Chyba inaczej niż kolaż metal nazwać się tego nie da. Trzeci, i dotychczas ostatni, album będącej ostatnio na językach wielu, amerykańskiej formacji The Faceless to eklektyczny ponad wszelkie miary zlepek gatunków i stylów, począwszy od zupełnie niemetalowgo Muse, poprzez Devina Townsenda, Cynic (tak wczesny, jak i z czasów „Traced in Air”), Laibacha, Dimmu Borgir, Ihsahna na Transcending Bizarre?, Behemoth i wielu, wielu innych skończywszy. Niektórzy doszukują się nawet jakiejś wyjątkowej, brutalnej techniczności i instrumentalnej wirtuozerii spod znaku Obscura bądź szkoły kanadyjskiej, podczas gdy elementy techniczne dałoby się policzyć na palcach jednej ręki i doszukiwanie należy uznać za porażkę. Nie, to nie to. Swoistą zabawą mogłoby być jednak analizowanie Autotheism pod kątem wspomnianych nawiązań, czy nawet zapożyczeń z dorobków innych zespołów i coś mi się wydaje, że udałoby się zejść do poziomu może nie pojedynczych dźwięków, ale riffów i sekwencji na pewno. Wszystko na Autotheism już gdzieś było, każda kombinacja dźwięków zdaje się kiedyś już słyszana, a każda sekunda albumu zapala w głowie lampkę pt. znam to! Patrząc na album z tej perspektywy, wydaje się więc, że nie jest niczym innym niż plagiatem, nieszczególnie zresztą sprawnie ukrytym i zawoalowanym. Jest jednak druga strona tego medalu – swoista świeżość i w pewnym stopniu innowacyjność takiego mariażu. No bo przyznacie, że tak kolorowego witrażu inspiracji — ale takich żywych i słyszalnych, a nie deklarowanych — tak szerokiego wachlarza odniesień i zapożyczeń, to za wiele zespołów nie ma. Co więcej, w przypadku Autotheism nie woła to o pomstę bożą, ale przyciąga i tylko czasami ma się ochotę zadzwonić po policję, że rżną zbyt chamsko. Generalnie jednak, mimo oczywistości użyczonych elementów, całość sprawia miłe wrażenie i sprawnie, bez zacięć przepływa między Devinem a Dimmu Borgir a Cynic. Są oczywiście momenty lepsze i gorsze, bardziej i mniej płynne i naturalne, jednak nawet w najsłabszych przejściach nie można się doszukać więcej niźli tylko poprawnego wykonania. Muzycznie album jest czymś więcej niż sumą swoich składników, bo opowiada więcej, więcej oferuje, więcej się dzieje niż by to wynikało z prostej matematyki. I za to należy Amerykanów pochwalić. Żeby jednak się nie zapomnieli i nie zakochali w sobie bardziej niż dotychczas, spora porcja krytyki spadnie właśnie na ich głowy. Przede wszystkim – zmarnowany potencjał. Niby wszystko jakoś się układa, ale żeby od razu motylki w brzuchu i tym podobne, to nie. Kolaż wyszedł i wyszedł naprawdę przednio, ale ducha nie ma w nim za wiele. To jest chyba główny problem takich produkcji – pokazanie prawdziwego siebie jest niemal niemożliwe. I tak jest w przypadku The Faceless. Ładnie, płynnie, ciekawie, ale bez serca. Druga sprawa to teksty. Wystarczy, że napiszę, że gimnazjalni buntownicy z minimalnym talentem pisarskim, mogą śmiało startować na tekściarza zespołu. Tak infantylnych, tak zajebiście infantylnie buntowniczych tekstów o martwym Bogu, tryumfie nauki i pokonaniu zabobonów to dawno nie słyszałem. Grafomania i zupełny brak krytycyzmu do własnych, pseudo-filozoficznych wywodów aż prosi o powtórkę ze szkoły średniej. Dno i trzy metry mułu. Nie można za to narzekać na realizację, bo jest soczysta, selektywna i dobrze oddaje wszystko, co się dzieje na krążku. Do najbardziej przeze mnie lubianych utworów zaliczyłbym pierwsze dwa z trylogii „Autotheist Movement”, „Accelerated Evolution”, „Ten Billion Years”, przy czym uwaga – nie w całości, bo każdy z wymienionych ma zarówno momenty chwały, jak i zjazdy poniżej godności. Spędziłem nad Autotheism w ostatnim czasie sporo godzin i wychodzi mi na to, że pomimo sporej ilości niedociągnięć, czy oczywistych wpadek, bilans jest dodatni. Album się broni, nieco na francuską modłę, ale broni.
ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thefaceless
0 comments:
Prześlij komentarz