrzeć, bo to najlepszy oldskulowy ochłap, jaki wyszedł w 2016 roku.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mercylesscult

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 stycznia 2017

Christ Agony – Legacy [2016]

Christ Agony - Legacy recenzja reviewJeśli wydawca sam ładuje na front płyty naklejkę z tekstem „powrót do wysokiej formy”, to wiedz, że coś się dzieje! A dzieje się źle. Niestety, Legacy nie jest ani kolejnym bardzo dobrym krążkiem Christ Agony, ani — jak niektórzy sugerują — nawiązaniem do najlepszych tradycji Trylogii, ani też materiałem wnoszącym cokolwiek nowego do dorobku grupy. Muzyka z tej przydługiej (nie przydługiej, tylko nudnawej – jak sam siebie poprawiam) płyty w zasadzie w niczym nie odbiega od tej znanej z „Nocturn” (weźcie pod uwagę, iż dzieli je pięć długich lat), może z wyjątkiem tego, że więcej w niej jednoznacznych odniesień do „Darkside”, bo tak ogólnie jest jeszcze bardziej schematyczna, przewidywalna i odtwórcza. Wałkowanie w kółko tych samych oklepanych motywów znudzi się w końcu każdemu, więc i ja powoli zaczynam wymiękać, słysząc po raz kolejny cięcia gitar a’la „Diaboli Necronasti” czy „Devilish Sad”. To było rajcowne jeszcze kilkanaście lat temu, ale od tamtego czasu te (zbyt) mocno eksploatowane patenty po prostu się zestarzały, straciły dawną magię i nieprzyjemnie drażnią ucho. Co z tego, że w każdym utworze trafiają udane i ciekawe riffy (czasem nawet więcej niż jeden), skoro reszta balansuje na granicy autoplagiatu i rodzi uzasadnione pytania o sens nagrywania czegoś takiego. Wszechobecna monotonia wynika także z tego, że Ceza ponownie źle dobrał perkusistę – Daray, podobnie jak Inferno, nie za bardzo odnajduje się w wolnym graniu i całą jego ideę sprowadza do klepania prostych i niezbyt urozmaiconych rytmów. A wystarczyło tylko uważnie posłuchać debiutu Union… Konfrontując Legacy z moją listą uwag i zażaleń zawartych w recce „Black Blood”, na plus jestem w stanie odnotować jedynie nieznaczną, naprawdę minimalną poprawę brzmienia, bo skład pozostał dwuosobowy (w dodatku studyjny), „Black Blood Ov The Universe” i „Coronation” powtórzono z tejże epki, a o nowalijkach i wartości artystycznej wspomniałem już wyżej. Jedynym zaskakującym elementem na Legacy jest tajemniczy utwór numer osiem (zalatuje „Darkside” na kilometr), i to tylko dlatego, że nie uwzględniono go nawet na okładce (a propos oprawy graficznej – Gustave Doré w grobie się przewraca, znowu…). Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek chciał jak najszybciej odfajkować płytę z muzyką Cezara, tym razem było niestety inaczej. Coś mi się wydaje, że czasy, kiedy w ciemno kupowałem każde wydawnictwo z logo Christ Agony, powoli się kończą.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: